To nie był genialny rok dla muzyki elektronicznej. Przedstawiciele dojrzałych gatunków stworzyli wiele profesjonalnych i dostarczających mnóstwo radości albumów, korzystali jednak ze znanych i lubianych schematów (The Black Dog, Mano Le Tough, George Fitzgerald, Deepchord, Kölsch, DJ Richard). Dopóki są świeże, spełniają swoją rolę. Nie wiadomo jednak, czy będziemy do nich wracać w przyszłości, gdy ich miejsce zajmą następne, równie sprawnie nagrane.
Z kolei gatunki młode, nieokreślone (formalnie i leksykalnie, bo część wyraźnych tendencji nie doczekała się jeszcze nazwy) znalazły się na zakręcie. Z początkowego chaosu wyłoniły się już bowiem pierwsze długogrające albumy, lecz żaden nie okazał się przełomowy. Future Brown, Visionist, Lotic, FIS, Rabit, Hudson Mohawke mieli w tym roku pchać muzykę do przodu. Tymczasem okazało się, że potrzebują jeszcze czasu, by w pełni wypracować swój język. Ta sztuka lepiej udała się Holly Herndon, Grimes i Arce, dlatego znaleźli się na poniższej liście. Pokazują oni, że przyszłość jest teraz, choć dopiero jedną nogą.
Albumy przedstawiam w kolejności chronologicznej. Wszystkie są na swój sposób wyjątkowe, lecz każdy w innym gatunku, co utrudnia hierarchizację.
Holly Herndon, „Platform”
Herndon, za przykładem Negriego i Hardta, mogłaby za motto swego dzieła przyjąć słowa Williama Morrisa: „Ludzie toczą i przegrywają bitwy, a to, o co walczyli, i tak nadchodzi mimo ich porażki, po czym okazuje się nie tym, o co szło, więc inni muszą podjąć tę samą sprawę pod nowym sztandarem”. Sprawą, o którą toczyła się walka przez ostatnie dwudziestolecie, była cyfrowa utopia technologiczna. Według Herndon wielu ogłosiło jej klęskę przedwcześnie, gdyż ta niepostrzeżenie „nadeszła mimo porażki” i stała się naszą codziennością.
I choć artystka pozostaje technologiczną optymistką, nie jest bezkrytyczna. Ta refleksyjna postawa jest największą zaletą „Platform”. Najlepsze utwory albumu („Interference”, „Chorus”, „Home”) nie są jednoznaczne, przekazują w warstwie dźwięku i tekstu jednocześnie widmo nieograniczonych możliwości i zagrożeń obecnego postępu technologicznego. Dzięki temu Herndon może jednocześnie wyrażać kondycję człowieka nierozstającego się z laptopem, wskazywać niebezpieczeństwa tego stanu rzeczy i pozostawać optymistką co do roli technologii w historii ludzkości. A ponieważ nośnikiem tego gęstego przekazu jest muzyka nowatorska, ciekawa i po prostu przyjemna, jej drugi album musiał znaleźć się w tym zestawieniu.
Felix Laband, „Deaf Safari”
Po 10 latach milczenia Felix Laband wydał w tym roku nowy album. Wytykanie mu nieterminowości byłoby jednak chybione. Najwidoczniej w miejscu, z którego nadaje, czas płynie inaczej. A na pewno inaczej płynie muzyka. Bo choć Laband również deklaruje zaangażowanie polityczne, jego twórczość zdaje się nie z tego świata. Na dodatek mamy do czynienia z albumem w większości house’owym – artysta uzyskał więc ten efekt w ramach gatunku z definicji tanecznego.
Polityczny przekaz, zbudowany z urywków wypowiedzi wychwyconych w ojczystych kanałach telewizyjnych (Laband urodził się i mieszka w RPA), staje się tu narzędziem estetycznym. Słowa zapętlone i przepuszczone przez niezliczone filtry nie przekazują konkretnej myśli politycznej, a stają się odrealniającą mantrą. Laband wskazuje tym samym na hipnotyczną siłę przekazu medialnego we współczesnym społeczeństwie spektaklu. Nigdy jednak nie traci z oczu głównego celu swej pracy. Za pomocą politycznego zaangażowania tworzy dzieło wybitne estetycznie. Nigdy na odwrót. Powyższe paradoksy tworzą bowiem na tym albumie spójną, eteryczną całość. Jeśli w Afryce mają babie lato, to brzmi ono jak „Deaf Safari”.
