„Do historii przeszło też dwóch nastoletnich uciekinierów – piętnastoletni Adam i trzynastoletni Krzysztof Zielińscy. W październiku 1985 [r.], nie wtajemniczając rodziców, przejechali z Dębicy do Świnoujścia, gdzie ukryli się pod naczepą ciężarówki wjeżdżającej na prom do Ystad. […] WOP odnotował potem większą liczbę nieletnich uciekinierów, niektórzy próbowali wydostać się tą samą drogą przez Świnoujście”. Tak o jednej z najbardziej dramatycznych migracji późnej PRL pisał Dariusz Stola w pracy „Kraj bez wyjścia. Migracje z Polski 1949–1989”. Cztery lata po pamiętnej ucieczce losy braci Zielińskich stały się podstawą scenariusza Macieja Dejczera i Cezarego Harasimowicza. Premiera „300 mil do nieba” zbiegła się z momentem rozpadu bloku wschodniego; film nagrodzono m.in. za debiut reżyserski na 15. Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni oraz Felixem dla Najlepszego Młodego Filmu Europejskiego w roku 1989.
Ideowy przekaz filmu wzbudził zachwyt krytyków – Tadeusz Sobolewski chwalił go za „rozbrat z pewnym typem sentymentalnego patriotyzmu, który został skompromitowany w stanie wojennym, kiedy tak cynicznie grano pojęciem ojczyzny, jednych wypychając na siłę z kraju, z innych – robiąc zdrajców”. Podczas przygotowań do filmu i jego realizacji twórcy bazowali przede wszystkim na swojej intuicji i wyobraźni, nie kontaktowali się z prawdziwymi bohaterami wydarzeń ani z ich rodzinami. Scenarzyści zdecydowali się nakreślić warunki bytowe uciekinierów w znacznie mroczniejszych barwach: filmowa rodzina mieszkała w barakowozie, osaczona przez zdeprawowanych nauczycieli, milicjantów i donosicieli, którzy uniemożliwiali jej realizację jakiejkolwiek prywatnej inicjatywy. Starszy z braci Zielińskich wiele lat po premierze przyznał w wypowiedzi dla „Gazety Wyborczej”, że obraz Dejczera „był bardziej spektakularny, niż ucieczka. Z drugiej strony nie pokazywał wszystkiego: zimna, strachu”.
Dlaczego ponad milion Polaków zdecydowało się w latach 80. opuścić schyłkową PRL? Czy za decyzjami o wyjeździe – często bez nadziei na powrót – stały przede wszystkim polityczne represje, czy ekonomiczne bariery rozwoju w kraju? Jak dalece wyjazdom sprzyjała stopniowa liberalizacja polityki paszportowej PRL? Jakie warunki spotykały polskich uchodźców w przygotowanych dla nich obozach? Odpowiedzi na te pytania szukaliśmy podczas pierwszego spotkania seminarium filmowego Kultury Liberalnej. Po raz pierwszy od momentu powstania filmu w jednym panelu spotkali się reżyser Maciej Dejczer oraz pierwowzór jednego z bohaterów Krzysztof Zieliński, obecnie mieszkający znowu w Polsce. Towarzyszyła im Magdalena Wnuk, etnolożka i historyczka z IH PAN, badająca kulturowe znaczenie emigracji z Polski w latach 80. Zapraszamy Państwa do lektury tekstów zbudowanych na podstawie ich wypowiedzi.
Obraz skulonych pod rozpędzoną ciężarówką bohaterów „300 mil do nieba” wpisuje się w szereg ikonicznych filmowych świadectw polskiego doświadczenia migracji. Rezonuje ze sceną przemytu bohatera „Białego” (1994) Krzysztofa Kieślowskiego, zamkniętego w walizce w luku bagażowym samolotu, z sześciogodzinnym spacerem na Heathrow polskiej brygady robotniczej w „Fusze” (1982) Jerzego Skolimowskiego czy ze skokiem pasażerów za burtę promu zawracającego do ogarniętego stanem wojennym kraju w „Ostatnim promie” (1989) Waldemara Krzystka. Film Macieja Dejczera to być może jeden najbardziej dramatycznych przykładów tego filmowego nurtu: imperatyw ucieczki z kraju dotyka tu niepełnoletnich bohaterów, dla których wyjazd za wszelką cenę okazuje się jedynym racjonalnym sposobem radzenia sobie z materialnym marazmem i polityczną opresją późnej PRL. Jaka jednak była jego cena?
