Grzegorz Brzozowski: Wizja Sudanu przedstawiona przez Huberta Saupera jest wyjątkowo przygnębiająca: „Jesteśmy waszymi przyjaciółmi” przedstawia szereg nakładających się w tym regionie relacji post- i neokolonialnych. Poza dziedzictwem kolonializmu europejskiego, mamy do czynienia z obecnością chińskich i zachodnich przedsiębiorstw, napięciami religijnymi między północą a południem, obecnością samozwańczych ewangelizatorów z Teksasu, wreszcie: permanentnym zagrożeniem wojną oraz katastrofą ekologiczną. Trudno się dziwić, że Sudan Południowy, najmłodsze państwo świata, znalazł się w czołówce tak zwanego Indeksu Państw Kruchych, dawniej zwanego Indeksem Państw Upadłych. Czy to tylko kwestia młodego wieku tego kraju, czy też innych procesów, które miały miejsce od momentu, kiedy Hubert Sauper w 2012 r. ukończył pracę nad swoim filmem?
Jędrzej Czerep: Nie, to nie jest przypadek. Sudan Południowy zaczął powstawać w 2005 r., kiedy zakończyła się wojna Północ-Południe i ustanowiono autonomię. Od tamtej pory dawni partyzanci zamienili mundury na garnitury i stali się rządem tej pararepubliki oraz jej jedynie słuszną partią i armią. Dzięki dochodom ze sprzedaży ropy naftowej powstał system opłacania lojalności kolejnych dawnych wrogów, często frakcji sprzymierzonych z Chartumem, których chętnie zapraszono do podzielenia się tortem. Prawie nic z tego bogactwa nie zostało na rozwój, infrastrukturę i szkolnictwo. Sudan Południowy stał się tykającą bombą, zmierzającą coraz szybciej w kierunku katastrofy. W którymś momencie, krótko po tym, kiedy kończy się akcja filmu, pieniądze na lojalność się skończyły. W styczniu 2012 r., po sporze z Chartumem o ceny opłat za tranzyt południowosudańskiej ropy przez Północ, Południe całkowicie wstrzymało wydobycie nafty. Elitom z Dżuby wydawało się, że rzuci to na łopatki Chartum – w kwietniu 2012 r. Południe próbuje nawet zająć pola naftowe Heglig na Północy. Tymczasem tym samobójczym aktem zrujnowano własny budżet, w ponad 90 proc. zasilany pieniędzmi z ropy. Jak się okazało, jedyne źródło dochodów wyschło na ponad rok. Od tego momentu zaczęło się prawdziwe odliczanie do eksplozji.
Nastąpiła ona, kiedy prezydent stwierdził, że jednak nie odda władzy, mimo że wcześniej umawiał się ze swoim zastępcą na rządzenie na zmianę. 15 grudnia 2013 r. stał się końcem tego wszystkiego, co widzieliśmy w filmie – świata pełnego nadziei na rozwój, inwestycji i misji zagranicznych. Po wybuchu wojny domowej kraj momentalnie spłynął krwią. Prezydent ściągnął swoje bojówki, które zaczęły mordować grupę etniczną jego przeciwnika. Zaczęła się wojna, która skończyła się dosłownie przed kilkoma tygodniami.
Mówi się o ok. milionie osób przemieszczonych w obrębie samego Sudanu Południowego, przy populacji całego kraju liczącej ok. 12 mln obywateli. Do tego dochodzą setki tysięcy uchodźców do krajów sąsiadujących.
Jędrzej Czerep: Nikt nie jest w stanie dokładnie określić liczby ofiar tego konfliktu. Prawdopodobnie to jest ok. 200 tys. zabitych. Miliony zostały przesiedlone albo uciekły z kraju. Ok. 5 mln zagrożonych jest klęską głodu.
Spróbujmy przyjrzeć się procesom, które doprowadziły do tej katastrofy. Konrad Piskała w swej reporterskiej książce „Sudan. Czas bezdechu” przywołuje postać Nsamby Gonzagi Bakera, autora popularnej na afrykańskich uniwersytetach historii Afryki pod tytułem „Modern African Nationalism”. W ten sposób referuje jego poglądy: „Afryka ma poczucie krzywdy, Afryka szuka winnych swojej sytuacji. […] [Neokolonializm] według Bakera to utrzymywanie swoich wpływów przez dawne kolonialne imperia, aby móc uzyskiwać surowce, tanią siłę roboczą i mieć dostęp do rynków zbytu. Słabe afrykańskie kraje stają się przez to niepodległe tylko z nazwy. Przejawy neokolonializmu widać wszędzie. To przede wszystkim zagraniczna pomoc. Na czele instytucji neokolonialnych są Bank Światowy i USAAID. Przejawem neokolonializmu są też NGO-sy”. Czy w przypadku organizacji pozarządowych jest to oskarżenie uzasadnione? Czy instytucje, które z założenia mają najbardziej pomagać, paradoksalnie potrafią bardziej szkodzić?
