Muszę przyznać, że Beach House to zespół, który do tej pory znałem jedynie ze słyszenia. Ze słyszenia znaczy w tym przypadku tyle, że jego nazwa wielokrotnie obiła mi się wcześniej o uszy. W końcu zaledwie 4–5 lat temu duet złożony z Victorii Legrand i Alexa Scally’ego obwołany został nowym objawieniem szeroko rozumianej sceny alternatywnej. Mam pewien dystans do podobnych mesjanistycznych deklaracji, z muzyką Beach House nie miałem więc wcześniej styczności. W tym roku światło dzienne ujrzały jednak aż dwa nowe wydawnictwa zespołu.

Sięgnąłem po nowszą z tych płyt – „Thank Your Lucky Stars”. Z premedytacją starałem się też podejść do niej możliwie bez uprzedzeń. Bez wygórowanych oczekiwań, ale i bez złośliwego wyczekiwania na potknięcie, unikając przesłuchiwania wcześniejszej dyskografii, czytania recenzji i rozmów z członkami zespołu. Chciałem sprawdzić, jak „Thank Your Lucky Stars” prezentuje się poza kontekstem, w którym krążek ten jest umieszczany przez większość fanów zespołu i muzycznych krytyków. Przekonać się, jakie odczucia budzi jako pewna samodzielna i samowystarczalna całość.

Kołysanie do snu

Już po kilku pierwszych utworach można sobie wyrobić opinię na temat tego, co jest największym magnesem w twórczości amerykańskiego duetu. Beach House grają proste, choć kunsztownie zaaranżowane piosenki. Grają za to ładnie. Wibrujące melodie instrumentów klawiszowych komplementują minimalistyczna perkusja, łagodne partie gitary i eteryczny, kojący głos Victorii Legrand. Rozumiem, dlaczego takie brzmienia, w gruncie rzeczy umieszczone poza czasem i przemijającymi muzycznymi modami, mogą przyciągać i fascynować. Niechybnie wiele osób odnajdzie w nich bliżej nieokreślony, trochę tajemniczy, trochę melancholijny klimat z pogranicza snu i jawy.

Jak na mój gust ów klimat jest jednak zbyt często wszystkim, co pozostaje z piosenek z nowego albumu. Gdzie się podziała dramaturgia, budowanie i stopniowanie napięcia, choćby subtelnymi środkami? Bez tego niektóre kompozycje, szczególnie w pierwszej części płyty, przypominają puste przebiegi. Dzieje się w nich bardzo niewiele, choć na pewno przyjemnie kołyszą. Kołyszą do snu, powinienem dodać, gdyż w najgorszych przypadkach dźwięki zamiast karmić wyobraźnię skutecznie odsyłają słuchającego prosto w objęcia Morfeusza. Spora część „Thank Your Lucky Stars” świetnie sprawdza się nie tylko jako inauguracja drzemki, ale także jako muzyka tła dla czynności niewymagających wiele energii i koncentracji.

Zbyt ładne dla własnego dobra

Nie znaczy to, że album nie ma żadnych zalet. Podoba mi się to, że Beach House na nowym krążku unika popowego formatu zwrotka-referen-zwrotka. Nie mizdrzy się do masowej publiczności. Doceniam także wyrafinowany smak, z jakim duet dobiera brzmienia do poszczególnych piosenek. Mimo to nie mogę się pozbyć pewnej podejrzliwości. Muzyka na „Thank Your Lucky Stars” jest ładna. Ładna nie zawsze znaczy jednak to samo co piękna. Piękna bywa ona tylko czasami. Słuchając takich utworów jak „Majorette” albo „One Thing”, mam bowiem wątpliwości czy za elegancką formą kryje się tutaj coś więcej, jakieś znaczenie, które byłoby czymś więcej niż tylko autorską idiosynkrazją. Bez tego trudno przecież znaleźć jakiś punkt odniesienia, zbudować bardziej intymną więź z twórczością zawartą na nowym krążku. Być może zmienia się to po wielokrotnym odsłuchu, ale obawiam się, że przy niektórych piosenkach z „Thank Your Lucky Stars” można się co najwyżej przyjemnie i kulturalnie nudzić. A przecież może być inaczej, co Beach House udowadnia w drugiej połowie płyty, znacznie lepszej i ciekawszej.

Ten inny Beach House

Pierwsza zapowiedź skali możliwości zespołu pojawia się już wcześniej, w dość mrocznym „She’s So Lovely”, moim zdecydowanym faworycie spośród kilku pierwszych utworów. W „Common Girl” słychać brzmienie przypominające klawesyn, bardziej intryguje jednak tekst, który sugeruje, że ten niewinny tytuł to pozór. Nie jedyny to zresztą przypadek na tej płycie, kiedy piosenki wydają się mieć drugie, niekoniecznie miłe dno. Teksty autorstwa Victorii Legrand nie poddają się co prawda żadnej łatwej interpretacji z uwagi na swój fragmentaryczny charakter, można się jednak domyślać, że lekki, zwiewny charakter muzyki skrywa tutaj opowieści, których treść jest nie tylko smutna, ale i nie tak znowu ładna.

Największe wrażenie robią jednak trzy utwory wieńczące „Thank Your Lucky Stars”. Trwający ponad 6 minut „Elegy to the Void” ożywa za sprawą gitary, która niepodzielnie panuje w jego drugiej części. Choć od strony technicznej nie gra ona niczego nadzwyczajnego, to dość (jak na Beach House) surowe frazy tego instrumentu wnoszą element zaskoczenia i spontaniczności. W „Rough Song”, chyba najmocniejszym utworze w całym zestawie, pojawia się z kolei kilka wspaniałych melodii wokalnych i instrumentalnych. Natomiast „Somewhere Tonight” to najbardziej filmowa kompozycja na płycie. Oczywiście, w przypadku tak abstrakcyjnej sztuki jak muzyka, pracą indywidualnej wyobraźni jest przełożenie dźwięków na obrazy. Moim zdaniem ze swoją uwodzicielską melancholią piosenka ta mogłaby wybrzmieć na zakończenie filmu o utraconej miłości, zrujnowanych życiach i smutku topionym w galonach alkoholu. Warto też dodać, że we wspomnianych trzech utworach Victoria Legrand udowadnia, jak bardzo utalentowaną jest wokalistką i na ile sposobów potrafi wykorzystywać swój głos.

Sądzę, że dla tych, którzy mają już o muzyce Beach House wyrobioną opinię, płyta „Thank Your Lucky Stars” nie będzie przełomowa. Większość fanów zespołu będzie nią zachwycona, większość sceptyków pozostanie nieprzekonana. Jeśli jednak ktoś rozmijał się do tej pory z muzyczną trajektorią amerykańskiego duetu, warto sięgnąć po ten krążek. Dla tych kilku wspaniałych momentów, których nie można przegapić. O ile tylko to, co znajduje się pomiędzy nimi, wcześniej nie ześle na słuchającego snu.