Grzegorz Brzozowski, Anna Serdiukow
Najbliższe spotkanie seminarium w czwartek 12. listopada w Kinie Apolonia. Oglądamy „Antygonę w Nowym Jorku” w towarzystwie Kazimierza Kutza i profesora Marcina Kuli.
Krzysztof Zieliński
Emigrant na całe życie
Pobyt pod ciężarówką był długi. Było nam zimno, musieliśmy załatwiać się pod siebie. Czekaliśmy tylko, kiedy pojawi się policja i nas stamtąd wyciągnie. Nie leżeliśmy na półce, ale na osiach. Nie groziła nam śmierć wskutek upadku, ale zimna. Gdyby TIR od razu po zjechaniu z promu ruszył w trasę, na pewno byśmy zamarzli. Szwedzki chłód i prędkość 100 km/h oznaczałyby pewną śmierć. Mimo tego ryzyka, gdy brat zapytał, czy chcę uciec na Zachód, bez zastanowienia odpowiedziałem, że tak.
Szczęśliwe błędy
Scena w filmie, gdy bohaterowie przekraczają granicę, wyglądała dokładnie tak samo w rzeczywistości. Ciężarówka podjechała nad specjalny kanał. Byliśmy od spodu całkowicie widoczni, a ja na dodatek miałem na sobie brudne białe spodnie. Szczęśliwie dla nas w dniu, kiedy nielegalnie przekraczaliśmy granicę, psy celników zachorowały. Wbrew temu, co zobaczyliśmy w filmie, nie chcieliśmy zmylić ich niezawodnego węchu martwymi myszami; mieliśmy za to plan, żeby kupić benzynę i się nią oblać. Z kolei celnik szukający kontrabandy, pomimo że dokładnie przyglądał się podwoziu przy użyciu latarki, nie zauważył nas. Byłem pewny, że nas dostrzeże i przygotowywałem się, żeby powiedzieć „Dzień dobry”. Nawet kiedy już zjechaliśmy z rampy na granicy, dalej myśleliśmy, że nas za chwilę po cichu wyciągną, żeby nie robić zamieszania. Wojsko rzeczywiście otoczyło ciężarówkę. Widzieliśmy wokół ciężkie żołnierskie buty. Okazało się, że przeszukali dokładnie tylko przyczepę i po chwili ruszyliśmy. Wtedy byliśmy już pewni, że wszystko poszło dobrze.
Szwedzki urzędnik, który mógł odesłać nas kolejnym promem, również był akurat chory i tylko dlatego trafiliśmy od razu do ośrodka dla uchodźców. Rozpoczęła się procedura urzędnicza związana z przyznaniem azylu, która jest dla Szwedów świętością; dzięki temu mogliśmy zostać w nowym kraju.
Polityka imigracyjna w krajach skandynawskich jest bardzo zróżnicowana. Szwecja ma inne doświadczenia imigracyjne niż Dania czy Norwegia. Do rozwoju przemysłu powojennego Szwedzi potrzebowali imigrantów z Włoch i Grecji, dlatego chętnie ich przyjmowali. Dopiero później pojawili się „obcy spoza Europy”, czyli z Iraku czy Iranu.
Pozostawaliśmy w obozie integracyjnym trzy miesiące. Otrzymaliśmy dwie odmowne decyzje w sprawie azylu, ponieważ dzieci, zgodnie z konwencją genewską, powinny być ze swoimi rodzicami. Wtedy jednak błąd popełniły władze polskie, zawieszając prawa rodzicielskie naszym rodzicom (i to tylko nad nami, chociaż było nas w sumie ośmioro rodzeństwa). Jerzy Sarnecki, który pracował wówczas w Szwedzkiej Radzie Narodowej ds. Zapobiegania Przestępczości, wstawił się za nami i wytłumaczył premierowi Olofowi Palme, że płynące z Polski zapewnienia, że nie spotkają nas po powrocie represje, są fałszywe. Po roku czy dwóch latach spokoju moglibyśmy zostać pociągnięci do odpowiedzialności za to, co zrobiliśmy. Nikt nie spodziewał się wtedy, że ustrój komunistyczny rozpadnie się już pięć lat po naszej ucieczce.