Marcin Wojtalik: W sytuacjach, kiedy docierające do nas informacje są sprzeczne, należy przypomnieć sobie podstawę tego systemu. Należy się zastanowić nad kompetencjami poszczególnych instytucji – do czego one służą? Fragment, który pan zacytował, jest słuszny. Rolą Banku Światowego jest to, żeby wspierać taką wizję rozwoju, jaka służy tym, którzy nim rządzą. Rolą instytucji wspierających rozwój, czasem można to powiedzieć w cudzysłowie, jest pomagać tym, którzy te instytucje finansują. Rola organizacji pozarządowych jest zatem dwuznaczna – czasami są po prostu narzędziem w ręku tych, którzy je fundują, a czasem istnieją niezależnie, działając w oderwaniu od struktur władzy albo wręcz przeciwko nim. Kiedy mówimy o złych instytucjach, warto pamiętać, że w kontrze do tych – założonych z mniej lub bardziej jawnym celem eksploatacji słabszych – pozostaje ONZ. To organizacja, która ma największą legitymację demokratyczną na świecie, nie mają jej Bank Światowy, OECD czy nawet G20.
Jeśli chcemy krytykować, krytykujmy nie tylko to, co widzieliśmy w filmie. Wiele z pokazanych w nim skandalicznych sytuacji potrafię jednak zrozumieć. Na przykład to, jacy ludzie stoją za tymi instytucjami. Kiedy widzimy w filmie oburzające sceny z imprezy tych organizacji, kiedy jeden z pracowników, Szkot, potrząsa alkoholem, musimy zdawać sobie sprawę, że ci ludzie zarabiają na rachunki i spłatę kredytów. Znajdują się w tak napiętej psychicznie sytuacji, że muszą jakoś odreagować. Dopóki inni ludzie, tacy jak my wszyscy, nie sprzeciwią się negatywnym praktykom tych instytucji, nadal będą miały miejsce podobne sytuacje.
W filmie pojawia się jeszcze poważniejszy zarzut. Mianowicie taki, że ludzie pracujący dla tych instytucji, już po wykonaniu swojej misji, wracają do tego regionu, żeby załatwiać swoje prywatne, ekonomiczne interesy – to zarzut skierowany nawet do jednego z przywódców misji ONZ. Czy istnieje możliwość zwalczenia takiej praktyki? Czy organizacje pozarządowe mogą się przed nią zabezpieczyć?
Marcin Wojtalik: Oczywiście podobne sytuacje mają miejsce bardzo często. To nagminny przypadek, także odnoszący się do Polski. Problemem jest brak refleksji, według jakich zasad powinno odbywać się inwestowanie Europy w Afrykę. Z pieniędzy naszych, podatników, promuje się na przykład program „Go Africa”, czyli program wsparcia polskich przedsiębiorców inwestujących w Afryce. Wystarczy zobaczyć, jak bardzo cieszą się dziennikarze ekonomiczni z ekspansji polskich firm wspomaganej przez rząd. Brak przy tym dyskusji o zasadach etycznych. Ja nie oskarżam polskiego Ministerstwa Gospodarki i podległych mu instytucji, że przyczyniały się do problemów, które widzieliśmy na filmie, a więc rabunkowej eksploatacji zasobów Afryki. Jednakże przy braku kontroli takie sytuacje, również za pieniądze państwa, mogą się wydarzyć i to niedługo. Być może już mają miejsce, a my o tym jeszcze nie wiemy.
Obawiam się, że jak na razie nikt nie badał, czy polskie firmy inwestujące w Afryce płacą wszystkie należne podatki w poszczególnych krajach. Nie wiemy też, czy polskie inwestycje nie przyczyniły się do zawłaszczania ziemi w krajach afrykańskich. Niestety nie jest to wykluczone, bo już wielokrotnie pieniądze europejskiego podatnika (a więc i nasze!) były przeznaczane na projekty, które rujnowały lokalne społeczności zamiast pomóc im w rozwoju i wzmocnić ich państwa.
