Grzegorz Brzozowski: Według raportu Centrum Stosunków Międzynarodowych z 2011 r. od momentu wejścia Polski do Unii Europejskiej mamy do czynienia z jedną z największych fal emigracji w naszej powojennej historii. Główny Urząd Statystyczny wykazał, że za granicą przebywało od 1 mln (2004 r.) do 2,27 mln (2007 r.) naszych rodaków pracujących tam dłużej niż 3 miesiące. Ocenia się, że wyjechał niemal co czwarty Polak w wieku 20–29 lat (o ile ewidencja ludności oddaje rzeczywistą strukturę emigracji). Jednym z najpopularniejszych kierunków migracji były i wciąż pozostają Wyspy Brytyjskie. Polki stały się w Wielkiej Brytanii jedną z najczęściej rodzących grup imigranckich, wyprzedzając kobiety z Indii i Bangladeszu, a ustępując miejsca jedynie Pakistankom. Decyzja o urodzeniu dzieci na imigracji może oznaczać, że znaczna część emigrantów pragnie pozostać w Wielkiej Brytanii na stałe.

Dzisiaj mamy okazję odnieść się do dwóch obrazów związanych z emigracją Polaków na Wyspy Brytyjskie. „Bye, bye Dublin” Rafaela Lewandowskiego pokazuje przygotowania do powrotu pary bohaterów z Irlandii w 2009 r. Leszek Dawid w „Barze na Viktorii” udokumentował natomiast moment decyzji pary bohaterów o „skoku na głęboką wodę” – wyjeździe w poszukiwaniu pracy w przededniu wejścia Polski do Unii Europejskiej pomimo braku pieniędzy i nieznajomości języka.

Dlaczego wybrał pan do sportretowania tego tematu właśnie dwóch mężczyzn, Piotrka i Marka?

Leszek Dawid: Właściwie nie ja ich wybrałem – to oni wybrali mnie. Nie przeprowadzałem castingu, oni w życiu naturalnie dobrali się w taką parę. Byłem wówczas na trzecim roku w Szkole Filmowej w Łodzi i przygotowywałem na zaliczenie duży projekt dokumentalny. Szukałem tematu w rodzinnych stronach, w Kluczborku. Pewnego dnia spotkałem na ulicy Piotrka, z którym mieszkałem kiedyś w tym samym bloku i który był przekonany, że nadal uczę angielskiego. Potrzebował właśnie kilku lekcji, bo nie mógł już wytrzymać w Polsce – wszyscy jego kumple wyjechali. Wiedziałem, że sam też chce wyjechać z kolegą Markiem i zdawałem sobie sprawę, jaki tworzą zespół , więc zrozumiałem, że oto mam już pomysł na film. Powiedziałem mu o tym, a on oczywiście się ucieszył, bo błędnie sądził, że skoro wystąpi w filmie jako wyimaginowanej sytuacji, która będzie rozgrywała się na Wyspach, bez problemu przekroczy granicę i znajdzie pracę. Nie rozumiał rozróżnienia pomiędzy filmem fabularnym i dokumentalnym. Kiedy zacząłem dokumentować ich życie jeszcze w Kluczborku, musiałem ich przekonać, że powinni robić to, co robią na co dzień. Musieli też zrozumieć, że nie mogę im pomóc i są zdani w pewnym sensie sami na siebie. Nie przyglądałem się oczywiście ich sytuacji z zimną krwią, ale dopóki nie musiałem, nie interweniowałem.

Na naszą podróż miał wpływ także fakt, że był to film powstający w warunkach szkolnych, czyli z niemal zerowym budżetem. Kupiłem jedynie kilka kaset DV oraz bilety dla siebie i chłopaków. Nie było mowy, żeby jechał z nami operator czy dźwiękowiec, nie miałem ekipy filmowej. Nie wiedziałem też, kiedy wrócę. Jechałem z pożyczonym sprzętem, bo szkolny przysługiwał nam tylko na kilka dni. To wszystko pozwoliło zbudować wyjątkową relację między mną a bohaterami.

GOŚCIE_ŻYCIE NA WYSPACH

Można odnieść wrażenie, że 20-kilkuletni bohaterowie traktowali tę podróż jako jedyne wyjście ze swojej ówczesnej życiowej sytuacji. Mieszkali u rodziców, rozpaczliwie pragnęli wyjść na swoje. Czy przyczyny stojące za emigracją na Wyspy są jednak wyłącznie ekonomiczne? W wielu wywiadach, które pani Ewa Winnicka przeprowadziła z Polakami na Wyspach na potrzeby książki „Angole”, pojawia się wątek ucieczki: od rozbitych rodzin czy własnej przestępczej przeszłości. Czasem bywa to też ucieczka od sfery publicznej. Jeden z bohaterów mówi, że o wyjeździe z Polski postanowił, gdy ktoś go w naszym kraju pobił i ukradł rower, bo tutaj „nie da się żyć”.

