Ociągałem się długo, z różnych zresztą powodów, z napisaniem o najnowszej części „Gwiezdnych wojen”. Zasadniczą jednak przyczyną tej niemocy było rozczarowanie: uwiedziony dotąd wielką epopeją filmową Lucasa i spółki, wierzyłem – co tu dużo ukrywać: święcie – że znów powędruję, jakby na skrzydłach mitu, w kolejne obszary fantazji, w świat niebywałych wizji.

star-wars

No i owszem, powędrowałem – w stronę technologicznych feerii, olśniewających i doskonale wypracowanych, nie przeczę, za którymi jednakże otwierała się miałkość i pustka. I już podczas seansu, coraz częściej i coraz gwałtowniej, zaczął wydobywać się ze mnie pomruk, że więcej dramatyzmu niosły w sobie radzieckie produkcyjniaki o remoncie wielkiego pieca. A im dalej było od projekcji, tym bardziej taka świadomość we mnie krzepła. Wiem, co mówię, doświadczyłem tamtej epoki i tamtych dzieł, znosiłem je z cierpliwością kinowego maniaka, czasem nawet z masochistyczną rozkoszą. Ba, stawiałem na przykład brutalny opór, kiedy towarzyszące mi osoby próbowały mnie wyciągnąć na siłę z sali podczas projekcji kubańskiego obrazu „Brygadzista”, opiewającego kolektywistyczny heroizm przy ścinaniu trzciny cukrowej. „Przebudzenie Mocy” wywołało natomiast we mnie skłonności przeciwne – chciałem natychmiast zwiać z kina, najlepiej do jakiejś odległej galaktyki.

Czyja jest Moc?

Jest w tym sporo przerysowania; ale to, proszę wybaczyć, dla niezbędnej memu umysłowi katharsis, dla oczyszczenia go, czym prędzej, z goryczy rozczarowania. W końcu i ja też byłem – i nadal jestem zresztą – entuzjastą, na poły religijnym, poprzednich części „Gwiezdnych wojen”, pozostając wprawdzie daleki od kultowego sekciarstwa, ale dając się zarazem unieść przypisanej przecież nam wszystkim potrzebie baśni i blasku, potrzebie magii. Tymczasem siódmy rozdział tej epopei to wzorcowy wręcz przykład tego, co staje się z owymi pragnieniami, kiedy się one – mówiąc nieładnie – „wyonaczą”. To znaczy wówczas, kiedy z całą niemal dziecięcą naiwnością zawierzymy w tej sprawie nie magom, ale – aby użyć określenia Lejzorka Rojsztwańca – „funkcjonariuszom kultu”. W ich interesie bowiem leży to jedno: aby okraść nas z mitów i przemienić je w obrzęd. Obrzęd serwowany nam na zimno, z wyrachowaniem, ze znamienną dlań – w czym naturalnie specjalizują się wszelkie kapłańskie kasty – powtarzalnością i sprawnością. Obrzęd w tym wypadku, co ważne, technologiczny. I poddany ponadto regułom politycznej poprawności (musi pojawić się zatem i heroiczny ciemnoskóry, i dziewczyna wojownik). Odniosłem bowiem wrażenie, że poprzednie odsłony autorzy części siódmej potraktowali niczym lamus, archiwum albo raczej zestaw klocków Lego – takie pudło z gotowym zasobem motywów, mrocznych i zamkniętych albo rozlewistych przestrzeni, figur, których można użyć raz jeszcze, czyniąc przy tym łatwy użytek z manichejskich zapasów topornego dobra z równie topornym złem (podczas gdy filmy poprzednie nie były w tym względzie jednoznaczne i potrafiły ukazać zacieranie się granic między dwiema formami Mocy czy nacechowanie ich obu cierpieniem).

Pierwotny dramat – ilustrując trafne, przenikliwe rozpoznania Hegla i Marksa – przemienia się w płyciutką farsę dla ponowoczesnych kucharek i informatycznej gimbazy. | Zbigniew Mikołejko

Wbrew serwowanym nam tu i ówdzie opiniom „Przebudzenie Mocy” jest więc raczej jej usypianiem, nie zaś ożywczą restytucją, zbawiennym powrotem do źródeł. Nie jest również i czymś z obszaru postmodernistycznej, ironicznej kultury cytatu. Nie ma tu bowiem za grosz dystansu i przymrużenia oka – tylko prostackie „filozofowanie młotem”, tylko płaska repetycja zgranych już, wyświechtanych wątków (zwłaszcza tych z części I, „Mrocznego widma”, i z części IV, „Nowej nadziei”). Mityczny przekaz – może naiwny, lecz mimo wszystko świeży i bardziej subtelny – zostaje tym razem sprowadzony do najbardziej schematycznych treści fabularnych, do bezczelnie nagich szkieletów ról, zachowań i gestów. Nie dotyczy to jedynie – z ich dalszym jeszcze uproszczeniem, z bardziej „plakatowym” rozpisaniem na dobro i zło – duplikacji życiorysów głównych postaci czy też mechaniki konfliktów z poprzednich części (te biografie i te zmagania same już zresztą były powtórzeniem odwiecznych wątków, głównie z legend i sag Północy, ale też znajdowały dla nich świeży i zaskakujący język wizualny). Chodzi też na przykład o pejzaże – co do których ma się dość często wrażenie, że już gdzieś były – czy o przywoływanie charakterystycznych figur drugorzędnych, choćby wyrachowanego handlarza kosmity o karykaturalnych kształtach i nieczystych intencjach. Doznajemy zatem przemiany miejsc, jak mówi Marc Augé, w standardowe „nie-miejsca”. A dalej, poszerzając spojrzenie francuskiego socjologa, mitów w nie-mity, osób w nie-osoby, opowieści w nie-opowieści. I właśnie Mocy w nie-Moc. Albo, jeśli kto woli, w wycinek ze starej taśmy (niekoniecznie tej z „Gwiezdnych wojen”, bo na przykład też i z „Mad Maxa”).