Polskie warunki, szwedzkie realia
Nasi rodzice mieli całkiem duże pole, a ojciec prowadził ponadto zakład rzemieślniczy. Warunki, jakie zostały ukazane w filmie, są zatem dość ekstremalne w porównaniu z rzeczywistością. Miałem siedmioro rodzeństwa, byliśmy normalną podkarpacką rodziną, której się nie przelewało – ale w tamtych czasach nie przelewało się nikomu. Paradoksalnie, polska szkoła była na wysokim poziomie. W Szwecji przekonałem się, że wszystko potrafię zrobić szybciej niż moi rówieśnicy. Polskie pomysły edukacyjne okazują się po prostu dobre: kształtują umiejętność krytycznego myślenia i uczą, jak zdobywać i przyswajać wiedzę, a nie tylko jak szukać informacji w Internecie.
Nikt nie spodziewał się wtedy, że ustrój komunistyczny rozpadnie się już pięć lat po naszej ucieczce. | Krzysztof Zieliński
Dzięki pomocy Szwecji dostaliśmy od razu mieszkanie, kieszonkowe oraz pełną lodówkę. Cieszyliśmy się całkowitą swobodą, nie było nad nami żadnego kuratora. Polska „Solidarność” była na miejscu – składali się na nią zarówno emigranci, którzy wyjechali z kraju po stanie wojennym, jak i emigracja z 1968 r. – więc mieliśmy kontakt z językiem polskim. Szybko zaczęliśmy się uczyć, jakim państwem jest Szwecja. Wcześniej wiedzieliśmy o niej niewiele, w końcu nigdy przedtem nie wyjeżdżaliśmy z kraju. Pierwsze wrażenie, jakie wywarła na nas, znających jedynie szare polskie realia, było wspaniałe – Szwecja wydawała nam się bajkowa. Zaskoczyły nas kolorowe światła w mieście, mnóstwo śniegu i wszechobecny dobrobyt.
Tożsamość emigranta
Kiedy w 2009 r. po latach na emigracji decydowałem się na powrót do Polski, czułem, że wracam do świata, który jest inny pod względem możliwości bytowych. Nie chcę jednak oceniać, które z państw jest dziś lepsze lub gorsze, bo nie w tym leży sedno sprawy. Polska jest krajem dużego fermentu, gdzie coś można dziś zrobić. W Szwecji tymczasem zmiany zachodzą bardzo powoli; nie ma tam tylu możliwości, by robić użytek z własnej wyobraźni i zmieniać świat. W Polsce pomaga mi jednak to, że w Szwecji nauczono mnie pełni szacunku do ludzi i uczciwości.
W 1985 r. zostałem wyrwany ze świata, w którym się wychowałem. Nagle znalazłem się w środowisku, które było dla mnie zupełnie obce, choc bardzo interesujące. Nie mieliśmy z bratem dostępu do kapitału kulturowego naszych szwedzkich rówieśników, nie dzieliliśmy z nimi wspólnych doświadczeń z okresu dorastania. Dziś wiem, że nie pasuję do końca ani do Polski, ani do Szwecji. Pozostaję w rozkroku pomiędzy tymi krajami. Myślę, że pozostałem emigrantem na całe życie.
Maciej Dejczer
Amerykańscy bohaterowie. „300 mil do nieba” po 26 latach*
Kiedy znalazłem w gazecie krótką notkę o tym, że 14-latek wraz z 12-letnim bratem uciekli do Szwecji, zacząłem im zazdrościć. Wszyscy moi koledzy i sąsiedzi mówili o ucieczce od rzeczywistości, w której po prostu trudno było żyć, a im się to udało. Gdy kręciliśmy film na podstawie ich losów, jeden z celników na granicy powiedział mi, że codziennie znajdują kogoś, kto chce powtórzyć tę spektakularną ucieczkę Zielińskich. Jednak to oni byli pierwsi i wystarczająco zdeterminowani; to im udało się uciec do kapitalizmu, gdzie przynajmniej pozornie żyje się łatwiej i gdzie obwiązują prawa człowieka. Zrobili zatem to, czego my się baliśmy; spełnili sen, który wszyscy dzieliliśmy. Byli z nich zatem kapitalni amerykańscy bohaterowie – i dlatego właśnie zaczęliśmy przeliczać kilometry na tytułowe mile.