Ewa Winnicka: Napisałam tę książkę, ponieważ zbuntowałam się, kiedy czytałam doniesienia prasowe dotyczące polskiej emigracji do Wielkiej Brytanii. Niektóre media mówiły, że Polacy pracują tylko na zmywaku, a inne, że jesteśmy bankierami w city. Na pracę miałam dwa lata. Dałam sobie zupełną wolność – w tym czasie latałam na Wyspy i wracałam do Polski. Rozmawiałam na przykład z panem Włodkiem, który sam dużo przeżył, ale mówił, że pan Zdzisiek z Manchesteru to dopiero przeszedł. Wtedy kupowałam bilet do Manchesteru. W Manchesterze przeglądałam polską gazetę i czytałam ogłoszenia, na przykład o Arturze, który ćwiczy młodych Brytyjczyków w walkach w klatce.

Przyczyny wyjazdu moich bohaterów, a rozmawiałam chyba z 200 osobami, są bardzo różne. Oczywiście najczęściej są to ludzie złapani w pułapkę, zdesperowani, mało zarabiający. W rodzimym urzędzie pracy wisi kartka, że w Wielkiej Brytanii czeka na nich lepsza przyszłość. Wsiadają więc do autokarów, wysiadają na dworcu w Londynie, stamtąd bierze ich kolejny autobus i zawozi pod fabrykę. Następnie zabiera ich pod mieszkanie, które wynajął pośrednik. W pięciu pokojach mieszka tam dziesięciu mężczyzn z różnych miejsc w Polsce. W pracy w fabryce zajmują się dokładaniem marchewki do gotowego dania z kurczaka. Po tygodniu marzą, żeby nie dokładać już marchewki, ale pietruszkę, bo to inny ruch ręką.

Te pierwsze, najprostsze prace są dość wyczerpujące, pozwalają wyłącznie na wynajęcie mieszkania. Jedna pensja dzieli człowieka od bezdomności. Tracisz pracę i za tydzień lądujesz na ulicy. Oczywiście wiadomo, że po pracy trzeba się jeszcze nauczyć angielskiego. Ale po kilku tygodniach tylko herosi nie kupują regularnie po pracy zgrzewek piwa.

Nie chciałabym generalizować. Bardzo wielu moich rozmówców chciało po prostu zamieszkać poza Polską. Bo jest wolność i można spróbować. Niektórzy artyści stwierdzają, że Londyn to miejsce, gdzie mogą się sprawdzić. Niektórzy migranci myślą z kolei, że ich żona jest nudna i mają nadzieję, że w Wielkiej Brytanii znajdą sobie jakąś ciekawszą, co jest najczęściej nieprawdą.

Być może istnieje w takim razie coś takiego jak londyński sen, wyrażający rodzaj uogólnionych nadziei migrantów na poprawę ich sytuacji? W jednym z tekstów migracyjnego hiphopowca, Popka „Króla Albanii”, możemy odnaleźć wyraz swoistego marzenia o nieposkromionej konsumpcji: „Trzech muszkieterów z workiem siana. / To jest pierwsza noc i pierwszy klip. / Trzech muszkieterów i siana cały worek. / Wszyscy najebani i najedzeni pod korek”. Takie przebojowe deklaracje kontrastują z dużo bardziej zachowawczymi postawami innych migrantów. Jeden z polskich bohaterów filmu „Bye, Bye Dublin” dostał pracę kinooperatora w Irlandii przez przypadek, dzięki kierowcy, który akurat go podwiózł. Przez lata skupiał się wyłącznie na niej, nie nauczył się angielskiego, nie potrafił porozumieć się z ludźmi wokół. W pewnym momencie wypowiada znaczące zdanie,  że nie robi planów, bo „od planów to się ludzie mogą powiesić”. Może mamy zatem do czynienia ze skokiem na zbyt głęboką wodę – niepopartym żadnym rozeznaniem warunków życia w nowym miejscu, a przez to skazującym ludzi na dramaty?

Ewa Winnicka: Przyczyną niemal wszystkich problemów migrantów jest rzeczywiście brak znajomości języka. Można co prawda przetrwać w polskich enklawach, ale nie na dłuższą metę. Życie w rozwiniętych krajach kapitalistycznych jest jednak łatwe, jeśli ma się dobrą pracę. Ludzie się uśmiechają, a urzędnicy mają za cel ci pomóc, a nie zrobić na złość.