Niektórzy z nas stwierdzą, że brak elektryczności i ubrania to są warunki poniżające i należy koniecznie tym ludziom pomóc, a inni powiedzą: skoro jakoś żyli do tej pory bez elektryczności i to nie był ich główny problem, to może powinniśmy pozwolić im żyć tak dalej, a zmiana tego stanu rzeczy nie należy do nas? To nie my powinniśmy decydować, jaką drogę rozwoju obiorą Sudańczycy. | Marcin Wojtalik
W filmie Saupera mamy do czynienia z wieloma poziomami zależności. Bardzo ciekawy jest wątek chińskiej obecności w Sudanie Południowym – obecności, która właściwie nie zakłada żadnego kulturowego dialogu. Azjatyccy pracownicy firm wydobywniczych przebywają w kuloodpornych schronach, gdzie oglądają fragmenty „Gwiezdnych Wojen”. Jak sami opisują, idealnym według nich rozwiązaniem byłoby dotarcie do takich miejsc, w których eksploatacja złóż mogłaby się odbywać w ogóle bez kontaktu z miejscową ludnością. Czy rzeczywiście możliwy jest model relacji czysto ekonomicznej, w której nie ma miejsca na dialog kulturowy?
Malwina Bakalarska: Rzeczywiście w tym kontekście Chińczycy zostali przedstawieni wyjątkowo jaskrawie, jednak taki model relacji pojawia się nie tylko w Sudanie. Obecność Chin w Afryce skupiona jest wokół zysków, m.in. z wydobycia surowców naturalnych, nie tylko paliw. Zachowanie, które widzieliśmy na filmie, dotyczy Chińczyków przybywających tam, żeby zrobić interesy. Istnieje także druga strona relacji chińsko-afrykańskich, która stara się wyrobić dobry wizerunek Chin wśród wielu państw afrykańskich. Taką rolę pełnią Instytuty Konfucjusza, jako narzędzie soft power.
Miesiąc temu wróciłam z Afryki Zachodniej, gdzie odwiedzałam pięć takich instytutów. Lokalna młodzież jest nimi zachwycona. Mogą się uczyć języka chińskiego i poznawać obcą kulturę, która zmienia równocześnie ich lokalne obyczaje. Na przykład czerwony kolor w kulturze nigeryjskiej był kolorem strachu i przypisywano go tylko do osób związanych ze strażą przyboczną króla. Obecnie stał się neutralny – za sprawą kultury chińskiej został pozbawiony znaczenia, jakie miał w społeczeństwie tradycyjnym. Można więc powiedzieć, że obecność chińska w Afryce rozwija się dwutorowo. Z jednej strony istnieją pracownicy, których wiedzieliśmy w filmie – izolują się i nie ma mowy o żadnej wymianie międzykulturowej. Co więcej – biorąc pod uwagę ich brak kompetencji kulturowych, nawet gdyby zechcieli wyjść ze swoich kuloodpornych kontenerów, skończyłoby się to źle dla obu stron. Brak znajomości wzajemnych obyczajów może budzić agresję i doprowadzić do niebezpiecznych sytuacji, np. poprzez interpretowanie określonych zachowań z perspektywy własnych przyzwyczajeń. Z drugiej strony istnieją działania oficjalne, rządowe, w postaci festiwali i fundowania stypendiów dla Afrykanów. W Chinach, ale też w innych krajach Azji, studiuje coraz więcej afrykańskich studentów.
Czy można powiedzieć, że Azja staje się jednym z kierunków masowej emigracji z krajów afrykańskich?
Malwina Bakalarska: To nowy kierunek. Trudno jeszcze mówić o takiej skali, jak w przypadku migracji do Europy, Stanów Zjednoczonych lub Kanady. Nadal dziesięciokrotnie mniejsza liczba wybiera wschód, wyraźny jest w tej sytuacji przyrost studentów. Oprócz nich możemy też mówić o biznesmenach i handlarzach, którzy jeżdżą do Azji po tanie towary (szczególnie do Hong Kongu).
Zdiagnozowaliśmy krótko napięte relacje na terenie Sudanu. Przyjrzyjmy się zatem scenariuszom ich rozwiązań. Według przywołanego przez Piskałę Gonzagi Bakera, ich podłożem ma być zmiana kulturowa – „[…] recepta jest prosta: afrykanizować Kościół, wymienić białych misjonarzy, którzy nie rozumieją afrykańskiej kultury na miejscowych duchownych. Wydalić europejskich nauczycieli, którzy promują inną kulturę. Afrykańscy będą przecież przekazywać afrykańskie wartości”. W przypadku Sudanu Południowego istniała szansa na otwarcie nowego rozdziału w kulturze politycznej; zastanawiam się jednak, jak została wykorzystana. Przyglądając się szerzej podobnym przypadkom mobilizacji politycznych nadziei na kontynencie afrykańskim, dostrzegamy, że obracały się najczęściej w swoją karykaturę. Wystarczy przywołać przykład Roberta Mugabego, najstarszego dyktatora świata, który zaczynał jako wyzwoliciel narodu. Co się stało z kulturą polityczną Sudanu?