Scenariusz bliski życiu
Punktem wyjścia do pracy nad scenariuszem był zatem krótki artykuł o rodzicach Zielińskich. Początkowo chcieliśmy się spotkać z samymi braćmi, ale stwierdziliśmy, że nadmiar informacji ostatecznie szkodziłyby konstrukcji filmu. Mieliśmy już na niego jasny i prosty plan: pracując nad scenariuszem z Cezarym Harasimowiczem, czerpaliśmy z naszych życiowych doświadczeń. Obrazując motywację do wyjazdu, wybraliśmy dla chłopców i ich rodziny kilka elementów z całego komunistycznego indeksu niedozwolonych zachowań i nieakceptowanych decyzji. Przez to film, siłą rzeczy, stał się polityczny, podobnie jak polityczna była sama ucieczka braci Zielińskich.
Przedstawiliśmy trzy rodzaje postaci: tych, którzy odnieśli sukces (główni bohaterowie), tych, którym udało się częściowo (polska dziennikarka w Danii grana przez Adriannę Biedrzyńską), oraz tych, którym się nie wyszło wcale (Elka, przyjaciółka chłopców). Ta ostatnia została przez nas dodana jako postać zupełnie fikcyjna; początkowo miał to być kolega Zielińskich, ale kiedy Kama Kowalewska podczas przesłuchań powiedziała mięsiście „Podpierdoliłbyś samolot?” – kwestię, którą w filmie kieruje do własnego ojca – zmieniliśmy płeć tej postaci. Przy okazji dodaliśmy też wątek miłosny między nią a jednym z Zielińskich – był on jednak wystarczająco powściągliwy, by nie odciągać uwagi od historii ucieczki chłopców.
W międzyczasie poznaliśmy również historię chłopaka, którego ucieczkę odkryto, kiedy schodził z promu w Szwecji. Został cofnięty przez służby graniczne, a wracając do Polski, wyskoczył za burtę; niestety zginął. Dodanie motywu kolegi, który wyskoczyłby z promu, odradziła nam jednak koproducentka: mogłoby to zagrozić opowieści, jako że nie skoncentrowalibyśmy się dostatecznie na bohaterach.
Przypomniałem sobie „300 mil do nieba” w tym roku, gdy byłem na wyspie Lesbos – jeszcze przed tym, jak zaczęła tam napływać wielka fala imigrantów. | Maciej Dejczer
Warto dodać, że w 1988 r. znalezienie funduszy niezbędnych do realizacji filmu nie było łatwe. Pojawiła się propozycja, że jeśli dopiszemy na końcu kilka scen, w których bohaterowie wracają do kraju, dostaniemy pieniądze z telewizji. Na szczęście doszliśmy do porozumienia ze studiem TOR i nawiązaliśmy kontakt ze wspomnianą duńską koproducentką. Nie chcieliśmy pokazać, że filmowi Zielińscy wracają, nie byłoby to zgodne ani z prawdą historyczną, ani – przede wszystkim – z naszą prawdą, czyli przekonaniem, że oni w tamtej sytuacji rzeczywiście nie powinni wracać. Zauważyłem zresztą, że widzowie najczęściej pamiętają z „300 mil do nieba” właśnie stwierdzenie: „Nie wracajcie tu nigdy”, wypowiedziane na końcu przez ojca do synów przebywających już w Danii. Rodzicie, którzy muszą powiedzieć coś takiego swoim dzieciom, są w niesamowicie dramatycznej sytuacji. Słowa te są pozbawione ironii czy cynizmu, wyrachowania. Zdanie, które wymyśliliśmy pod koniec pisania scenariusza, okazało się niezwykle uniwersalne.
Nasza duńska koproducentka chciała, żebyśmy kręcili w Kopenhadze. To dlatego właśnie – trochę z konieczności – wybraliśmy Danię zamiast Szwecji, do której trafili historyczni Zielińscy. Byliśmy pierwszą ekipą, która odwiedziła obóz dla uchodźców. Mieliśmy zakaz fotografowania twarzy ludzi, ale mogliśmy się swobodnie poruszać po całym terenie. Wszystkie wnętrza, w których toczy się akcja filmu w obozie, są zatem naturalne: chociażby pomieszczenie, gdzie uchodźcy dostają pieniądze.
Ile dziś mil do nieba?