Czy przystępując do filmowania, widział Pan, że nadzieje pańskich bohaterów są trochę na wyrost? Przed wyjazdem Piotrek i Marek odbywają „lekcję angielskiego”, która wprowadza ich w obyczaje brytyjskiego dworu i historię Anny Boleyn, co w niewielkim stopniu przekłada się na sukces na rynku pracy. Czy próbował pan sam lepiej ich przygotować na to, co ich czeka?

Leszek Dawid: Byłem przerażony, widząc ich przygotowania. Nie wzięli ze sobą wystarczającej ilości pieniędzy, mieli nijaką świadomość tamtejszego rynku. To był 2003 r., kiedy granica nie była jeszcze otwarta. Piotrek i Marek nie byli pionierami, ale wyprzedzili nieco falę emigracji. Szli tropem innych mieszkańców swojego miasteczka, którzy wyjechali i jakoś tam sobie poradzili, chociaż potrafili niewiele więcej od nich. Doszedłem do wniosku, że nie mam prawa blokować ich potrzeb, chociaż widziałem, że w mojej ocenie nie są gotowi na ich realizację. Chciałem towarzyszyć im w tej podróży w sposób optymalny dla dokumentu – będąc cichym obserwatorem.

Miałem szansę podejrzeć ludzi, którzy zdecydowali się na skok na głęboką wodę, chociaż słabo potrafią pływać. Czy powinienem im powiedzieć: „przestańcie, to nie ma sensu”? Czy mogłem ich powstrzymać w sytuacji, kiedy ich decyzja wynikała z frustracji? Czy miałem prawo podciąć im skrzydła? Szczególnie zdeterminowany był Piotrek, który ciągnął za sobą Marka. Mówiłem im co prawda, że 50 czy 100 funtów na wyjazd to zdecydowanie za mało, ale pytali wtedy: „A skąd mamy wziąć więcej?”. Odpowiadałem: „Nie pytaj skąd wziąć, tylko czy jechać”. Wtedy wracali do kwestii, że jeśli nie wyjadą teraz, to nie zrobią tego nigdy, a przez to nie będą mieli więcej pieniędzy i nie poznają języka. Piotrek w Kluczborku pracował w wypożyczalni kaset wideo, która już wtedy podupadała; nadal mieszkał z rodzicami. Był szczególnie zachłanny, jeśli chodzi o wyobrażenia tego, co może zyskać w Londynie. Poza tym miał bardzo konkretne plany – chciał otworzyć tytułowy bar z polską żywnością i wierzył, że mu się to uda.

Przyczyny wyjazdu moich bohaterów, a rozmawiałam chyba z 200 osobami, są bardzo różne. Oczywiście najczęściej są to ludzie złapani w pułapkę, zdesperowani, mało zarabiający. W rodzimym urzędzie pracy wisi kartka, że w Wielkiej Brytanii czeka na nich lepsza przyszłość. | Ewa Winnicka

Czy pańskim zamiarem było stworzenie filmy krytycznego, pokazującego warunki, które skłaniają Polaków do wyjazdu z kraju? W pewnym momencie z ust jednego z bohaterów słyszymy skargę na to, że Polacy muszą ciągle jeździć za chlebem. Podczas gdy jego matka jeździ do Niemiec, on sam jest zmuszony wycierać chodniki w Londynie.

Leszek Dawid: Kiedy mój bohater mówił te słowa, było mi niezmiernie przykro, bo opisywał rzeczywisty stan, w którym się znalazł. Przystępując jednak do realizacji, nie miałem żadnego założenia ani tezy, którą chciałem udowodnić. Piotrek i Marek sami wnieśli do filmu te obserwacje. Nie jechałem z nimi, żeby pokazać, że jest im źle czy dobrze. Chciałem obserwować rzeczywistość. Naprawdę jechałem w nieznane. Istniała mała, ale realna szansa, że w dwa dni jednak znajdą pracę i ich problem się rozwiąże. Na podstawie wspólnie przeżytych doświadczeń mogę przyznać, że obraz ostatecznie ma gorzką wymowę.

Porozmawiajmy o najważniejszych barierach, jakie imigranci napotykają w Wielkiej Brytanii. Wspomniała pani o problemie z komunikacją. Jednakże nawet imigrantom, którzy język znają, nierzadko brakuje chociażby odpowiedniego akcentu, a tylko on daje możliwość bycia traktowanym na równi z miejscowymi. Jak się okazuje, historia dostosowania się Polaków do kulturowych standardów Wielkiej Brytanii jest znacznie dłuższa. W książce „Londyńczycy” przywołuje pani zestaw zasad wystosowanych przez Polaków do swoich rodaków na Wyspach tuż po wojnie, zawiera on m.in. takie uwagi jak: „Nie ma wątpliwości, że jesteśmy zdolniejsi od innych, jednak nie ma też wątpliwości, że jesteśmy prześcignięci pod każdym względem przez słabiej uzdolnionych” czy „Bez znaczenia będzie fakt, że jestem ogolony, gdy w tym samym czasie mam brud za paznokciami”. Czy można powiedzieć, że Polacy, jadąc na emigrację, stawali przed wyzwaniem swego rodzaju kulturowej modernizacji?