Jędrzej Czerep: Wyobraźmy sobie wytarte, wydeptane ścieżki w wysokiej trawie. To są koleiny, utarte zachowania polityczne, schematy, po których poruszają się kolejne pokolenia. Sudan Południowy nie wziął się znikąd. Jego elita polityczna wcześniej funkcjonowała w wielkim, arabsko-afrykańskim państwie sudańskim. Byłoby bardzo zaskakujące, gdyby nagle, od momentu założenia nowego państwa, jego elity zaczęły rządzić i tworzyć struktury według zupełnie innej logiki. Tak naprawdę jest dokładnie odwrotnie – coraz częściej powtarzają to, co znają z rządów, które ich prześladowały. Ci, którzy obecnie rządzą na Południu, stosują takie same mechanizmy tłumienia opozycji, jakich sami doświadczyli.
Jedna z bohaterek filmu wspomina o tzw. Białym Domu. Tak nazywano katownię w Dżubie, kiedy była miastem garnizonowym. Okazuje się, że w tym samym Białym Domu, którego przez dwadzieścia kilka lat wojny wszyscy się bali, teraz torturowani są przeciwnicy obecnej władzy. Udało się przeprowadzić wywiady z ludźmi, którzy obecnie są tam więzieni. Najbardziej szokuje ich fakt, że przecież już raz tam byli. Najpierw cierpieli za sprawą prześladowców z Północy, a teraz jeszcze bardziej cierpią za sprawą „swoich”. Szalenie trudno jest wyzwolić się ze schematów, którymi żyło się całe życie. Sudan Południowy to kraj, w którym kilka pokoleń nie znało innego stanu niż wojna i życie partyzanckie.
Pamiętam obraz, który zobaczyłem, kiedy dwa lata temu wybuchł kolejny konflikt. Wiceprezydent Riek Machar, barwna i kontrowersyjna postać, przez osiem lat był niezwykle ambitnym politykiem, którego dobrze spełnionym celem życiowym było organizowanie pomocy zagranicznej do Sudanu Południowego, nawiązywanie kontaktów dyplomatycznych i rozwiązywanie konfliktów etnicznych. W momencie kiedy wybuchła wojna, zrzucił garnitur i ubrał się w mundur. Na zdjęciu siedzi pod drzewem i dowodzi swoim oddziałem, czego nie robił od kilkunastu lat. Jego brzuch jest większy a włosy siwe, ale wydaje się rozpromieniony – naprawdę szczęśliwy, że znów robi coś, w czym jest dobry.
Jakich rozwiązań można spróbować, by przeciwstawić się temu procesowi?
Jędrzej Czerep: Ludzie, którzy w tym momencie rządzą Sudanem Południowym, 40 lat temu byli partyzantami, potem przemienili się w bogatych biznesmenów. W Kenii czy Ugandzie na pytanie, kim jest Południowy Sudańczyk, otrzymamy odpowiedź, że to ktoś bogaty, kto jeździ po mieście autem z ciemnymi szybami, a jego dzieci uczą się na najlepszych uczelniach. Pierwszym potrzebnym krokiem jest rozwiązanie konfliktów etnicznych i zaprzężenie różnych grup do współpracy. Taki system zadziałał w Nigerii w latach 80. Wymuszono na mieszkańcach różnych stanów i grup etnicznych współpracę. Dopiero następnie przyjdzie czas na budowanie struktur ekonomicznych i demokratyzację.
Wymiana elit jest jednym rozwiązaniem. Innym byłoby ukształtowanie społeczeństwa obywatelskiego. Czy Arabska Wiosna, jeśli mówimy o Sudanie Północnym, była momentem obywatelskiego przebudzenia? A jeśli nie, to czy istnieją inne sposoby budzenia obywatelskiej świadomości?