Przypomniałem sobie „300 mil do nieba” w tym roku, gdy byłem na wyspie Lesbos – jeszcze przed tym, jak zaczęła tam napływać wielka fala imigrantów. Było mi strasznie żal ludzi, którzy rozbijali obozy obok mojego hotelu. Po tygodniu było ich około tysiąca, a tydzień po powrocie usłyszałem, że jest ich już około 100 tysięcy. Grecy lamentowali, że chcieliby zostać od nich uwolnieni, bo się ich boją. Jak postąpić w takiej sytuacji? To, że uchodźcy stali się narzędziem w rękach polityków, nie oznacza przecież, że nie należy im pomóc. Kiedyś to sam premier Szwecji Olof Palme pomógł braciom Zielińskim, wstawiając się za nimi. Jak wiemy, byli wówczas spektakularnym przypadkiem uciekinierów – Palme zapewne zachowałby się inaczej, gdyby przybyło z nimi tysiące innych ludzi, jak to się dzieje obecnie. Politycy najczęściej chcą jednak, żebyśmy decydowali pomiędzy skrajnościami: przyjmijmy ich albo odrzućmy. Tym samym stawia się nas – jak dzieci – przed jasną alternatywą. A ja chciałbym z kolei pomóc tym ludziom, rozumiejąc wszystkie zagrożenia związane z ich dramatycznymi decyzjami.
Mam teraz przed oczami zdjęcie łodzi pełnej chłopców, którzy płyną z Turcji do Grecji. Te łodzie są niezwykle dramatycznym miejscem; ktoś nawet zaproponował kupowanie dla uchodźców lepszego sprzętu przez Unię Europejską, by uniknąć ryzyka wypadków. Czasem na jednej takiej łodzi jest 80 osób. Każdy człowiek płynie ze swoją historią. Chciałbym zajrzeć im do głów, zobaczyć, skąd pochodzą, przed czym uciekają i dokąd zmierzają. Chciałbym być przez chwilę bliżej. Ci ludzie są tajemnicą.
* Za zgodą Macieja Dejczera zapis jego wypowiedzi został opublikowany bez autoryzacji.
Magdalena Wnuk
300 mil na Zachód. Jak i dokąd emigrowano z Polski lat 80.?
Zimą 1985 r. w szarej, postanowojennej Polsce dwaj bracia, 14-letni Adam i 12-letni Krzysiek, udają się na Zachód. Nieletni i bez paszportu nie mogą liczyć na legalne środki transportu. Decydują się więc na jeden z bardziej nieoczekiwanych sposobów – podwozie ciężarówki. Schowani pod naczepą TIR-a przedostają się przez przejście graniczne w Świnoujściu. Jako pasażerowie na gapę przeprawiają się promem przez Bałtyk do Szwecji. Dlaczego zdecydowali się uciekać?
Wyjątkowa przygoda braci Zielińskich stanowiła gotowy scenariusz na spektakularny film, chociaż była tylko jedną z wielu ucieczek w latach 80. Ostatnia dekada PRL rozpoczęła się wielkim zrywem wolnościowym i karnawałem „Solidarności”. W 1981 r. Polska była już jednak państwem zamkniętym, z odciętą komunikacją wewnętrzną i zewnętrzną, godziną policyjną, represjami oraz zakazem wszelkich inicjatyw społeczno-politycznych. W ciągu jednej nocy z 12 na 13 grudnia cofnięte zostały wszystkie zmiany, jakie dokonały się w organizacji kraju w ciągu wcześniejszych 10 lat, jak np. przyzwolenie na większą mobilność zagraniczną.
Gorączka migracyjna lat 80.
Załamanie prodemokratycznych reform szczególnie wyraźnie pokazują statystyki migracji. Od lat 70. stopniowo rosła mobilność Polaków, szczególnie ta zarobkowa, nie tylko do bratnich krajów socjalistycznych, lecz także na Zachód. Wyjeżdżano zwłaszcza do NRD i RFN, ale także do Szwecji czy Austrii na prace sezonowe. Coraz większa liczba obywateli Polski stykała się z innymi kulturami. Ci, którzy intensywnie uprawiali tzw. turystykę handlową, mogli sobie nie tylko dorobić na życie w PRL, lecz także po prostu kupić w peweksie upragniony drobiazg, odzież czy sprzęt.