Ewa Winnicka: Kiedy znalazłam „Przewodnik emigranta”, wydany w 1946 r. dla żołnierzy polskich, którzy musieli zostać na Wyspach po wojnie, zaskoczyła mnie jego aktualność. Ci ludzie myśleli, że wylądowali na Marsie. Rady dla nich były bardzo różne, na przykład: „pamiętaj, że mleko, które rano leży pod drzwiami sąsiada, jest jego”. To bardzo przykre, ale obawiam się, że nadal bywa aktualne.

Nie jestem socjolożką, ale reporterką. Zgromadziłam ponad 40 historii, które – mam nadzieję – wnoszą pewną wartość do dyskusji. Jednego jestem jednak pewna – Wielka Brytania jest najbardziej odległą od naszej kulturą w Europie. Różnią nas nie tylko dwupiętrowe autobusy, ale historia, tradycja, położenie i idąca za nim wyspiarska wsobność Brytyjczyków. Moi bohaterowie mają duże ambicje, jak na przykład Romek, który pracuje nad brzegiem Tamizy w przeszklonym biurze. Po to, żeby być częścią tego świata, uczy się na pamięć 500-stronicowej książki z rzadkimi zwrotami. A jednak w firmie powiedziano mu, że chociaż jest bardzo dobry, to jeśli będą szukali szefa biura w Londynie, nie ma szans, bo nie jest Brytyjczykiem.

Jakie zasoby kulturowe są mobilizowane przez Polaków, żeby sobie na emigracji poradzić? W losach wielu bohaterów pani książki zaznacza się zgoda na życie w uwłaczających warunkach. Jeden z pani rozmówców mieszka w schowku na miotły. Pojawia się także wątek kombinowania, czyli na przykład strategią „sprzątania powierzchownego”, które będzie na wyrost zaliczone jak praca wykonana. Co zatem pomaga Polakom odnaleźć się na emigracji pomimo barier, o których mówiliśmy?

Ewa Winnicka: Ambicja, desperacja i potrzeba zarobienia pieniędzy. Jesteśmy głodni pracy i pieniędzy bardziej niż bogaci miejscowi. Brytyjczycy w fabrykach unoszą brwi ze zdziwienia, kiedy widzą, jak młodzi polscy managerowie podkręcają taśmę produkcyjną tak, że nikt nie da rady dołożyć marchewki precyzyjnie do gotowego dania. Weźmy za przykład pana Wojtka od „sprzątania powierzchownego”, który jest obecnie milionerem. W pewnym momencie zorientował się, że nawet jeśli Anglik jest inżynierem, to i tak nie będzie potrafił wbić gwoździa w ścianę czy naprawić kontaktu, bo szkolił się do czegoś innego. Dzięki tej obserwacji doszedł do swoich milionów. Imigranci naprawiający dla niego gniazdka sprowadzili swoje żony, które zaczęły sprzątać mieszkania. W celu poprawienia ich efektywności pan Wojtek ułożył plan dla każdej sprzątaczki zgodnie z rozkładem komunikacji autobusowej, żeby nie traciły czasu na dojazdy i mogły odwiedzić jak najwięcej mieszkań. Powiedział im też, żeby nie sprzątały powyżej linii wzroku, bo to i tak nie ma sensu.

 

Czy to wielkie przebudzenie przedsiębiorczości nie zastawia innej pułapki? Jeden z bohaterów pani książki mówi: „Sąsiad z pokoju obok, kelner, też pracuje za barem, a jak trzeba, to idzie do kuchni. To wszystko za najniższą stawkę. I jest przekonany, że złapał Pana Boga za nogi”. W innym momencie pisze pani: „Wielkie ambicje zawodowe są niestety zmorą Polaków. Nie szanują zdrowia, a jak pójdą do lekarza, to dostaną paracetamol, bo są nieprzebojowi i o więcej nie potrafią zawalczyć”. Czy Polacy nie bywają więźniami własnych wygórowanych ambicji?

Ewa Winnicka: Rozmawiałam kiedyś w pubie w dzielnicy Hammersmith z Jackiem, który ma na Wyspach zakład pogrzebowy. Wydaje się człowiekiem sukcesu. Jak sam mówi, „grzebie na potęgę”. Zapytałam, kim są jego klienci. Powiedział, że teraz są to głównie starsze osoby, które przyjeżdżają do opieki nad dziećmi oraz mężczyźni pomiędzy 25 a 35 rokiem życia. To samobójcy, ludzie, którzy najczęściej wieszają się w kościołach. To częściowo odpowiedź na to pytanie.

