Jako zagorzałą fankę serialu „True Detective” pierwszy sezon zachwycił mnie bezwarunkowo i z niecierpliwością czekałam na kontynuację. W tym czasie przeczytałam rzecz jasna „Galvestona” Nica Pizzolatto, debiut powieściowy scenarzysty serialu, i gdyby na rynku było więcej jego książek, z pewnością połknęłabym je w kilka wieczorów. „Galveston” jest powieścią drogi, melodramatem, brutalnym „Pulp Fiction” i jednocześnie tym wszystkim, co zaliczamy do gatunku sensacji. Jednak autor, opowiadając tę historię, używa wręcz poetyckiego języka. Nie chcę cytować przepięknych fraz, tak nietypowych dla powieści sensacyjnej, które oczywiście z jednej strony spowalniają akcję, a z drugiej nadają historii wymiar metafizyczny, ponieważ nie zamierzam nikomu odbierać przyjemności ich odkrywania. Rzecz w tym, by dostrzec, jak zmienia się współczesny kryminał, który karmi się nie tylko sensacją, lecz także bogactwem metafor czy cytatami z Faulknera.

Trudna to rzecz, emocjonalnie wyrywająca kawał flaków, zmuszająca momentami do zeszklenia oczu lub skrzywienia się w akcie wściekłości, choćby kiedy bohater popełnia kolejny błąd. Słowem, piękna w swym brutalizmie, doskonale skonstruowana, ascetycznie zapisana historia, która zostaje gdzieś z tyłu głowy i ciężko po niej sięgnąć po inną lekturę, gdyż każda podobna opowieść przy niej wydaje się błaha.

true_detective_201_01_-_960

Zarówno z powieści, jak i z serialu Pizzolatto można pełnymi garściami czerpać przewrotną przyjemność obcowania z ulubionymi – koniecznie niewzorowymi – bohaterami. W dzisiejszych czasach w filmie czy literaturze antybohater wydaje się bardziej pożądany niż postać pozytywna. Pozwala nam pokonywać lęki, walczyć ze słabościami i ukazuje granicę między dobrem a złem, która rysuje się w jednym konkretnym człowieku, nie zaś w niejasnej sferze abstrakcji.

W „Detektywie” takowa żonglerka to tylko haczyk, który trzyma widza przed ekranem. Chodzi zaś o coś zupełnie innego – o pytania ostateczne, które odbiorca winien sobie zadać, uruchomić refleksję i tym samym wejść na wyższy poziom odbioru, a mianowicie odnieść podejmowane tematy do swojego życia. Dzieje się tak, ponieważ u Pizzolatto nie ma postaci krystalicznie czystych ani typowych szwarccharakterów. To nie jest bajka dla dorosłych, gdzie pewne jest od poczatku, kto jakie role odgrywa (a tak też do niedawna, czyli „przed Skandynawami”, pisało się kryminały). Tutaj wszystko jest ambiwalentne, podwójne lub odwrócone. Policjant jest zabójcą, gangster to człowiek honoru. Kobieta ma siłę lwicy, były żołnierz trzęsie się jak osika. W tej niejednoznaczności tkwi siła tej produkcji. Dlatego też, mimo klisz, które w „Detektywie” niewątliwie wystepują, przerysowanych skaz bohaterów i kompletu wad, w jakie są oni wyposażeni, tak bardzo ta opowieść infekuje widza, a w efekcie wpływa na kultowy odbiór serialu.

Trio na spisek, zbrodnię i traumę

Pizzolato należy do tych autorów, którzy potrafią zapewnić widzowi ucztę różnorodnych emocji. I nie jest to bynajmniej rozrywka ludyczna, celująca w niskie gusty i proste doznania (strach, litość, poszukiwanie sensacji), jakie niesłusznie przypisuje się odbiorcom kryminałów, lecz opowieść zmuszająca do zastanowienia się nad tym, co znajduje się między wierszami historii. A w drugim sezonie „Detektywa” spomiędzy wierszy atakuje nas problem winy. Lepiej o tym opowiada tylko Ferdinand von Schirach, niemiecki pisarz i karnista, autor genialnych opowiadań, choćby w tomach „Przestepstwo” i „Wina”. O ile jednak u Schiracha możemy się czuć bezpiecznie ze względu na lakoniczną formę opowieści, która pozwala na „podglądanie bohaterów zza winkla”, o tyle Pizzolato zmusza nas niemal do wsunięcia rąk w rany swoich bohaterów. Przyznaję, że nie każdemu odbiorcy może się to podobać.