Malwina Bakalarska: Z jednej strony to rzeczywiście kwestia elit. Film pokazywał problem jednostronnie – to była romantyczna wizja kajania się Zachodu z poczucia winy za kolonializm. Trzeba jednak zwrócić uwagę na samych przywódców afrykańskich, którzy są często krótkowzroczni i egoistyczni. To duży problem na drodze do rozwoju społeczeństwa obywatelskiego. Z drugiej strony kluczowe znaczenie mają w tym przypadku niewyedukowane masy. Niezbędna jest edukacja na szeroką skalę, żeby ludzie znali swoje prawa i żeby nie można było nimi łatwo manipulować. Nawet kiedy doszło do fali zrywów w ramach Arabskiej Wiosny w wybranych krajach afrykańskich (np. uliczne zamieszki w nigeryjskim Lagos, Burkina Faso, Senegalu itd.), strajki trwały tylko kilka dni. Później puste obietnice lokalnych rządów uspokoiły sytuację, a następnie wycofano się z reform. Trzeba wyedukować ludzi, żeby to się zmieniło.
Kto może się tego podjąć?
Malwina Bakalarska: Oczywiście lokalne szkoły. To nie zadanie dla Zachodu, żeby przyjeżdżać tam ze swoimi krótkoterminowymi projektami, które bardziej służą wysyłanym tam europejskim czy amerykańskim wolontariuszom niż lokalnym wspólnotom. Jednak znów sytuacja nie jest tu taka czarno-biała. Widzieliśmy w filmie scenę, która budzi oburzenie. Mam na myśli, fragment, gdy sudański nauczyciel wyszydza dzieci z uboższych rodzin, których nie stać na zakup mundurków. Krzyczy: „Nie jesteście osobami, jeśli nie nosicie mundurków”. To kolejny przykład powierzchownego rozumienia pewnych symboli, które w opinii niedokształconych elit przybierają formę segregacji społeczności wedle obecnej hierarchii zasad i konwencji. Taki nauczyciel nie ma dystansu do narzuconych przez kolonizatorów norm. Każde bezrefleksyjne przyjmowanie nowinek rozwojowych może prowadzić do wypaczenia i przysparzać więcej szkody niż pożytku.
Poza edukacją, która przychodzi z Zachodu, istnieje także w ostatnich latach drugi trend. Wskazuje się na kierunek wschodni, azjatycki. Przejawia się on w obecności azjatyckich (japońskich, koreańskich, chińskich itd.) nauczycieli szkół podstawowych i średnich, którzy na określony czas przyjeżdżają uczyć w afrykańskich szkołach. Istnieje również oferta skierowana do Afrykanów chcących podjąć studia wyższe w regionie Azji Południowo-Wschodniej i Wschodniej.
Trzeba pamiętać o procesach akulturacji, jakie zachodzą obustronnie przy takiej wymianie doświadczeń związanych z edukacją. Pierwszy etap jest nowością dla obu stron. Korzyści może przynieść dopiero pewnego rodzaju okrzepnięcie doświadczeń afrykańskich nauczycieli, wykładowców, lokalnych liderów, którzy „przetrawią” przez lokalne swoje dziedzictwo kulturowe nową wiedzę pozyskaną ze źródeł pozaafrykańskich.
Odnosząc się do polskiego kolonializmu: rzeczywiście na każdej konferencji dotyczącej gospodarczego otwarcia się Polski na Afrykę pada zdanie, że „Nigdy nie mieliśmy kolonii, dlatego możemy być mile widziani w Afryce”. Zawsze jednak następuje po nim uwaga, że w Afryce jest jeszcze dużo do zdobycia i możemy wykroić dla siebie kawałek tortu. | Jędrzej Czerep
W proponowanym przez panią systemie edukacji obywatelskiej to nie obcokrajowcy, ale oddolne inicjatywy miałyby odgrywać największą rolę?
Malwina Bakalarska: Tak, prowadziłam badania w kilku nigeryjskich organizacjach pozarządowych, które działały świetnie, bo były prowadzone przez lokalnych działaczy, w zgodzie z lokalnymi strukturami i zasadami. To także zadanie w wybranych krajach afrykańskich, żeby rozwijać rodzący się sektor działań pozarządowych. Myślę tu o takich organizacjach pozarządowych, w których liderzy zostali wyposażeni w uniwersalne narzędzia biznesowe i za ich pomocą rozwijają oddolne inicjatywy społeczno-rozwojowe w zgodzie z własnymi tradycjami i systemem wartości przypisanym wspólnotom, do których te działania są skierowane.
Co pan sądzi o tym kierunku?
