Po atakach w Paryżu, jak zwykle w polskiej debacie publicznej, najgłośniej słychać dwie strony sporu. Jedna z nich, nazwana przez Witolda Waszczykowskiego „oszalałym lewactwem”, to ci, którzy winą za zeszłotygodniowe zamachy obarczają zachodnie społeczeństwa, niezdolne do pełnej integracji z imigrantami. Z takim postawieniem sprawy nie sposób się zgodzić – niestety narracja „oszalałego prawactwa” wydaje się równie błędna, a także znacznie groźniejsza. Przyczyn całego zła upatruje w islamie jako takim i w uchodźcach.

Oderwijmy się na chwilę od sporu o geopolityczne przyczyny współczesnego terroryzmu i spójrzmy na problem z innej perspektywy. Jak to się dzieje, że zwykły człowiek może nagle wejść do kawiarni i strzelać do obcych ludzi? Dlaczego ktoś jest w ogóle zdolny do czegoś takiego? W dyskusjach o współczesnych terrorystach powraca klasyczne etyczne pytanie: unde malum?

Zło i role społeczne

W XX w. nie brakowało drastycznych eksperymentów psychologicznych. W jednym z najsłynniejszych, w stanfordzkim eksperymencie więziennym, Philip Zimbardo bez trudu zmienił zdrowych psychicznie i sympatycznych na co dzień studentów w grupę sadystów. Wystarczyło zaaranżować wnętrze więzienia w piwnicy uniwersytetu i podzielić uczestników eksperymentu na skazanych i strażników. Strażnicy szybko poczuli swoją władzę i zaczęli znęcać się nad więźniami, a więźniowie utracili poczucie własnej tożsamości i bez reszty wcielili się w role ofiar. Dla uczestników sytuacja zaczęła być na tyle groźna, że eksperyment przerwano już po sześciu dniach.

Sam Zimbardo swoje odkrycie nazwał „efektem Lucyfera”. Pokazał, że w niektórych sytuacjach większość ludzi zaczyna zachowywać się po prostu nagannie. Wchodząc w pewne role społeczne, np. strażnika więziennego, żołnierza, a nawet ucznia (jednego z wielu takich samych jak my), wykazujemy się większą tolerancją na okrucieństwo, przestajemy czuć się osobiście odpowiedzialni za własne czyny. Mundury, maski, symbole na opaskach – wszystkie te rekwizyty pomagają nam przeobrazić się na tyle, że nagle dręczenie innych przychodzi z łatwością.

Mundury, maski, symbole na opaskach – wszystkie te rekwizyty pomagają nam przeobrazić się na tyle, że nagle dręczenie innych przychodzi z łatwością. | Emilia Kaczmarek

Kolejny ze słynnych eksperymentów psychologicznych XX w. także dotyczył zła i ról społecznych. Jeszcze w latach 60. Stanley Milgram pokazał, że większość z nas jest gotowa dręczyć drugiego człowieka po prostu dlatego, że ktoś nam kazał. Oczywiście tym kimś nie może być byle kto, ale osoba robiąca wrażenie autorytetu, osoba, która „wie, co robi”. Eksperyment polegający na rażeniu drugiego człowieka coraz silniejszymi dawkami prądu na polecenie osoby w białym kitlu („proszę kontynuować, to część eksperymentu”) był wielokrotnie powtarzany w różnych krajach. Ślepym posłuszeństwem wobec autorytetu wykazywała się znaczna część wszystkich badanych.

Czy te – stare już – eksperymenty mówią nam cokolwiek o tym, na czym polega dzisiejsze zło ISIS? Odkrycia Zimbardo i Milgrama pasują raczej do rzeczywistości II wojny światowej, wyjaśniając mechanizmy, które sprawiały, że wspaniali niemieccy mężowie i ojcowie, wzorowi lekarze czy pracownicy poczty, w okupowanej Warszawie zachowywali się jak potwory. W jakiej mierze działanie ISIS opiera się na ślepym posłuszeństwie wobec autorytetów? W jakiej mierze na wchodzeniu w rolę „szahida” – męczennika w świętej wojnie?

