Chiński Nowy Rok Hongkong zwyczajowo przywitał spektakularnym pokazem sztucznych ogni. Tysiące oglądających zebranych na Victoria Harbour po nasyceniu oczu fajerwerkami udało się w głąb Kowloonu, części miasta leżącej na kontynencie, w poszukiwaniu yexiao – nocnych przegryzek. Hongkong – miasto pełne restauracji otwartych dla ludzi kochających jeść o najróżniejszych porach dnia i nocy – w pierwsze trzy dni Nowego Roku zamienia się w spożywczą pustynię. Wszystkie lokale są zamknięte, a ciepłe jedzenie można kupić wyłącznie od ulicznych sprzedawców. Dlatego, jak co roku, zgodnie ze zwyczajem, choć niezgodnie z prawem, okazjonalni restauratorzy rozstawili swoje straganiki, wózki i stoliki na słynnej „jedzeniowej ulicy” Sai Yeung Choi Street w proletariackiej (w odróżnieniu od snobistycznej wyspy) dzielnicy Mong Kok. Dzielnica ta, słynna z wąskich uliczek, dzikich tłumów, miliarda sklepików, stoisk i lokali z najróżniejszymi przegryzkami, nocami zamienia się w mekkę głodomorów.
Uliczne jedzenie, w Europie i w Polsce coraz modniejsze i coraz popularniejsze, w byłej kolonii brytyjskiej budzi coraz więcej kontrowersji. Mieszkańcy jedzeniowych ulic skarżą się na tłok, hałas, brud i zapachy, lokalny sanepid kręci nosem na higienę (mając całkowitą rację), a władze marszczą się na nieopodatkowane zyski straganiarzy i psucie wizerunku miasta. W ostatnich miesiącach energiczniej zabrano się za usuwanie nielegalnych straganów z hongkońskich ulic, zachęcając do przenoszenia się do lokali, bądź kupna foodtrucków. Jednak biorąc pod uwagę czynsze w mieście i koszt zakupu dostosowanego do gotowania pojazdu, nie jest to rozwiązanie dla okazjonalnych kucharzy-biznesmenów, którzy od czasu do czasu w ramach dorabiania do pensji ruszają w miasto z wózkiem pierogów, szaszłyków czy kulek rybnych.
Żelazną datą aktywizacji powyższych jest chiński Nowy Rok. Rybne kulki, wielkości małych pulpetów, robione głównie z mięsa ryb, mąki i przypraw, serwowane wraz z miseczką sosu, stały się jednym z symboli świętowania. Dlatego właśnie akcja policji, której funkcjonariusze o drugiej nad ranem wyszli na ulice i zaczęli wręczać mandaty sprzedawcom, wzbudziła niezwykle gwałtowne reakcje, już funkcjonujące w mediach pod nazwą „rewolucji kulek rybnych”. „Rewolucja” to zdecydowanie za duże słowo na określenie zamieszek, w których kilkadziesiąt osób (głównie policjantów) zostało rannych, a kilkanaście aresztowano, ale z pewnością to znak wciąż tlącego się fermentu wśród mieszkańców miasta.
Są to pierwsze poważniejsze starcia z policją od czasów wygaszenia „rewolucji parasolkowej” pod koniec 2014 r. Sytuacja właściwie się nie zmieniła, Pekin dalej wywiera skuteczną presję na lokalne władze, mieszkańcy dalej są z tego niezadowoleni. Pewność siebie Chin wzrosła do tego stopnia, że coraz brutalniej rozprawia się ze swoimi miejscowymi krytykami. Ostatnio zrobiło się głośno o zadziwiających przypadkach zniknięć pracowników jednej z hongkońskich księgarni, specjalizującej się w sprzedaży książek krytycznych wobec Chin, najwyższych urzędników partyjnych oraz ich rodzin. W ciągu kilku miesięcy pięciu księgarzy rozpłynęło się jak we mgle. Pierwszy z nich zaginął w Tajlandii, inni w drodze do pracy. Na początku stycznia jeden z nich pojawił się w programie chińskiej telewizji, twierdząc, że dobrowolnie, po prostu targany wyrzutami sumienia z powodu wypadku ze skutkiem śmiertelnym, którego był sprawcą w 2003 r. na terenie Chin, oddał się w ręce policji i czeka na słuszny wyrok. Co z pozostałą czwórką? Prawdopodobnie również znajdują się na terenie Chin, uprowadzeni przez służby specjalne.
Do tej pory krytycy ChRL-u czy KPCh mogli czuć się bezpiecznie na terenie byłej kolonii brytyjskiej, która w 1997 r. wróciła do macierzy. Okazuje się, że z upływem czasu władze w Pekinie straciły cierpliwość do niepokornych głosów i buntowniczych myśli, więc przeszły do czynów. Tuba rządowa, gazeta „Global Times”, opublikowała artykuł dowodzący, że Chiny postąpiły rozsądnie i zgodnie z prawem, rozprawiając się z oszczercami i kłamcami szkalującymi władze i wywierającymi „złowrogi wpływ na społeczeństwo”. W tym momencie nie wytrzymał nawet prochiński szef administracji Hongkongu, C.Y. Leung, i wyraził swoje oburzenie z powodu łamania autonomii byłej kolonii. Rzecz jasna – nic z tego nie wynikło.
Co wspólnego mają zamieszki na nocnym targu z rewolucją parasolkową i porwaniami księgarzy? Wbrew pozorom – całkiem dużo. Tak również sądzi policja, która już w noc zamieszek aresztowała kilku członków tzw. ruchów lokalnych, postulujących większą autonomię i niezależność od Pekinu. Wybuch niezadowolenia wśród handlarzy – żadnych studentów czy intelektualistów – pokazuje, że kierunek zmian w mieście nie podoba się również robotnikom i ludziom gorzej sytuowanym. „Czyszczenie” miasta z brudu, dymu, hałasu i zamienianie go w sterylną galerię handlową dla turystów z kontynentu coraz bardziej bulwersuje niższe warstwy społeczeństwa, które doświadczają na własnej skórze postępującej gentryfikacji kolejnych dzielnic miasta. Rugowanie stoisk z kulkami rybnymi mieszkańcy Hongkongu odebrali jako atak na tradycję, zwyczaje i styl życia łączący i bogatych, i biednych Hongkończyków. Dla w większości wywodzących się z prowincji Guangdong mieszkańców Pachnącego Portu jedzenie to jedna z najważniejszych przyjemności w życiu i centralny temat codzienności. Zamach na wolność podniebienia może okazać się wielkim błędem.