To nie jest bajka dla dorosłych, gdzie pewne jest od poczatku, kto jakie role odgrywa. Tutaj wszystko jest ambiwalentne, podwójne lub odwrócone.| Katarzyna Bonda

To doświadczenie zbrodni łączy główne postaci „Detektywa”. Nie dotyczy to wyłącznie tytułowych detektywów. Tradycyjne role kryminalne – ofiary oraz agresora – w pewnym momencie stają się wymienne, lecz – co chyba najciekawsze – ich emocje są podobne. Może też dlatego ich losy Pizzolato zdecydował się skrzyżować. Towarzyszy im nieustający lęk, pragnienie ukrycia się, a jednocześnie walka o bycie na powierzchni, brak szacunku do siebie i chęć odzyskania honoru oraz narastająca wściekłość, która zmusza ich do wejścia na równię pochyłą, z której odwrotu nie ma i być nie może.

Właśnie te emocje nadają ciężar gatunkowy całej opowieści. Jednocześnie jednak infekują widza i boleśnie obciążają odpowiedzialnością za decyzje bohaterów aż do ostatniej minuty ósmego odcinka. Podczas oglądania serialu stajemy się praktycznie powiernikami tajemnic jego bohaterów. Nikt poza nimi samymi i odbiorcą nie zna prawdy. Nawet przed sobą, na ekranie, zakładają stosowne maski. Pizzolato, tak jak w pierwszym sezonie, prowadzi nas do Hadesu, lecz tym razem nie zapewnia ani asekuracji, ani nadziei na pozytywne rozwiązanie. Nie ma w tym sezonie ponadto odskoczni kostycznego humoru, jaki gwarantowali swym przekomarzaniem detektywi Rust i Marty („Jesteś Michaelem Jordanem w byciu skurwysynem”).

true_detective_201_06_-_960

Nie ma też tak wiele światła, pozytywnych elementów, zdarzeń, których doświadczają bohaterowie (może za wyjątkiem archetypicznej „wiecznej miłości” Jordan i Franka, gangstera i jednocześnie jedynego sojusznika Velcoro). Sama konstrukcja narracyjna oraz szeroko zakrojona fabuła zdecydowanie wykraczają ponad morderstwo Caspera, które wyłącznie katalizuje akcję, lecz jej nie definiuje. Znów pojawia się kontekst „sitwy” – tym razem kalifornijskiej grupy trzymającej władzę i osobistych problemów, z jakimi borykają się detektywi poza swoją pracą. Wszystko to na poziomie dorównującym pierwszemu sezonowi – nie da się przecież uniknąć porównań.

Ale choć byłam gotowa bronić jak lwica drugiego sezonu, pierwsze odcinki tej serii „Detektywa” zawiodły mnie. Akcja rozwija się wolniej, więcej wątków wymaga introdukcji, ponieważ nie mamy do rozegrania duetu, ale trójkąt, który wymusza na opowiadaczu rozwarstwienie fabularne, co wymaga od widza więcej cierpliwości i skupienia. Na tych jednak, którzy test przejdą pomyślnie, czeka nagroda.

Kryminał przyszłości w cieniu przeszłości

Dopiero zakończenie trzeciego odcinka utwierdziło mnie w przekonaniu, że opowieść autorstwa Pizzolato to wyłom w sposobie opowiadania historii kryminalnych i całkiem nowa jakość. Twórca „Detektywa” udowadnia, że kryminał nie jest dziś już tylko prostą opowieścią o przestępstwie i dochodzeniu „kto zabił”, lecz powoli staje się diagnozą kondycji moralnej społeczeństwa. Jak w soczewce skupiają się w tym gatuku nie tylko ludzkie wady i słabości, lecz też problemy, z którymi powinniśmy się mierzyć jako członkowie systemu społeczno-politycznego. Detektywi zaś są wyłącznie bojownikami o przywrócenie ładu, walczą w naszym (widzów) imieniu o odzyskanie balansu po katastrofie, którą ujawniła zbrodnia.