Zło i pragnienie zemsty

Jak wykazują badacze terroryzmu islamskiego z różnych stron świata, częstą motywacją ludzi, którzy decydują się na uczestnictwo w zamachu, jest pragnienie pomszczenia bliskiej osoby. Wśród czeczeńskich „czarnych wdów”, czyli kobiet, które dokonały samobójczego zamachu, 54 proc. straciło wcześniej więcej niż jednego członka rodziny: „Agresywne zachowania sił bezpieczeństwa, tortury, porwania oraz morderstwa męskich krewnych, czy też zniszczenie rodzinnych domów, jako kara za rzekome powiązania z terrorystami powodują, że kobiety stają się samobójczyniami” [1].

Podobne przyczyny pchają w stronę terroryzmu ludzi z różnych stron świata, w których trwają konflikty zbrojne. Autorzy książki „Afganistan – po co nam ta wojna?” opisują makabryczną broń stosowaną przez Rosjan w czasie radzieckiej interwencji w tym kraju – miny z opóźnionym zapłonem ukryte w pluszowych zabawkach, zrzucane wokół afgańskich wiosek, których ludność podejrzewano o sprzyjanie mudżahedinom. „Szczęśliwa i nieświadoma dzieciarnia zabawki zbierała i zanosiła do domu, a po 40 godzinach następowała eksplozja. Ci ze zrozpaczonych mężczyzn, którzy przeżyli […] urządzali pogrzeb zabitych i pakowali się, by opuścić wioskę i przyłączyć do mudżahedinów. Zamiast tysięcy załamanych ojców, swoimi metodami Rosjanie «wyprodukowali» zastępy zajadłych, nieustępliwych wojowników” [2].

Każdy zbombardowany „niechcący” szpital, każde zbombardowane wesele czy „precyzyjny” atak dronów, w którym giną cywile, w tym dzieci – to właśnie „produkowanie” ludzi, którymi kieruje pragnienie odwetu i którzy nie mają już nic do stracenia. Bez zerwania z logiką zemsty nie da się wyjść z błędnego koła przemocy – to przesłanie etyki chrześcijańskiej zbyt rzadko słychać dziś w katolickiej Polsce. I nie chodzi tu o to, aby wykluczyć wszelkie interwencje zbrojne w tzw. Państwie Islamskim, ale o to, by nie zamienić europejskich praw i wartości na prawo zemsty.

Pisząc o mszczeniu bliskich, nie chcę też usprawiedliwiać terrorystów i terrorystek. To, że możemy czyjeś motywacje zrozumieć, nie oznacza jeszcze, że musimy je akceptować. Co więcej, wielu bojowników ISIS urodziło się i wychowało w Europie, w krajach, w których na żadne wesela i na żadne szpitale od lat nie spadają bomby. Co z nimi?

Zło jako skutek wykluczenia i niewiedzy

Przekonanie o tym, że zło wynika wyłącznie z niewiedzy, sięga jeszcze myśli starożytnej Grecji. Sokrates optymistycznie twierdził, że człowiek nie może czynić zła „z premedytacją”, może się jedynie mylić w kwestii tego, co jest dla niego dobre. Stosując tę sokratejską logikę, można by próbować spojrzeć na terrorystów jako na osoby będące, po prostu, „w błędzie”. Ktoś im powiedział, że zbawią świat, mordując przypadkowych ludzi, a faktycznie nikogo – a nawet siebie zgodnie z duchem własnej religii – nie zbawili. W myśl tego rozumowania człowiek w swoich działaniach zawsze ma na celu jakieś dobro, nawet jeśli innym ludziom może się ono wydawać złem. Wystarczy takiej osobie wytłumaczyć, czym jest prawdziwe dobro, a zejdzie z niesłusznej drogi.