„Bar na Viktorii” przedstawia prawdziwą drogę przez mękę, którą Piotrek i Marek przechodzą na Wyspach. Znalezienie pracy graniczy z cudem, zaczynają głodować, nie mogą liczyć na pomoc rodaków. Czy przeszkód było więcej? Czy oszczędził pan widzom najstraszniejszych fragmentów?

Leszek Dawid: Oszczędziłem ich przede wszystkim sobie. Z poziomu filmowca najgorsze rzeczy są najciekawsze, ale jechałem tam z nimi i to współodczuwałem. Czasem czułem, że byliśmy w momencie prywatnego poddania się, którego ja naprawdę nie chciałem dokumentować. Spędzałem z nimi dwadzieścia cztery godziny na dobę, właściwie wszystko robiliśmy razem. Zatem najtrudniejszą decyzją była ta, kiedy włączyć lub wyłączyć kamerę. Dochodziło do trudnych sytuacji, w których się rozklejali. Piotrek usłyszał od ojca przy pożegnaniu, żeby z długami nie wracał. Miał świadomość, że dopóki nie zarobi chociaż tyle, żeby oddać pożyczkę, nie może wrócić.

Ciekawym zjawiskiem w kontekście radzenia sobie z przeszkodami była relacja Marka z Piotrkiem – jeden drugiego cały czas za sobą ciągnął. Marek, pozornie słabszy psychicznie, powiedział w pewnym momencie Piotrkowi, że wraca. Nagle z silniejszego zeszła cała para. Powiedział mi prywatnie, że nie może się zgodzić, żeby jego przyjaciel odjechał. Widziałem, że straciłby arenę, która sprawiała, że miał siłę. Piotrek był silniejszy, bo za kogoś odpowiadał. Jeśli byłby odpowiedzialny wyłącznie za siebie, byłoby mu trudniej.

Marcel Łoziński wypracował dokumentalną metodę zagęszczania rzeczywistości, czyli aranżowania pewnych sytuacji na potrzebę stworzenia odpowiedniego przebiegu dramaturgicznego. Czy wystawił pan swoich bohaterów świadomie na pewne wyzwania?

Leszek Dawid: O tyle świadomie, że byłem świadkiem rozmowy telefonicznej Piotrka z jakimś obcym mężczyzną z Londynu, który coś mu obiecał, a on w to uwierzył. Powiedziałem mu, jak naprawdę wygląda sytuacja, ale nie byłem uprawiony, żeby gasić jego zapał. Piotrek i Marek pakowali się zatem w kłopoty, a ja nie mogłem temu zapobiec. Naprawdę wierzyli, że wysiądą na dworcu w Londynie, ktoś po nich przyjedzie i następnego dnia będą mieli miejsce do życia oraz pracę. Sam chciałem, żeby tak się stało. Wydarzyło się jednak to, co przewidziałem – kazano im zapłacić za pozwolenia na pracę więcej, niż przy sobie mieli. Jakoś starali się zorganizować, ale pierwszy nocleg musiałem im sam załatwić. Kiedy kupili gazetę z ogłoszeniami o pracę, musiałem im tłumaczyć, o co w nich chodzi. Mówiłem, gdzie mogą zadzwonić. Chcieli, żebym to ja dzwonił, ale odpowiedziałem, że jeśli nie porozumieją się przez telefon, to jak mają porozumiewać się w pracy?

W pewnym momencie poszli czytać ogłoszenia, wrócili i po wielu dniach nieudanych poszukiwań pracy powiedzieli: „Wymyśliliśmy, co trzeba zrobić – ty będziesz pracować, znasz język, jakoś sobie poradzisz”. Dla nich było oczywiste, że jesteśmy razem, mamy wspólne pieniądze, oni nie mogą znaleźć zajęcia, a ja mógłbym. Kto zatem wie, co by się wydarzyło, jeśli zostałbym tam dłużej? Poczułem jednak, że materiał zaczyna się powtarzać, a przeszkody, jakie napotykają, są ciągle takie same. Jak każdemu filmowcowi zależało mi, żeby zagęścić trochę rzeczywistość, więc ucieszyłem się, kiedy Marek powiedział w pewnym momencie, że chce wrócić.