Pamiętam, że po emisji pierwszego sezonu, kiedy w Polsce dopiero rozpętało się szaleństwo „Detektywa”, akurat sprzedawałam prawa do adaptacji swoich książek. Odbyłam wtedy bardzo wiele rozmów z ludźmi z branży filmowej i z przerażeniem słuchałam uwag o tym, jak bardzo polski widz nie jest gotowy na zbyt odważną narracyjnie opowieść, z czym się nie zgadzam i co potwierdza popularność doskonałych zagranicznych produkcji: „Gomorra”, „House of Cards”, „Beaking Bad”, „The Killing” czy „The Fall” – wymieniać można długo. Bo przecież siłą tych seriali, w tym również i „Detektywa” (zarówno pierwszej, jak i drugiej serii), nie jest intryga kryminalna.

true_detective_201_07_-_960

Zaryzykowałabym stwierdzenie, że to dziś twórców wyżej wspomnianych serii, do których z całą pewnością zalicza się Pizzolato, najmniej interesuje (podobnie jak Chandlera najmniej interesował trup i dochodzenie). W centrum ich uwagi znajdują się relacje między bohaterami i ich zmaganie się z problemami w najbliższym otoczeniu. Intryga jest jedynie kagańcem fabularnym, ramą do właściwego obrazu, jaki przedstawia nam autor. I tak w pierwszej opowieści mamy historię przyjaźni dwóch policjantów o skrajnie odmiennych typach osobowości (za to kochamy detektywów Rusta i Marty’ego), w drugim zaś trójkąt Velcoro–Bezzerides–Woodrugh.

Każdy z bohaterów pragnie wyznania swych win, oczyszczenia lub jak kto woli – rozgrzeszenia – co zresztą ostatecznie osiągają.| Katarzyna Bonda

Niewątpliwie jednak przeszłość postaci, jak zwykle u Pizzolato, rzutuje na ich obecne losy. Kluczem do zrozumienia opowieści jest wina, która dręczy wszystkich bohaterów, a więc: morderstwo w zemście (Velcoro), trauma ofiary (Bezzerides), zespół stresu pourazowego żołnierza oraz jednocześnie niezgoda na orientację seksualną (Woodrugh), a więc nie jest to w rzeczy samej kryminał, lecz studium ludzkiego sumienia. Każdy z bohaterów pragnie wyznania swych win, oczyszczenia lub – jak kto woli – rozgrzeszenia, co zresztą ostatecznie osiągają. Nic to, że płacą za to najwyższą cenę – nierzadko własnego życia. Taka bywa cena za odkupienie win i nie jest ona bynajmniej wygórowana w opowieści fabularnej. I z tego powodu bedę bronić autora za zakończenie. Finał nie mógł być inny. Choć końcowa laurka to z pewnością zaspokojenie tych potrzeb widzów, którzy oczekują przywrócenia równowagi w świecie przedstawionym. Temida jest ślepa, ale odważa każdemu wedle zasług.

Katastrofa widziana z lotu ptaka

Jeśli zaś chodzi o zagadkę kryminalną, drugi sezon „Detektywa” jest równie precyzyjnie skonstruowany, a rzekłabym nawet – lepiej od pierwszego. Choć jestem świadoma, że dla wielu odbiorców może wydać się nazbyt skomplikowany, to i tak Pizzolato jest usprawiedliwiony, iż używa narzędzi dramaturgicznych, które widzowie już dobrze znają z innych kryminalnych opowieści (skorumpowany burmistrz, polityczne gierki organów ścigania, ziemia jako symbol władzy i pieniądza, wreszcie spuścizna wojny oraz handel narkotykami – w sumie składają się na współczesne fatum rodem z greckiej tragedii).

true_detective_201_11_-_960

W obliczu tak skonstruowanego tła postaci nie można było do fabuły dokładać jeszcze wydumanych przeszkód, rodem z tradycyjnego kryminału. Widz musi od początku rozumieć, że system, z którym przychodzi się mierzyć bohaterom, nie daje im szansy na wygraną, bo też nie mogą wygrać z mitycznym złem. Chociaż każde z nich i tak jest don Kichotem. Sprawa jest przegrana, ale walka idzie tak naprawdę nie o rozbicie systemu, lecz o uratowanie własnej duszy. Każdy z bohaterów próbuje pozostać po jasnej stronie mocy, zachować twarz, móc żyć dalej z tym bagażem, jaki otrzymali od losu. Pizzolato nie daje nam co do tego złudzeń już po zakończeniu trzeciego odcinka.