Marcin Wojtalik: Ja bym proponował patrzyć na to w trochę innym wymiarze. Zobaczyliśmy film o zupełnie innym świecie, a teraz podkreślamy, jak bardzo Sudan Południowy różni się od Polski. Uzyskujemy efekt, jakbyśmy byli z innej planety. Najgorsze, co można zrobić, to nieustannie utwierdzać się w przekonaniu, że jesteśmy bardzo inni od Afrykańczyków. Proponuję, żebyśmy przypomnieli sobie kilka problemów, które pojawiły się w tym filmie. Jeden z nich to prawie darmowe koncesje na eksploatacje złóż dla zagranicznych przedsiębiorstw. Przypomnijmy sobie, w jakim trybie wydawano koncesje na wydobycie gazu łupkowego w Polsce – za bardzo małe pieniądze i z zapewnieniem, że inwestorzy nie będą mieli kłopotów z oporem lokalnej ludności. Rolnicy w Żurawlowie protestowali właśnie przeciwko temu, żeby zagraniczny inwestor przyjechał do kraju i osiągał kosztem lokalnej społeczności wielkie zyski. Drugi problem: inwestorzy, których widzieliśmy w filmie, wmawiali Sudańczykom, że te inwestycje im się opłacą i ich potrzebują. Dokładnie tak samo wygląda obecnie debata o umowie handlowej między Unią Europejską a Stanami Zjednoczonymi (TTIP), która daje wiele przywilejów wielkim korporacjom. Wmawia się nam, że to dla nas wielka szansa. Inny przykład dominacji, jaki widzieliśmy w filmie, to słabość wewnętrzna państwa i konieczność opierania się na pieniądzach zewnętrznych. Podobnie jest w Polsce – międzynarodowe korporacje płacą niskie podatki, albo nawet nie płacą ich w ogóle, przez kilkanaście lat i my na to pozwalamy. Wcale nie jesteśmy bardziej rezolutni od Sudańczyków, chociaż wszyscy umiemy czytać i pisać.
Zauważmy jednak, że nie jesteśmy w czołówce państw dysfunkcyjnych.
Marcin Wojtalik: Oczywiście kontrasty w Sudanie są bardziej widoczne, a dramaty o wiele większe niż w Polsce, bo w naszym kraju nikt nie rozstrzeliwuje ludzi. Mechanizmy społeczne są jednak podobne i wiele społeczeństw się nimi kieruje.
Jaką rolę może odegrać Polska w kontekście Sudanu Południowego? Jaki jest nasz udział w długofalowych programach rozwojowych? Czy w tej dziedzinie opieramy się głównie na działaniu organizacji pozarządowych?
Marcin Wojtalik: Istnieją ludzie, którzy naprawdę są przejęci sytuacją Sudańczyków i wpłacają pieniądze dla Polskiej Akcji Humanitarnej, żeby poprawić ich los. Mamy do czynienia też z biznesmenami, którzy myślą o Afryce jako terenie do zdobycia i starają się wykorzystać do tego instytucje rządowe. A urzędnicy w tych instytucjach poczuwają się do tego, żeby rzeczywiście promować ich interesy. Cele są różne. Inne są interesy urzędników, inne posłów, inne właścicieli prywatnych i państwowych przedsiębiorstw, inne pracowników organizacji pozarządowych, a jeszcze inne obywateli, którzy chcieliby zmienić tę sytuację, doprowadzić do tego, żeby handel był bardziej sprawiedliwy.
Chciałbym zapytać o pozytywne przykłady. Który z programów rozwojowych wydaje się panu najbardziej efektywny?
Marcin Wojtalik: Obecność polska nie jest zbyt duża w Sudanie. Mamy jednak ambicję, żeby w zakresie pomocy dogonić Zachód. Niektórzy chcą, żebyśmy okazali się sprytniejsi np. od Brytyjczyków i Francuzów, którzy są uznawani za kolonizatorów. Nam miałoby być łatwiej dogadać się z mieszkańcami Afryki, bo nigdy nie mieliśmy kolonii. Istnieją jednak różne wizje rozwoju. Niektórzy z nas zapewne stwierdzą, że brak elektryczności i ubrania to są warunki poniżające i należy koniecznie tym ludziom pomóc, a inni powiedzą: skoro jakoś żyli do tej pory bez elektryczności i to nie był ich główny problem, to może powinniśmy pozwolić im żyć tak dalej, a zmiana tego stanu rzeczy nie należy do nas? To nie my powinniśmy decydować, jaką drogę rozwoju obiorą Sudańczycy.