Wzmożona mobilność zagraniczna, wręcz gorączka migracyjna, osiągnęła swój szczyt tuż przed ogłoszeniem stanu wojennego. Świadkowie tamtych zdarzeń wspominają, że w kraju można było wyczuć nadchodzącą zmianę, niekoniecznie dobrą. Karnawał „Solidarności” dobiegał końca. 13 grudnia 1981 r. w krajach kapitalistycznych, jak podaje Dariusz Stola, przebywało ponad 150 tys. polskich obywateli. Tylko nieliczni zdecydowali się wrócić do kraju. Zdecydowana większość pozostała na Zachodzie na prawach uchodźców politycznych. Wielu do dzisiaj nie powróciło do Polski. W rozmowach emigranci często przyznają, że nie żałują swojej decyzji. Czasami jedynie wspominają, co utracili: narzeczoną lub narzeczonego, kilka lat z życia swoich dzieci, pierwsze własne mieszkanie.
Stan wojenny skutkował nie tylko fizycznym rozprawieniem się z działaczami „Solidarności”, ich często kilkuletnim uwięzieniem, lecz także utratą nadziei na demokratyczne zmiany i dogadanie się z władzą komunistyczną. Po 1983 r. Polska pogrążała się w narastającym kryzysie ekonomicznym. Złotówka cały czas traciła na wartości, ceny szły w górę, a zarobki malały. Nieodłącznym elementem wspomnień i opowieści mieszkańców Polski z drugiej połowy lat 80. stały się puste sklepowe półki, sporadycznie zapełnione octem.
Ostatnie pięć lat Polski Ludowej stało się zatem okresem wychodźstwa, jednego z największych w całej historii naszego kraju. Do państw zachodnich wyjechało wówczas z Polski blisko milion osób. Uciekały one od beznadziei, szarości, biedy, braku perspektyw. Wyjeżdżali robotnicy, urzędnicy, ludzie kultury, akademicy. Z badań Marka Okólskiego wynika, że 40 proc. emigrantów stanowili ludzie z wykształceniem średnim lub wyższym. Był to odpływ tak znaczny, że niektórzy badacze mówili o „drenażu mózgów”. Jednak już w latach 90. część tych emigrantów, wzbogacona o doświadczenia zawodowe za granicą, wróciła i przyczyniła się do rozwoju wolnej Polski.
Rozkładowi PZPR i struktur państwowych towarzyszyło liberalizowanie się polityki migracyjnej. Łatwiej było uzyskać paszport i coraz więcej osób o niego aplikowało. Uciekano z wycieczek turystycznych na Węgry czy do Bułgarii lub Turcji. Porywano samoloty pasażerskie, nie wracano na pokłady statków wycieczkowych, przedłużano w nieskończoność wizy. W tym arcyciekawym i trudnym okresie polskiej historii dorastają bracia Zielińscy, a także wzorowani na nich Jędrek i Grześ Kwiatkowscy, bohaterowie „300 mil do nieba” Macieja Dejczera.
Ucieczki bliskie i dalekie
W latach 80. Polacy najchętniej emigrowali do Niemiec Zachodnich. Jak policzyła Barbara Sakson na podstawie danych Systemu Ewidencji Ruchu Paszportowego, działającego w latach 1981–1989 (jednego z pierwszych cyfrowych rozwiązań administracyjnych w Polsce), połowa obywateli PRL kierowała się właśnie do RFN. Bardzo pożądane były również kierunki zamorskie: USA, Kanada, Australia. Do tych ostatnich najłatwiej było się dostać przez Austrię, Grecję, Włochy czy Szwecję. W pierwszej połowie lat 80. polscy uciekinierzy masowo wyjeżdżali do austriackich obozów przejściowych, w których składali wnioski o dalszą emigrację do USA lub Kanady. Z kolei pod koniec dekady pośrednictwo w emigracji za ocean oferował rząd włoski, tysiące Polaków zatrzymywało się więc w obozie w Latinie pod Rzymem lub Capui pod Neapolem. Nie wszystkim udało się uzyskać wizę do Ameryki. Kilkadziesiąt tysięcy emigrantów pozostało w Europie i osiedliło się w Wiedniu, Sztokholmie, Rzymie. Można ich spotkać także we Francji, w Hiszpanii, Danii czy Norwegii.
