W wywiadzie-rzece pt. „Alfabet Braci Kaczyńskich” Jarosław Kaczyński wspomina Stanisława Erlicha, profesora, pod którego kierunkiem pisał pracę magisterską z prawa. Jak opowiadał w 2006 r. lider PiS, Erlich – były żołnierz armii Berlinga, członek PZPR i redaktor naczelny naukowego pisma „Państwo i Prawo” – zajmował się m.in. dylematem, „jaki tworzyło w komunizmie samo istnienie prawa, które musiało w jakiejś mierze ograniczyć władzę w istocie nieograniczoną”. Odpowiedzią na ten problem miał być „postulat swoistej wykładni kontekstowej, uwzględniającej przede wszystkim element polityczny, stale aktualizowaną wolę partii”.

Kaczyński opowiadał, że z uwagi na zaczynającą się wówczas odwilż, pomysły Erlicha spotkały się z szeroką krytyką formułowaną z pozycji legalizmu – poglądu, że reguły prawa mają pierwszeństwo wobec woli politycznej. Najciekawsze jest jednak zaoferowane przez byłego premiera podsumowanie całego wątku. Jak mówi Kaczyński: „[D]yskusja ta była zapowiedzią ukształtowania się sposobu myślenia, które obowiązuje do dziś i często szkodzi przemianom w Polsce, choć w czasach komunizmu był pożyteczny”.

Prof. Erlich byłby może zaskoczony, jak duże oddziaływanie swoich niegdysiejszych poglądów da się rozpoznać w działaniach partii jego byłego seminarzysty. Zamieszanie wokół Trybunału Konstytucyjnego pokazuje bowiem dobitnie, że reguły prawa stanowią w optyce obozu rządzącego przeszkodę na drodze do budowania nowego państwa. PiS podporządkował prawo „stale aktualizowanej woli partii”. Do tego właśnie sprowadza się choćby twierdzenie Ryszarda Terleckiego, szefa klubu parlamentarnego PiS, że niedawny wyrok Trybunału Konstytucyjnego w sprawie konstytucyjności wyboru jego nowych sędziów, niezgodny z linią Prawa i Sprawiedliwości, to jedynie „opinia”.

W wywiadzie dla „wSieci” (nr 49/2015) Zbigniew Ziobro przedstawił sprawę jasno: „[S]tawka jest zupełnie zasadnicza: zwycięstwo dobrej zmiany, którą obiecaliśmy Polakom, albo paraliż naszych możliwości”. Zgodnie z takim stanowiskiem orzecznictwo Trybunału powinno zostać podporządkowane woli parlamentu. A przecież istnieje on właśnie po to, by utrudniać życie twórcom prawa – i w istocie Trybunał wielokrotnie podważał zgodność ustaw z Konstytucją, także za poprzednich rządów, w tym rządów PO.

Po pierwsze więc, czy Ziobro zgodzi się, że wedle jego rozumowania Platforma Obywatelska, posiadając przez 8 lat poparcie większości społeczeństwa, powinna móc wówczas bezkarnie łamać procedury? Po drugie, w jaki sposób Trybunał miałby kontrolować parlament, skoro według stanowiska Ministra Sprawiedliwości jego działanie powinno się opierać na przytakiwaniu władzy ustawodawczej?

Zbigniew Ziobro jest jednak przekonany, że to „kilku panów” z Trybunału „uznało, że może wysadzić w powietrze polską demokrację, że ma siłę zanegować wolę milionów wyborców”. Nie zauważa, że Trybunał z założenia kieruje się inną logiką niż parlament i nie powinien zajmować się „wolą milionów wyborców”, lecz orzekać jako samodzielny podmiot. W innym wypadku wyroki można by po prostu poddawać powszechnemu głosowaniu, sądy byłyby zaś niepotrzebne. A jednak orzekanie niezgodne z ową „wolą wyborców” Ziobro uważa za „instrumentalne traktowanie prawa”.

Co więcej, minister jest zdania, że – wbrew krytykom – to rząd broni demokracji. Jak przekonuje, Trybunał i „stojący za sędziami w nim zasiadającymi obóz III RP […] wydali nam tę bitwę”. W tej sytuacji Zjednoczona Prawica musi ją „wygrać dla ludzi”. Ziobro zarzuca zaś drugiej stronie sporu, że „za nic ma państwo prawa i demokrację”. Spór nie dotyczy więc tego, kto chce demokrację chronić, a kto atakować, ale tego, jak należy ją rozumieć.

Niektórzy będą sympatyzować z władzą, która nareszcie ma tyle odwagi, aby naprawiać kraj, pokonać niemoc poprzednich rządów, przegonić skorumpowane sądy. Może się też wydawać, że chodzi tylko o prawo, coś odległego, teoretycznego. Zamieszanie wokół Trybunału Konstytucyjnego pozornie nie powoduje zmian w życiu Polaków. Nikt nie krzyczy z bólu, niczyje dobra nie zostały naruszone; ludzie żyją tak jak wcześniej. W dodatku PiS zapowiada, że wszystko to wyjdzie nam na dobre. Z tych powodów niewiele osób przejmuje się problemem, a jako że, technicznie rzecz biorąc, sprawa jest dość skomplikowana, jeszcze mniej osób ją rozumie.

Jeżeli jednak przyjmiemy logikę myślenia o władzy, którą proponuje nam partia rządząca, prawo przestanie być gwarantem zabezpieczającym nasze uprawnienia i wolności, stanie się zaś narzędziem w rękach większości parlamentarnej. Niezależnie od tego, w czyich rękach znalazłaby się władza ustawodawcza, nie na tym polega obrona demokracji. Prawo nie powinno opierać się na opinii każdorazowego szefa partii rządzącej, utożsamianej z wolą ludu.

Do wyboru mamy albo wzmacnianie modelu państwa prawa, w którym wymogi proceduralne są ważniejsze od zachcianek polityków, czasem uniemożliwiając im reformowanie, albo mający gorsze konotacje model, w którym wola przywódcy stoi ponad prawem, a raczej – sama stanowi prawo. Model automatycznie skutkujący słusznymi rozwiązaniami i pozwalający naprawić państwo kilkoma zręcznymi posunięciami nie istnieje niestety nigdzie na świecie.

Wbrew poglądowi Zbigniewa Ziobro, samodzielna większość parlamentarna, przychylny prezydent oraz możliwość desygnowania kandydatów do licznych urzędów trudno określić jako „paraliż naszych możliwości”. W dotychczasowej historii III RP nikt nie miał możliwości większych. Nawet zaś jeżeli poprzednie rządy dopuszczały się prawnej fuszerki, nie powinno to być przyzwoleniem na lekceważenie prawa. Jeżeli prawa oraz instytucji państwa nie będziemy traktować poważnie, lepsza, IV RP nigdy nie będzie możliwa.