Ludzie pozbawieni życiowych perspektyw i intelektualnych narzędzi do zrozumienia skomplikowanego świata są bardziej skłonni do przyjmowania prostych i radykalnych rozwiązań. | Emilia Kaczmarek

Echa sokratejskiego przekonania o nierozerwalnym związku dobra i edukacji powracają w epoce oświecenia i pozostają żywe w dzisiejszej myśli lewicowej i liberalnej. Takie paternalistyczne spojrzenie na ksenofobię uczestników ostatniego Marszu Niepodległości proponuje choćby Rafał Betlejewski. Zgodnie z tą logiką „chłopaki z Marszu” to po prostu osoby ekonomicznie wykluczone i za mało wykształcone, żeby coś z otaczającej ich rzeczywistości zrozumieć. Wystarczy, że się nimi „zajmiemy” i przestaną być „narodowcami”, a zostaną „lewakami”… Na szczęście i nieszczęście takie myślenie to tylko utopia. Na szczęście – bo przyjęcie takiego poglądu oznaczałoby skrajny determinizm społeczny („będziemy tacy, jakimi nas wyedukują”). Na nieszczęście – bo wizja pogromu muzułmanów w Polsce przestaje być zupełnie nierealna i nie bardzo wiadomo, co z tym zrobić.

Oczywiście związek między skłonnością do ksenofobii i fanatyzmu a biedą i niskim wykształceniem faktycznie istnieje. Ludzie pozbawieni życiowych perspektyw i intelektualnych narzędzi do zrozumienia skomplikowanego świata są bardziej skłonni do przyjmowania prostych i radykalnych rozwiązań. Każde z tych rozwiązań podsuwa nam pod nos gotowe etykietki, dzięki którym, zamiast różniących się od siebie ludzi, widzimy tylko niewiernych, zgniły Zachód, kapitalistów, imperialistów, „Niemców”, „Ruskich”, bestie czy terrorystów – i jesteśmy o krok bliżej od zabijania.

Duża grupa bardzo niezadowolonych i źle wykształconych młodych ludzi to przepis na uzasadnianą ideologią przemoc. Nie jest to jednak recepta, która wyjaśnia wszystko.

Zło jako dzieło szatana

A może jesteśmy świadkami realnej walki dobra ze złem – i co gorsza – wyników tej walki nie da się przewidzieć? W pierwszych wiekach naszej ery przekonani o tym byli wyznawcy manicheizmu, a w średniowieczu – katarzy i albigensi. Wszystkich ich łączyła wiara w rywalizację Światła i Ciemności, Dobra i Zła, Ducha i Materii, czy też Boga i Szatana.

Kościół katolicki odrzucił te przekonania, twierdząc, że Wszechmocny Bóg nie może mieć równorzędnego rywala, a Boskie Stworzenie nie może być złe ze swej natury. W myśl filozofii katolickiej zło w świecie jest brakiem dobra oraz wynikiem ludzkiej wolności. Jednak problem teodycei (racjonalnego wytłumaczenia istnienia zła w świecie stworzonym przez miłosiernego Boga) przez wieki nie przestawał fascynować chrześcijańskich teologów.

Jedno jest pewne – demonizowanie zła w walce z nim nie pomaga. Z wykluczeniem, z brakiem wykształcenia, z przemocą napędzającą mechanizm zemsty, z rolami i sytuacjami społecznymi, które prowokują do agresji – z tym wszystkim jesteśmy jeszcze w stanie chociaż próbować coś zrobić. W walce z szatanem mamy raczej mniejsze szanse…

Przypisy:

[1] Kamil Pietrasik, „Czarne wdowy – kobiety-samobójczynie z Kaukazu” [we:] „Wschód i Zachód. Tolerancja i różnorodność”, Uniwersytet Łódzki, 2013, str. 68, publikacja dostępna w internecie.
[2] Grzegorz Indulski, Marek Kęskrawiec, „Afganistan – po co nam ta wojna?”, Axel Springer Polska, Warszawa 2007, str. 20.