Mówiąc o ponadmilionowej fali emigracji, trzeba zdawać sobie sprawę, że tak duża grupa osób nie mogła być jednolita. Każda historia była inna, każde doświadczenie – unikatowe, ale w wielu przypadkach emigranci musieli się mierzyć z podobnymi problemami. Kwestia zalegalizowania pobytu, znalezienia pracy i decyzji o dalszej emigracji poza Europę była udziałem praktycznie wszystkich ówczesnych uciekinierów. Jednym z najpopularniejszych sposobów legalizacji pobytu za granicą było wystąpienie o status uchodźcy z powodów politycznych. W zależności od tego, do którego europejskiego państwa trafili, ich losy toczyły się inaczej.
Szwecja od początku zgłoszenia wniosku o azyl oferowała uciekinierom bardzo dobre warunki życia. Mieszkanie, jedzenie, diety, lekcje języka szwedzkiego – wszystko to zachęciło wiele osób do pozostania w tym kraju. Włochy czy Austria nie zapewniały uchodźcom tak dobrego startu, co wynikało m.in. z przeludnienia obozów przejściowych w tych krajach i mniejszej opieki socjalnej. Bracia Zielińscy mieli wiele szczęścia, że znaleźli się akurat w Szwecji. Dzięki dobrej opiece i szwedzkiemu prawu, które postawiło międzynarodowe prawa człowieka ponad obowiązek oddania dzieci ich rodzicom, mogli tam zdobyć wykształcenie i zamieszkać z dala od nielubianej, szarej PRL. Polityka austriacka czy włoska były znacznie bardziej zorientowane na selekcję emigrantów pod kątem programów imigracyjnych swoich partnerów – USA, Kanady, Australii, a także RPA.
Ucieczki pod specjalnym nadzorem
Nielegalne przedłużenie pobytu za granicą nie było mile widziane przez władze. W zależności od okoliczności, w jakich uciekał obywatel Polski, po powrocie mogło go czekać różne przyjęcie przez władze. W trudnej sytuacji były zwłaszcza osoby, które z kraju wyjechały całkowicie nielegalnie, bez ważnego paszportu. Wezwań na przesłuchania i inwigilacji mogła się także spodziewać rodzina uciekiniera. Każdy powracający po przedłużającym się pobycie mógł być pewien, że zostanie zaproszony na rozmowę przez Służbę Bezpieczeństwa. Musiał uzasadnić, dlaczego ociągał się z powrotem i jakie informacje na temat ojczyzny przekazał organom policyjnym i wywiadowczym za granicą.
Peerelowski wywiad nie czekał tylko na informacje otrzymywane od powracających emigrantów. W każdym obozie przejściowym pracował dla SB przynajmniej jeden konfident, który zdobyte wiadomości przekazywał do Polski. | Magdalena Wnuk
Dwójkę bohaterów po powrocie do Polski mogło czekać nie tyle intensywne śledztwo, ile poprawczak, ponieważ byli nieletni i dopuścili się wykroczenia. Ich ucieczka byłaby w przyszłości przeszkodą w karierze zawodowej. Utrudnienia na rynku pracy były częstym scenariuszem w przypadku osób, które nie były posłuszne władzy.
W latach 80. służby peerelowskie szczególnie dużo uwagi poświęcały tym uciekinierom, którzy zatrzymali się w którymś z obozów przejściowych dla uchodźców na Zachodzie. Podczas pobytu w obozie każdy azylant był przesłuchiwany przez wywiad kraju przyjmującego, a także wywiady rządów amerykańskiego, kanadyjskiego czy australijskiego. Emigranci, zwłaszcza ci związani wcześniej z wojskiem, milicją czy urzędami państwowymi, byli pytani o struktury organizacyjne tych instytucji. Z takich właśnie rozmów powracający musieli się przed SB tłumaczyć. Peerelowski wywiad nie czekał tylko na informacje otrzymywane od powracających emigrantów. W każdym obozie przejściowym pracował dla SB przynajmniej jeden konfident, który zdobyte wiadomości przekazywał do Polski.
Emigracja w latach 80. różniła się zatem znacznie od współczesnej. Wyjeżdżając z kraju, traciło się łączność z rodziną na znacznie dłużej niż dwie godziny lotu do Londynu. Owszem, były telefony, ale każdą zagraniczną rozmowę trzeba było zamówić. Oznacza to, że emigrant musiał najpierw umówić się z bliskimi, którzy zostali w Polsce, na konkretną datę i godzinę rozmowy. Rzadko było to możliwe na dwa, trzy dni po przyjeździe. Te pierwsze telefony zdarzały się najczęściej po tygodniu, dwóch. W filmie Dejczera taka sytuacja jest pokazana przy okazji rozmowy rodziców z chłopcami. Bohaterowie specjalnie się na nią umawiają i starają się w kilka minut powiedzieć to, co dla nich jest najważniejsze.