Miałem szansę podejrzeć ludzi, którzy zdecydowali się na skok na głęboką wodę, chociaż słabo potrafią pływać. Czy powinienem im powiedzieć: „przestańcie, to nie ma sensu”? Czy mogłem ich powstrzymać w sytuacji, kiedy ich decyzja wynikała z frustracji? Czy miałem prawo podciąć im skrzydła? | Leszek Dawid

Aspekt relacji na Wyspach lub raczej ich utraty jest częstym wątkiem także w pani książce. Nie chodzi tylko o kontakt z Anglikami, ale też z Polonią. Losy pani bohaterów zdają się pokazywać, że Polacy nie są skorzy do pomagania sobie nawzajem.

Ewa Winnicka: Zaczynałam pisać „Londyńczyków”, bo zdziwiłam się, że przez 70 lat naszym emigrantom, a przecież wielu z nich to była przedwojenna elita, nie udało się zbudować silnej reprezentacji politycznej w Wielkiej Brytanii. W ogóle się nie zintegrowaliśmy w sensie uczestnictwa w demokratycznych strukturach władzy. Chciałam sprawdzić, jak wygląda sytuacja emigracji po 2005 r. Okazało się, że jest dokładnie tak samo. Weźmy średniej wielkości brytyjskie miasto. Mieszka tam pięciotysięczna społeczność polska. Żeby mieć swojego radnego potrzeba 300 głosów, a jednak nadal go nie mamy. Teraz to się trochę zmienia, bo partie polityczne zaczynają zabiegać o względy Polaków znających angielski, ale w dalszym ciągu nie wybieramy spośród siebie przedstawicieli, którzy mogliby załatwić wiele doraźnych spraw. Na własne życzenie nic nie zyskujemy.

ŻYCIE NA WYSPACH_5

Podczas lektury pani książki można odnieść wrażenie, że Polacy mają wręcz umiejętność skutecznego szkodzenia sobie nawzajem, na przykład przez zakładanie fikcyjnych agencji pracy. Czy sposób ich funkcjonowania zmienił się po otwarciu granic w ramach Unii Europejskiej? Przedtem migranci z Polski znajdowali się w dramatycznej sytuacji. Nierzadko byli łapani na obietnicę załatwienia pracy, płacili ogromne stawki za pozwolenia, które nie istniały albo nie były potrzebne, musieli też pokryć wysoką cenę mieszkań znalezionych przez pośredników. Otoczka instytucji, które „obsługiwały” migrację, często okazywała się dezintegrująca. Jak wygląda sytuacja obecnie?

Ewa Winnicka: Oczywiście nadal można spotkać agencje, które nie istnieją. Kiedy zaczynałam przeprowadzać wywiady, czyli w 2012 r., trafiłam na historię pana, który za pośrednictwem takiej agencji, razem z kilkoma innymi nieszczęśnikami, znalazł się w Londynie. Na dworzec Victoria przyjechał po nich pośrednik i zebrał opłaty za usługę. Zawiózł ich jeszcze do sklepu ogrodniczego, by za własne pieniądze kupili sekatory. Mieli od razu jechać na miejsce pierwszej pracy. Następnie podjechali do parku, a ich rzekomy pracodawca kazał wyciąć krzaki, które tam rosły. Sam odjechał. Wieczorem wszyscy pracownicy byli już w areszcie. Okazało się, że zostali zawiezieni pod pałac Buckingham, do parku św. Jakuba, gdzie wycięli zabytkowe żywopłoty. To był koniec ich angielskiego snu. Oczywiście obecnie istnieje nadal przemysł opierający się na braku znajomości języka. Płaci się 20 funtów za wypełnienie dokumentu, z którym można udać się po zasiłek, a 30 za napisanie CV.

Istnieją jednak także instytucje pomagające Polakom. Niektórzy z pani rozmówców zakładają agencje zbierające zgłoszenia chociażby o przemocy domowej wśród migrantów. Czy tego typu działalność pojawiła się jako odpowiedź na dezintegrację Polonii?

Ewa Winnicka: W „Polityce” wiele lat zajmowałam się polityką socjalną i wiem, jak trudno być w Polsce pracownikiem socjalnym i rzeczywiście coś zmienić. W Wielkiej Brytanii jest łatwiej wykonywać ten zawód i pomóc chwiejącej się rodzinie. Problemem Polaków w Wielkiej Brytanii jest jednak brak zaufania do państwa i siebie nawzajem. Człowiek, który założył organizację mającą pomagać w sprawach związanych z dziećmi, od razu spotkał się z zarzutem, że będzie chciał zarabiać na tej pomocy. Zdecydował się więc zakończyć działalność.

W pana filmie też pojawia się wątek szukania pomocy wśród rodaków: Piotrek i Marek wydzwaniają do „londyńskich przyjaciół”, którzy jednak szybko przestają odbierać telefon. W pewnym momencie bohaterowie zaczepiają nawet spotkanego przypadkiem na ulicy polskiego weterana. Czy prób nawiązania relacji z Polonią było z ich strony więcej?

