„Jarosław Gowin jest najbardziej prawdopodobnym kandydatem na ministra obrony w rządzie PiS”, mówiła niedawno, bo ledwie miesiąc temu ówczesna kandydatka na premiera, Beata Szydło. To zdanie na długo stanie się symbolem jej niesamodzielności oraz punktem wyjścia do kwestionowania jakichkolwiek przyszłych sukcesów jej premierostwa. I to niezależnie od tego, jak bardzo pani premier będzie się chciała od owej wpadki odciąć, przekonując, że o obsadzeniu Antoniego Macierewicza na stanowisku szefa MON zadecydowały kompetencje (których najwyraźniej jeszcze w październiku nie miał), a nie naciski ze strony Jarosława Kaczyńskiego.

Przekonując o wyjątkowych predyspozycjach posła Macierewicza do pełnienia nowej funkcji, przyszła premier Szydło jednocześnie bierze za niego całkowitą odpowiedzialność. To ona będzie tłumaczyć się z kontrowersyjnych wypowiedzi i działań swojego podwładnego. Forsując takie rozwiązanie personalne, prezes Kaczyński zachował się jak rasowy bankster: zyski sprywatyzował – jakiekolwiek sukcesy nowego gabinetu prasa przypisze jego zmysłowi taktycznemu, bo przecież to on meblował rząd – a straty przerzucił na kogoś innego, w tym wypadku na Beatę Szydło. A że takie straty wizerunkowe będą, nie ulega wątpliwości. Wielu tegorocznych wyborców PiS-u kwestii katastrofy smoleńskiej nie stawia na szczycie swojej listy priorytetów i nie chce, by zajmowała ona miejsce na czołówkach mediów przez najbliższe lata. Z Antonim Macierewiczem w roli szefa MON poparcie zacznie więc spadać.

Prezes Kaczyński zachował się jak rasowy bankster: zyski sprywatyzował – jakiekolwiek sukcesy nowego gabinetu prasa przypisze jego zmysłowi taktycznemu – a straty przerzucił na Beatę Szydło. | Łukasz Pawłowski

A może jest w tym wszystkim jeszcze głębsza myśl? Może cały rząd Beaty Szydło to rodzaj gry w dobrego i złego policjanta. W tym wypadku zadaniem najbardziej kontrowersyjnych ministrów – czyli Mariusza Kamińskiego, Antoniego Macierewicza i Zbigniewa Ziobry – byłoby radykalizowanie debaty publicznej i mówienie tego, na co nie może pozwolić sobie prezes Kaczyński, rolą pani premier zaś będzie łagodzenie skutków tych wypowiedzi i działań, jeśli będą przestrzelone. Każdy dobry polityk potrzebuje takiego radykała – dla Donalda Tuska był nim Stefan Niesiołowski czy Janusz Palikot. Rzecz jednak w tym, że ani Niesiołowski, ani Palikot nie pełnili funkcji ministerialnych i to tak newralgicznych – w Ministerstwie Obrony czy Sprawiedliwości. Po wtóre zaś, by skutecznie odgrywać rolę dobrego i złego policjanta, uczestnicy gry muszą sobie zdawać sprawę z zajmowanych przez siebie ról i swoje zachowania kontrolować. Tymczasem jedyną osobą zdolną kontrolować Antoniego Macierewicza jest… Nie, niestety, nie ma takich osób.

Popularność rządu, który stworzył Jarosław Kaczyński i który firmuje Beata Szydło, opiera się więc na wyjątkowo kruchych podstawach i to nie tylko ze względu na wymienione wyżej postaci, ale i na fakt, że nie uda mu się spełnić pokładanych w nim nadziei. W kampanii wyborczej PiS swobodnie szafował obietnicami, których obecnie nie będzie w stanie zrealizować, o czym już wkrótce przekonają się górnicy. Jeśli zaś je zrealizuje, zrobi to kosztem innych grup społecznych – bo nawet jeśli rząd zdecyduje się na zwiększenie deficytu, skutkiem będzie zapewne dalsze osłabienie i tak słabej złotówki, a w konsekwencji niezadowolenie chociażby „frankowiczów”, którzy zapłacą wyższe raty kredytów, mimo że im także obiecano pomoc. Postawienie na czele resortu rozwoju Mateusza Morawieckiego – niezależnego eksperta o znakomitej opinii – sprawy nie rozwiązuje, jeśli ten będzie w swoich działaniach związany politycznymi kalkulacjami prezesa i zobowiązaniami złożonymi w kampanii.

Po co więc tworzyć rząd, który stosunkowo szybko straci znaczną część społecznego poparcia? To znak, że Jarosław Kaczyński wyciągnął wnioski z lat 2005–2007. Tym razem prezes chce osiągnąć swoje najważniejsze cele – reforma służb specjalnych i „wyjaśnienie” sprawy smoleńskiej – jak najszybciej, tak aby potem, kiedy społeczeństwo zacznie się od PiS odwracać, powołać rząd prawdziwie umiarkowany, który pozwoli wygrać kolejne wybory samorządowe, europejskie i parlamentarne. Czy Beata Szydło będzie stała na czele tego rządu? Szanse na to dziś wydają się niewielkie.

Oczywiście premier in spe może liczyć na powtórzenie z lepszym skutkiem drogi Kazimierza Marcinkiewicza, to znaczy wybicia się na niepodległość, a następnie politycznego skonsumowania uzyskanej rozpoznawalności i popularności. Szydło może w tych kalkulacjach liczyć także na swoje specjalne relacje z prezydentem Andrzejem Dudą, z którym ponoć spotykała się już po wyborach i bez wiedzy prezesa. Kłopot jednak w tym, że bez mocnego zaplecza w sejmie, wsparcie prezydenta (przy tworzeniu rządu demonstracyjnie ignorowanego) nie wystarczy. Tym bardziej, że Jarosław Kaczyński wmontował w nowy rząd jeszcze jeden bezpiecznik – wiernego Adama Lipińskiego w roli ministra ds. kontaktów z sejmem.

Dlaczego więc Beata Szydło zdecydowała się na przyjęcie stanowiska, które grozi jej polityczną śmiercią, a szanse na sukces daje niewielkie? Odpowiedzi są trzy: po pierwsze premierostwo (nawet malowane) stanowi szczyt jej politycznych ambicji; po drugie ma w rękach mocne karty, o których dziś nie wiemy; wreszcie po trzecie, traktuje premierostwo jako przedłużenie służby na rzecz PiS, za które Jarosław Kaczyński kiedyś ją wynagrodzi. Pytanie tylko, jaką nagrodę może dać jej partia za przyjęcie de facto najważniejszej roli w państwie. Dla zdecydowanej większości polityków pełniących tę funkcję była ona początkiem marszu w dół. Dziś trudno sobie wyobrazić, by Beata Szydło miała być wyjątkiem od tej reguły. Jedynym sposobem na wyjście z tragicznego położenia, w jakim się znalazła, jest bowiem bunt przeciwko prezesowi.