Fani serialu z pewnością docenią nawiązania do pierwszej serii (element przebrania, symboliki zwierzęcej, muzyka powtarzająca się jak mantra, wzmagająca niepokój, poczucie zagrożenia, zdjęcia z lotu ptaka wykonane z rozmachem) i wreszcie ukłon w stronę Davida Lyncha, choćby w scenie z Elvisem. Skojarzenie nie jest powierzchowne, ponieważ Pizzolatto, podobnie jak kiedyś Lynch z Markiem Frostem w „Miasteczku Twin Peaks”, rozsadził reguły kryminału.

Na destrukcji się jednak nie skończyło, twórca „Detektywa” poskładał na nowo i wyniósł ten rodzaj opowieści na wyższy poziom. Dbałość o detale budujące duszną atmosferę Kaliforni, jakiej nie znamy, jej „brzydszą twarz”, to nie tylko dekoracja. Pizzolatto nie boi się ciszy, udowadnia, że bohaterowie nie muszą bez przerwy mówić, zwierzać się, wyjaśniać i tłumaczyć, zabijając słowami atmosferę.

Zmiennokształtni

Jest wreszcie oczywistym, że drugi sezon „Detektywa” będzie się publiczności podobał mniej (poza zagorzałymi fanami, do których i ja należę). Może wina leży w tym, że powstawał z bagażem „kultu” sezonu pierwszego. Ponadto problem „sekty” (carcosa) i emocjonalnych wynaturzeń, które towarzyszą człowiekowi od wieków, zawsze będzie ludzi bardziej szokował niż zwykły ziemski przekręt na Ziemi. A może też casting nie był tak doskonały jak w części pierwszej? Moim zdaniem jednak sekret powodzenia leży również w sposobie opowiadania. Drugi sezon powstał w bardzo krótkim czasie (nad pierwszym sezonem Pizzolato pracował prawie dekadę). Nie mamy więc tak genialnej kompozycji – przesłuchania po latach i żonglowania opowieścią retrospektywnie (ostatnim, który tak doskonale używał retrospekcji był bodaj Passolini). Tym razem narracja jest linearna, żeby nie rzec – klasyczna – co sprawia, że jest oczywiście łatwiejsza do zapisania i odegrania, ale też nie wynosi historii na wyższy poziom, jak działo się to z przygodą Rusta i Marty’ego.

True_detective_Ikona_wpisu

Jaki jest zatem ten drugi sezon? Ot, ludzie spotkali się przy jednym śledztwie i są zmuszeni współpracować ze sobą, ponieważ takie było zrządzenie losu. Czynnik „przypadku” nie zadziałał tutaj wystarczająco, by po jednym tylko obejrzeniu sezonu można było zżyć się z Velcoro, Bezzerides i Woodrugh. Wszyscy oni są w pewnym sensie produktami przypadkowości świata, to postaci „zmiennokształtne”. Nigdy nie mamy pewności, jaką rolę ostatecznie odegrają. Autor ukazuje nam ich losy w starannie wybranym momencie, zwykle nie najszczęśliwszym, kiedy już dawno stwardnieli, zaś ich skorupa po traumie dawno się zamknęła i nikt, nic, nawet oni sami, nie mają dostępu do sekretu swojej historii. Scena finałowa między Bezzerides a Velcoro, która nie jest przecież wcale sceną erotyczną (w ogóle zbliżenie seksualne u Pizzolato ma wymiar konfesjonału – tak dzieje się również w pierwszej serii „Detektywa”), stanowi moment wyznania grzechów oraz rozgrzeszenia. Jest tym, czego podświadomie bohaterowie pragnęli, czego nikt i nic nie mogło im zapewnić.

 

Serial:

„Detektyw” („True Detective”), USA 2014–.

 


 

O pierwszym sezonie serialu „Detektyw” pisał dla „Kultury Liberalnej” Zbigniew Mikołejko.