Leszek Dawid: Tak, ale do momentu, kiedy z nimi byłem, były one stricte interesowne. Większość znajomych przestała się odzywać, bohaterowie zaczęli zatem kontaktować się z ludźmi, których poznali na miejscu, między innymi moimi znajomymi. Priorytetem było dla nich znalezienie pracy, więc na tym etapie najważniejsi byli ci, którzy mogli w tym pomóc. Nic dziwnego, że niektórzy odmawiali. W końcu przed chwilą sami przyjechali, ledwo co znaleźli zatrudnienie, a teraz pojawił się ktoś, kto oczekuje ich pomocy.

Piotrek ostatecznie szybciej nauczył się języka i wszedł w struktury biznesowe. Marek jest małomówny, co wynika z historii jego rodziny. Został nauczony mówić przez dziadka, bo jego rodzice są głuchoniemi. Obaj bohaterowie chyba nadal nie potrafią nawiązywać tam tego rodzaju relacji, jakie zbudowali w kraju. Zdaje się, że Piotrek miał jednak pewną świadomość tego, jak to będzie wyglądało. Będąc jeszcze w Kluczborku, powiedział, że ma pomysł na zakończenie filmu: „Widać most, ja idę po nim zamyślony, pada deszcz, Marek idzie po drugiej stronie ulicy. Zrób tak, żeby było smutno. Wiesz, chodzi o to, żeby pokazać, że tam jestem, ale wcale nie jestem z tego zadowolony. W Polsce zostawiłem rodzinę”. Wydawał się świadomy ceny, jaką musi zapłacić. Obecnie przyznaje, że Wielka Brytania to jego miejsce. Został związany kredytami i swoim biznesem w Londynie, więc tam zostanie, ale nie nawiązuje innych relacji niż zawodowe.

 

W pani książce pojawia się wiele smutnych zakończeń, szczególnie często przewija się wątek depresji. Nie dotyczy ona tylko przepracowanych mężczyzn, ale też kobiet pozostawionych same z wychowaniem dzieci. Depresją dotknięte bywają też dzieci, które trafiły do szkół z internatem albo do miejsc, w których trwa nagonka na imigrantów. Czy depresja jest częścią doświadczenia imigranta?

Ewa Winnicka: Któryś z moim rozmówców powiedział mi: „emigracja-amputacja”. Chodzi tylko o to, żeby to, co zyskasz, równoważyło to, co straciłeś. Historia chłopca, o którym pan wspomniał, to historia eurosieroty. Był on wychowywany przez dziadka i babcię w Polsce, a jego mama pracowała na Wyspach. Kiedy miał dziewięć lat, stał się postrachem dzieci w Kędzierzynie Koźlu, babcia nie dawała sobie już z nim rady, nie chodził do szkoły. Kurator postawił matkę przed wyborem – albo przyjedzie i weźmie dziecko do siebie, albo chłopiec trafi do domu zastępczego. Matka przyjechała po syna, wrócili razem do Londynu i mieszkali z partnerem kobiety w wynajmowanym pokoju w mieszkaniu, gdzie żyli też inni ludzie. To nie była dobra okolica – część dzielnicy Acton w zachodnim Londynie – więc nie było tam też dobrych szkół. Nagle chłopiec, który czuł się bezpiecznie w Kędzierzynie Koźlu, ale nie miał przy sobie matki, znalazł się w zupełnie innym, obcym świecie, gdzie mama jest przez dwie godziny rano i wieczorem. Był jedynym dzieckiem o białej skórze w klasie, gdzie nauczyciele nie mogli dać sobie rady z walkami somalijskich gangów. Stał się oczywiście szkolną ofiarą. Zyskał czy stracił? Akurat jego historia nie ma najgorszego zakończenia. Studiuje, ma ambicje i nie poddaje się. Z badań socjologicznych wynika, że to pierwsze pokolenie znajduje się w najgorszej sytuacji. Dzieci, które na emigracji się urodziły, o wiele łatwiej dostosowują się do tamtejszych warunków.

Nie mówi się na razie o fali powrotów Polaków z Wysp. Co ich przed tą decyzją powstrzymuje? Czy częścią problemu nie bywa wstyd, że nie zrealizowali jeszcze swojego angielskiego snu, często zresztą bardzo nieokreślonego? A może pomimo dramatów, o których mówiliśmy, kultura panująca w innych krajach jest pod jakimiś względami bardziej korzystna? Tak twierdzi chociażby bohaterka filmu „Bye, Bye Dublin”, która mówi, że to na emigracji na więcej może sobie pozwolić, jest bardziej sobą. Odpowiada jej atmosfera wielokulturowości. Z kolei jedna z bohaterek „Angoli” po tym, jak jej narzeczonego z Jamajki nazwano w Polsce małpą i obrzucono bananem, mówi: „W Polsce jest nudno i szaro, wszyscy są tacy sami. (…) Jak słyszę, że w Polsce nie ma rasizmu, to wszystko się zgadza pod warunkiem, że masz białego, heteroseksualnego chłopaka. Jeden z powodów, dla których nie wrócę”.