Jędrzej Czerep: Mnie przychodzi na myśl polski program, który dobrze zadziałał w Sudanie Południowym. Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej od kilku lat zajmowało się w oddalonym zakątku Sudanu programem montażu baterii słonecznych na szkołach i szpitalach. Podczas pobytu tam i obserwacji codziennego życia mieszkańców, postanowiono rozwiązać problem okresowych powodzi, które powodowała pora deszczowa. Zainstalowano system wczesnego ostrzegania. To prosty mechanizm, niewymagający nadzoru. Mam nadzieję, że będzie funkcjonował przez jakiś czas.
Odnosząc się jednak do polskiego kolonializmu: rzeczywiście na każdej konferencji dotyczącej gospodarczego otwarcia się Polski na Afrykę pada zdanie, że „Nigdy nie mieliśmy kolonii, dlatego możemy być mile widziani w Afryce”. Zawsze jednak następuje po nim uwaga, że w Afryce jest jeszcze dużo do zdobycia i możemy wykroić dla siebie kawałek tortu. Rzeczywiście, nie mieliśmy nigdy kolonii, ale było tak nie dlatego, że jesteśmy tacy sympatyczni i rozumiemy krzywdę ludzką, ale dlatego, że się po prostu spóźniliśmy. Polska nie istniała na mapie świata w XIX w., natomiast w latach 30. XX w. potęgi takie, jak Imperium Brytyjskie czy Francja, rozumiały już, że czas kolonializmu się kończy – istniały w nich silne ruchy wyzwoleńcze. Wtedy przez Warszawę przechodziły wielotysięczne manifestacje żądające kolonii dla Polski. Liga Morska i Kolonialna miała milion członków, a pomniki jej przywódców do dzisiaj stoją w polskich miastach.
Marcin Wojtalik: Oczywiście możemy myśleć, że pomoc Polaków przy budowie ochrony przeciwpowodziowej dla Sudańczyków była udaną inicjatywą, ale czy nie lepiej byłoby, gdyby Sudańczycy sami zawdzięczali sobie ten system? W Polsce wszędzie widzimy flagę europejską, przypominającą, że Unia Europejska nam pomogła. Tymczasem każdy naród cieszy się z tego, czego samodzielnie dokonał. Polacy wyręczyli Sudańczyków – nie twierdzę, że to źle, ale nie sądzę równocześnie, że to aż tak dobrze.
Film pokazywał problem jednostronnie – to była romantyczna wizja kajania się Zachodu z poczucia winy za kolonializm. Trzeba jednak zwrócić uwagę na samych przywódców afrykańskich, którzy są często krótkowzroczni i egoistyczni. To duży problem na drodze do rozwoju społeczeństwa obywatelskiego. | Malwina Bakalarska
Przyjrzyjmy się przez chwilę metodzie, jaką zastosował Hubert Sauper, żeby udokumentować sytuację Sudanu Południowego. Sauper traktowany jest przez wiele napotkanych osób – zwłaszcza przedstawicieli ludności plemiennej – z dużą nieufnością, jako potencjalny przedstawiciel ukrytych interesów kolonialnych. Z drugiej jednak strony – szybko zdobywa zaufanie, pokazując, w jaki sposób do nich dotarł: przy pomocy budzącego niedowierzanie, chybotliwego samolociku. Czy pokazanie własnej bezbronności przez obcokrajowca to jeden ze sposobów na unikanie cienia kolonializmu w relacjach z Afrykanami – czy to przy okazji projektów badawczych, czy artystycznych?
Jędrzej Czerep: Naprawdę często widzi się w Afryce ludzi z Zachodu, którym wydaje się, że wszystko im się należy i traktują mieszkańców jak boyów hotelowych – dotyczy to zwłaszcza Francuzów. Oczywiście musi to budzić negatywne nastawienie. Przełamanie lodów nie jest tak trudne, jak może się wydawać. Kiedyś w Maroku wywołałem zdumienie petentów, kiedy ustawiłem się za wszystkimi w kolejce do konsulatu mauretańskiego. Większość białych po prostu wpycha się, jakby było oczywiste, że ich kolejka nie dotyczy. Momentalnie zyskałem partnerów do rozmowy. Podobnie banalne korzystanie z transportu publicznego, przepełnionych busików, otwiera wiele drzwi. Naprawdę wielu Afrykanów dziwi i fascynuje pytanie: dlaczego biały nie jeździ limuzyną z szoferem, za to zna system komunikacji publicznej i nie boi się z niego korzystać? Taki wybór z mojej strony to nie tyle pokazywanie bezbronności, ile zachowywanie elementarnej przyzwoitości, kultury i zainteresowania, nie wywyższanie się.