star warsj

I tym samym pierwotny dramat (bo jednak dawne części „Gwiezdnych wojen” były takim właśnie ludowym czy popkulturowym dramatem o wieczystym zmaganiu się dobra ze złem) przemienia się – jakby doskonale, po raz kolejny, ilustrując trafne, przenikliwe rozpoznania Hegla i Marksa – w płyciutką farsę dla ponowoczesnych kucharek i informatycznej gimbazy. Nie chodzi przy tym wyłącznie o repetycję, ale o to, co zostaje w niej utracone – pierwotną, inicjacyjną czystość, właściwą dla każdego zstąpienia w mit i obrzęd, inicjacyjna skuteczność rytuału, magii i mitu, która teraz została reaktywowana na rzecz sprawności, poprawności, prostej igraszki konwencją. Słowem, ten, kto nie posłuchał ewangelicznej przestrogi, by nie wlewać nowego wina w stare bukłaki, bo popękają, ma teraz za swoje.

Na granicy, w półmroku

Parę jedynie rzeczy wymyka się takiemu zwulgaryzowaniu, choćby figuracje – obsadzonych jak zwykle w komicznych rolach – droidów, pomysłowe i zabawne. A przede wszystkim zupełnie wyjątkowa i porywająca jest rozległa sekwencja walki – wyjęta jakby żywcem z omszałych, archaicznych eposów – w zimowym lesie, pośród wielkiej, apokaliptycznej katastrofy, rozpadu planety, otwierania się otchłani bez dna. Ale to doprawdy niewiele.

U źródeł owej – tak chybionej, mym zdaniem – ekranizacji leży, rzecz jasna, trywialny i nieskryty wcale rachunek ekonomiczny, zwyczajne pragnienie zysków pasożytujące na naszych głodach duchowych, na pragnieniu, zawsze naturalnym, baśni i czarodziejskiego snu, które wyrwałyby nas ze studni codzienności, z nużących, powtarzalnych rytuałów zwykłego dnia. To jednak zbyt mało, by wyjaśnić spektakularny i nie tylko kasowy sukces filmu. Inaczej przecież trafiłby on zaledwie do rozległych wprawdzie, ale mimo wszystko nie tak ogromnych kręgów wyznawców. A tymczasem przemówił nie tylko do konfesyjnego czy wręcz sekciarskiego rozumu; znalazł żarliwych zwolenników pośród tych także, co nie kształtowali swych oczekiwań i wyobrażeń stopniowo, wraz z pojawianiem się kolejnych części tej wielkiej opowieści filmowej, jaką są „Gwiezdne wojny”.

star warsy

Myślę więc – kierując się bardziej intuicją niż czymkolwiek innym – że „Przebudzenie Mocy” pojawiło się w momencie, gdy zbliżamy się do przekroczenia ważnej granicy kulturowej i mentalnej, niezbyt jeszcze drastycznej, ale już jakoś wyraziście rysującej się na horyzoncie naszego doświadczenia, między dawnym homo sapiens a nowym homo mechanicus, który uwalniając się z uwięzi przedpotopowych, odwiecznych snów, daje się porwać radykalnie odmiennej ułudzie. Tej szukającej uniesień przede wszystkim w magii obrazów, która rodzi się z technologicznych wysiłków, nie zaś za sprawą mniej lub bardziej złożonych sensów ewokowanych poprzez mity, symbole, topoi, opowieści.

Rzeczywistość technologiczna nie jest bezreligijna. Epoka bowiem postsekularna, w której coraz mocniej żyjemy, wie już oczywiście, że nie sposób wyzwolić się od starych snów, od dawnych baśni. I tym samym uznaje, że – nie tyle może do zbawienia, ile dla terapii – potrzebna jest jej jakaś wiara czy quasi-wiara. I jakaś na poły mityczna wspólnota, choćby i zadzierzgana doraźnie, niczym internetowe powiązanie. Choćby żywiąca się okruchami z uczty bogów i bohaterów, nawiedzana, niczym jedna z marginalnych figur „Szkarłatnej litery” Hawthorne’a, „przez duchy dawno zjedzonych potraw”. I próbuje – znajdując się właśnie na ostrej kulturowej granicy, „żerując na śmietniku”, w głębi czasu, który się właśnie „rozprzęga” (Jean-François Lyotard) – znaleźć jakieś formuły swej niby-wiary. Stworzyć dla niej, przede wszystkim w języku obrazów, jakieś popkulturowe kodeksy, jakieś nowe biblie, korany, legendaria czy talmudy ubogich, jedną – by tak powiedzieć – nogą stojąc w przepadłym świecie, drugą zaś badając już grunt w niepewnej pomroce jutra. I w jakieś mierze „Przebudzenie Mocy” należy do obszaru podobnych wysiłków. Do obszaru zmagań tego, co utracone, z tym, co jeszcze nie zostało zdobyte. Inna sprawa, że i z tym, i z tym ma niemałe kłopoty. Właśnie, powtórzę to raz jeszcze, że chce być doraźnie skuteczna.

Tak oto – niesprawnie jeszcze, jeszcze prostacko – czas przyszły niedokonany, nie budząc Mocy, lecz ją zaledwie zwiastując, staje u naszych drzwi. Co nie znaczy wcale, że z tej oto racji, że jest dopiero na progu, że dopiero powstaje, musimy mu wybaczać wszelką nieporadność.

 

Film:

„Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy”, reż. J.J. Abrams, USA 2015.