Ewa Winnicka: Wystarczy włączyć telewizję, żeby przekonać się, że nie jesteśmy nastawieni pozytywnie do wielokulturowości. Jednakże kotwicą, która zatrzymuje ludzi w innym kraju, są z pewnością dzieci. Kiedy się pojawiają, zazwyczaj rodzice rezygnują z szybkiego powrotu. Inną kwestią jest to, że kiedy już skarpeta dobrobytu się wypełni i ma się zapewnione poczucie bezpieczeństwa, to faktycznie zaczyna się myśleć o tym, kim się jest, co chciałoby się jeszcze zobaczyć, po co się żyje. Przychodzi czas na moment refleksji. Problemem w rozwoju zawodowym jest także istnienie szklanego sufitu, o którym mówiłam. Jeden z bohaterów reportażu to chłopiec, który został posłany do doskonałej szkoły z internatem. To był szalony eksperyment jego rodziców. Myślę, że jeszcze długo będzie się z niego leczył. Po świetnych studiach i udanej karierze w city ze swoim profesjonalnym wykształceniem nie mógł już wyżej zajść. Wrócił więc do kraju i jest tutaj szefem dużej firmy.

Jeden z bohaterów pańskiego filmu podsunął pomysł nakręcenia drugiej części dokumentu. Czy miałaby dotyczyć spełnienia jego angielskiego snu?

Leszek Dawid: Piotrek spotkał mnie kiedyś w Londynie i mówi: „Słuchaj, druga część będzie wyglądała tak: idę ulicą w South Hampton, otwieram drzwi auta, jadę do swojego domu. Później pokazujesz mnie przy sklepie”. On odczuwa potrzebę rehabilitacji. Ma wrażenie, że okres opisywany w „Barze na Viktorii” był trudnym początkiem stawania na nogi. Nic dziwnego, że chciałby teraz opowiedzieć o tym, co mu się udało. Doskonale go rozumiem, ale szczerze mu odpowiedziałem, że lepsze jest inicjowanie ciekawości niż jej zaspokajanie.

ŻYCIE NA WYSPACH_4

Na ile doświadczenie bycia gośćmi w innych stronach czyni nas gościnnymi w Polsce? Niedawno popularność zyskało nagranie, na którym jeden z Polaków w metrze na Wyspach wyróżnia się mową nienawiści. Próbuje przy tym argumentować innym migrantom, że mają mniejsze prawo do pobytu tam niż Polacy.

Ewa Winnicka: Polacy bardzo powoli przyzwyczajają się do innych kultur. Ci, którzy są poza Polską, jeszcze nie wrócili, żeby nas nauczyć tolerancji. Gdyby ten mężczyzna w metrze spotkał policjanta, na pewno zapłaciłby karę. Brytyjczycy być może tak samo źle myślą o imigrantach, ale nie mówią tego na głos. Tam nie można wprost mówić o kimś, że jest gorszy ze względu na inny kolor skóry, bo się straci pracę.

Leszek Dawid: To, co pamiętam z pokazów filmu, przynosi optymistyczną myśl, że bardzo otworzyliśmy się na innych. Doskonale rozumiemy ludzi, którzy napływają do nas z powodów ekonomicznych. Często pojawiały się głosy, że „ja też pracowałem w Stanach czy na Wyspach”, więc pomogę. Zdaję sobie sprawę, że ostatnie wydarzenia skutecznie zaprzeczają tej obserwacji, ale mam nadzieję, że do świadomości ludzi dotrze szybko, że my też wielokrotnie doświadczyliśmy podobnej sytuacji.

 

Sponsorem seminarium filmowego była Fundacja im. Róży Luksemburg.

PLAKAT SEMINARIUM

Linki do poprzednich debat:

Piekiełko Polonii amerykańskiej? „Antygona w Nowym Jorku” [SEMINARIUM FILMOWE] (https://kulturaliberalna.pl/2015/12/01/kulturaliberalna-pl20151201antygona-w-nowym-jorku-seminarium-filmowe/)

Wyjechać za wszelką cenę. „300 mil do nieba” [SEMINARIUM FILMOWE] (https://kulturaliberalna.pl/2015/11/10/zielinski-dejczer-wnuk-wyjechac-za-wszelka-cene-300-mil-do-nieba-26-lat-pozniej-seminarium-filmowe/)