W nawiązywaniu kontaktów pomaga również znajomość lokalnej rzeczywistości, popkultury, umiejętność rozmowy o aktualnych problemach miejsca, w którym jesteśmy. Jeśli wyłapujesz kontekst lokalnych żartów – jesteś swój. Niestety tak elementarnych umiejętności często brakuje pracownikom kontraktowym, ludziom z NGO-sów, struktur ONZ, nie wspominając o turystach. Efekt? Nierzadko badacz w sytuacji urzędowej – np. organizując wizytę na uniwersytecie – spotyka się z rodzajem rewanżu za dawne krzywdy. Urzędnik, który jest władny pomóc albo przeszkodzić, ma pokusę odwrócenia historycznych ról, pokazania siły i pognębienia Europejczyka. Dlatego często lepiej odpuścić biurokratyczną drogę przez mękę i działać spontanicznie, trochę „po partyzancku”.
Hubert Sauper zaproponował nam bardzo przenikliwe, krytyczne spojrzenie na sytuację Sudanu. Czy biorąc pod uwagę ogromną skalę produkcji filmowej w Afryce – by wspomnieć chociażby przemysł Nollywood z ok. tysiącem filmów rocznie – można powiedzieć, że podobne obrazy zaczynają powstawać jako zrealizowane przez lokalnych twórców? Czy kino afrykańskie może pełnić funkcje krytyczne? Jeśli nie, to dlaczego?
Malwina Bakalarska: Aby kino mogło pełnić funkcje krytyczne, jego afrykańscy twórcy muszą nabrać dystansu do zmieniającej się rzeczywistości. Do tego sami afrykańscy odbiorcy obrazów kinowych powinni mieć wyrobione gusta i być gotowi na kino refleksyjne. Wspomniany przez pana Nollywood, nigeryjski przemysł filmowy, jest kierowany głównie do masowego widza, który na tym etapie rozwoju krajów afrykańskich pragnie celebrować osiągnięty postęp w sferze dóbr materialnych. Stąd wiele filmów nollywoodzkich emitowanych jest w telewizji w formie seriali, w których główna fabuła opiera się na historiach zaczerpniętych z lokalnych mitologii lub patologicznych zjawisk społecznych. Nacisk takich produkcji kładziony jest na podkreślanie nierówności społecznych i edukowanie widza w kontekście zmieniającej się rzeczywistości ekonomicznej poprzez pokazywanie bardzo zamożnych elit i przeciętnych obywateli, którzy dążą do wybicia się i awansu społecznego osiąganego różnymi drogami. Może temu służyć wykorzystywanie wiary w magię, odwołania się do nielegalnych działań takich jak nadużycia finansowe. Tworzone są też historie o kopciuszku z miejskich slumsów, który spotyka księcia. Na razie wiele filmów afrykańskich próbuje kopiować zachodnie produkcje, chcąc zadowolić gusta mas, które marzą o lepszym życiu w kategoriach konsumpcji dóbr materialnych.
Filmy afrykańskie, które próbują podejmować głębsze wątki światopoglądowe lub historyczne, rodzą się głównie wśród diaspory afrykańskiej, która widzi swoje dziedzictwo z dystansem i potrafi krytycznie odnieść się do historii swoich rodziców i poprzednich pokoleń. Myślę, że etap kina krytycznego nastąpi dopiero wtedy, gdy podstawowe potrzeby widzów zostaną zaspokojone w rzeczywistości. Obecnie większość obywateli państw afrykańskich musi zmagać się przyziemnymi problemami, takimi jak brak bieżącej wody, stałego dostępu do elektryczności, utrzymanie się z dnia na dzień. W takim kontekście obraz dobrobytu oferowany przez masową kinematografię afrykańską bardziej trafia do ich wyobraźni niż roztrząsanie problemów ideologicznych. Są oczywiście chlubne przykłady kina historycznego, które ilustruje krytyczne wątki walki z kolonizatorami, rodzenie się nowych elit politycznych itd., jednak takie obrazy muszą być skierowane do odbiorcy świadomego, który nie szuka w filmach uśmierzenia codziennych bolączek. Kino, o jakie Pan pyta, jest to kino ery postmodernizmu, ale aby dojść do tego etapu, potrzebne jest przepracowanie wątków związanych z modernizmem, nowoczesnością. Społeczeństwa afrykańskie cały czas negocjują swoje dziedzictwo tradycji z wchodzeniem lub/i byciem w fazie rozwoju nowoczesnych struktur społeczno-ekonomicznych.
[yt]E0MgQLk2OCQ[/yt]