Emigranci pisali również listy, ale te podlegały cenzurze, na wszelki wypadek więc nie wdawano się w szczegóły. Popularną formą kontaktu były również paczki przekazywane prywatnym kierowcom w umówionych miejscach europejskich stolic, takich jak Mexico Platz w Wiedniu. Oprócz kawy i czekolady w paczkach przemycano także liściki. Filmowi Jędrek i Grześ wysyłają rodzicom w Polsce pieniądze, które dostają w obozie przejściowym.
Bez powrotu?
Niedobrowolność wyjazdu przeradzającego się w nielegalną emigrację skłaniała do pozostania za granicą na dłużej. To znacząco wpływało na stosunek uciekinierów do emigracji. Postrzegali ją często jako stan jeśli nie „na zawsze”, to na pewno na długo. Uciekano na Zachód jak do nieznanej wprawdzie, ale jednak przestrzeni nowego życia. Oprócz wyjazdów stricte zarobkowych emigranci, szczególnie drugiej połowy dekady, wymieniają wśród motywacji właśnie potrzebę lepszego życia w kapitalizmie.
W filmie „300 mil do nieba” Maciej Dejczer bezlitośnie pokazuje Polskę szarą, nędzną, pełną patologii urzędniczej i rodzicielskiej. Dorośli to złamani życiem w komunistycznej Polsce ludzie, którzy walcząc o przetrwanie, nie potrafią przekazać swoim dzieciom radości życia, bo dawno o niej zapomnieli. Życie w Polsce to brak perspektyw i nadziei na zmianę. Zachód jawi się jako jedyne wyjście, które może dać wolność od przygnębiającej codzienności. Chłopcy podejmują decyzję karkołomną i na pierwszy rzut oka niedojrzałą, ale w rzeczywistości dorosłą i świadomą. Nie chcą podzielić losu dorosłych, którzy ich otaczają. Chcą więcej, chcą marzyć i te marzenia realizować. Przedostają się na Zachód, ale nie jest to sukces pozbawiony swojej ceny. W obcym kraju muszą zmierzyć się z nową, odmienną rzeczywistością, którą będą poznawać samotnie, bez bliskich. Ich ucieczka za marzeniami w latach 80. ma wymiar polityczny, a powrót do Polski może im złamać życie zarówno zawodowe, jak i prywatne.
Emigracja to ekscytacja nowym i nadzieja na lepsze jutro, ale także utrata bezpieczeństwa i rozczarowanie codziennością. Oderwanie od tego, co jest nam bliskie i znane, zmusza nas do przemyślenia własnej tożsamości, wartości i priorytetów, a także otwiera na inność. Wśród emigrantów często można spotkać ludzi refleksyjnych i chętnych do podzielenia się swoimi przeżyciami. Podczas spotkania seminarium filmowego Kultury Liberalnej Krzysztof Zieliński nie bał się mówić o wszystkich emocjach towarzyszących ucieczce z kraju: podnieceniu, strachu, zadowoleniu, tęsknocie. W latach 80. nie brakowało trudnych emigracyjnych losów. Po 30 latach nadszedł czas, aby pytać ówczesnych uciekinierów, czy żałują tamtej decyzji i co im przyniosła. Refleksyjność i dojrzałość to wielka siła osób, które mają za sobą przeżycia emigracyjne. Warto o tym pamiętać i korzystać z ich mądrości i doświadczeń teraz, kiedy z emigrantów stajemy się powoli gospodarzami.
Bibliografia:
Marek Okólski, „Migracje zagraniczne w Polsce w latach 1980–1989. Zarys problematyki badawczej”, „Studia Demograficzne” 1994, nr 117, z. 3.
Barbara Sakson, „Wpływ «niewidzialnych» migracji zagranicznych lat osiemdziesiątych na struktury demograficzne Polski”, Warszawa 2002.
Dariusz Stola, „Kraj bez wyjścia. Migracje z Polski 1949–1989”, Warszawa 2012.
Seminarium organizowane jest we współpracy z Fundacją im. Róży Luksemburg.
Film:
[yt]I8o-rxDZpn8[/yt]