Max Richter, „Sleep”
„Sleep” jest monumentalnym ponadośmiogodzinnym dziełem, które towarzyszyć ma prozaicznej czynności – spaniu. Ma ono wspomagać odpoczynek, wykorzystując najnowszą wiedzę o fizjologii snu. W ten sposób sztuka staje się lekiem na – zdaniem Richtera – zbyt szybko przyśpieszającą współczesność. Problem jednak w tym, że zasypianie jest ostatnią rzeczą, o której myślę, słuchając „Sleep”. Szkoda przy nim spać!
Choć zwykle użycie tego określenia jest zbyt łatwe, to tutaj jak najbardziej na miejscu – ta muzyka jest piękna. Warto poświęcić jej czas na jawie i skupić się na niej. Przytępia bowiem zmysły w dobrym tego słowa znaczeniu – delikatnie wycisza, spowalnia i spowija najpierw lekką mgłą, potem chmurą dźwięku. Jeśli jej pozwolimy, wypełni całą przestrzeń dokoła nas i całą naszą świadomość. Przeniknie wszystko, lecz bez uzurpowania sobie władzy nad niczym. Po prostu będzie. Zanurzy w muzyce większej od pojedynczej świadomości. Max Richter pokazuje, że wiedza nie musi być władzą. Na „Sleep” wiedza o funkcjonowaniu ludzkiego mózgu wzmacnia jednostkę i tworzy „zaproszenie do marzeń”.
Grimes, „Art Angels”
Ten album jest kakofoniczny, niespójny. Gatunki występują obok siebie, a łączy je jedynie specyficzny dla Grimes nastrój, który i tak nie jest dopracowany, a o singlu „SCREAM” najchętniej bym zapomniał. Przyznaję, część tekstów jest w pełni zrozumiała chyba tylko dla grona najbliższych przyjaciół artystki. Jeszcze „wisienka na torcie”: okładka, która jest po prostu słaba.
Lecz wszystko to wybaczam Grimes, która jest w całości autorką dzieła, włącznie z nieszczęsną okładką. Jeśli wziąć pod uwagę jej rosnącą popularność, jest to zarazem autorski wyczyn i największa zaleta albumu. 27-latka wyraża dzięki temu siebie w sposób, pod którym mogą podpisać się młodzi ludzie na kilku kontynentach. Wiedzą, że nie dostają obliczonego i wycyzelowanego produktu z masowej wytwórni, a owoc pracy rówieśniczki. I to działa.
Utwory z „Art Angels” uzależniają i pozostają w głowie na długo, zwłaszcza wyraźnie najlepszy „Flesh Without Blood”, łączący spuściznę poprzednich albumów z nowym, agresywniejszym i bardziej chwytliwym stylem. Czego chcieć więcej od koniec końców dzieła popowego? Jeśli tak ma wyglądać pop przyszłości, bez wstydu i wyrzutów wrócę do głównego nurtu.
Arca, „Mutant”
Arca dzięki swej muzyce robi karierę. Z nieznanego producenta z Wenezueli wywindowała go ona w kilka lat na pozycję muzycznego mieszkańca świata, zapraszanego do współpracy przez najsławniejszych – Björk i Kanye Westa. I choć „Mutant” jest za długi, a część eksperymentów chybiona, co odbija się na spójności płyty, to tak urzekająco koszmarną muzykę stworzyć potrafi tylko Arca. Nieludzkim dźwiękiem sprowadza nas na ziemię i przypomina, że nowy wspaniały świat nie dla wszystkich jest jednakowo wspaniały, a nadchodząca technologiczna utopia może mieć też ciemną stronę, choć i z opresyjnych dźwięków „Mutant” wyłaniają się czasem momenty dające namiastkę nadziei. Jednak nie tej, o którą ludzie walczyli, lecz zimnej i obcej – zdeformowanej.