„ONI chcą wymazać Wałęsę z historii Polski”, a z drugiej strony: „Kwik dogorywającej pookrągłostołowej republiki” – w ostatnim tygodniu stosunek do współpracy Lecha Wałęsy ze Służbą Bezpieczeństwa wzmocnił stare podziały w polskim społeczeństwie i uwidocznił nowe pęknięcia. Na naszych oczach rozgrywa się ostatni bój przedstawicieli pokolenia „Solidarności”, któremu przygląda się generacja jego dzieci. Na arenie tej sprawy ściera się ze sobą kilka stron – choć do niektórych z nich lepiej pasowałoby może określenie „plemiona”.
Strony konfliktu
Dla obozu prawicowego obecne zdarzenia są powodem do niejakiej satysfakcji, wypływającej ze zdemaskowania „prawdziwej” twarzy Lecha Wałęsy oraz odsłonięcia „przegniłych” podwalin III RP. Dla niektórych wysokich rangą reprezentantów dzisiejszego obozu władzynie ulega wątpliwości, że to „koniec legendy Wałęsy”, który odejdzie w przeszłość, tak jak na to zasłużył (Antoni Macierewicz); inni formułują sugestie, że cały projekt transformacji ustrojowej mógł być sterowany przez jakieś ciemne siły (Witold Waszczykowski). Blisko związany z obecną władzą tygodnik „W Sieci” ogłasza zaś na swej najnowszej okładce, że teczki Wałęsy „pogrążają całą III RP”.
Przeciwko takiej wizji stanowczo występują obrońcy Wałęsy, którzy na swoich sztandarach wywieszają wyrazy świętego oburzenia, że ktoś śmie opluwać najdroższe symbole, symboliczne zworniki i ucieleśnienia największego społecznego zrywu ostatnich dziesięcioleci, stanowiące o naszej czci przed nami samymi i przed zagranicą. Tutaj przykładem może być list, podpisany m.in. przez Daniela Olbrychskiego, Krzysztofa Pendereckiego i Andrzeja Wajdę, w którym czytamy: „Oceniamy akcję pod hasłem «Bolek» jako fałszowanie historii i tragiczne w skutkach sianie zamętu i niepokoju, zwłaszcza w umysłach młodego pokolenia. […] Oburza fakt, że wcześniej osaczała go Służba Bezpieczeństwa, a teraz przejmują tę rolę historycy z IPN oraz ludzie złej woli, którzy najczęściej z pobudek osobistych, z powodu urazy, poczucia niedocenienia lub z zawiści próbują odebrać należne mu bezsprzecznie pierwszoplanowe miejsce w historii”. Tę narrację można prosto sprowadzić do bezrefleksyjnego zawołania bojowego: „Nic się nie stało, Lechici, nic się nie stało”.
Od konfliktu dwóch powyższych, mocno już posiwiałych szczepów dystansuje się część młodszego pokolenia, utożsamiająca się z lewicą. Charakterystyczny dla niego jest chociażby głos Karola Templewicza w „Nowych Peryferiach”: „Sprawa współpracy Wałęsy z SB nie powinna mieć dla nas obecnie takiego znaczenia. […] Skłaniam się natomiast ku zdaniu, że przywódcę «Solidarności» należy rozliczać z jego późniejszej działalności, w tym sposobu budowania wokół siebie ośrodka władzy. […] Dla tego obozu [obrońców] fakt, że Wałęsa naprawdę dokonał zdrady: zdrady robotników, którzy stracili na transformacji najwięcej jest akurat czymś, zdaje się, pozytywnym”. W perspektywie młodej lewicy ewentualne agenturalne przewiny tego lub innego polityka blakną w zestawieniu z przewinami okresu transformacji, przy czym, w przeciwieństwie do narracji prawicowej, te drugie nie wynikają z pierwszych.
Ostatnie stanowisko dobrze określa obrazek zamieszczony na oficjalnym profilu partii Nowoczesna, na którym widzimy portrety Jarosława Kaczyńskiego i Czesława Kiszczaka, a pod nimi „O dwóch takich co ukradli normalność”, czemu towarzyszy wezwanie „Czas patrzeć do przodu”. Z innego krążącego po sieci obrazka wyczytać można: „Ja, Polak gorszego sortu, oznajmiam, że mam głęboko w (****), czy Wałęsa to Bolek, Lolek czy Tola. Dla mnie liczy się to, że komunizm upadł 26 lat temu. A czy go obalili aktualni agenci SB, czy byli, nie ma dla mnie to teraz już żadnego znaczenia”.
Każdej z tych postaw nadać można proste etykietki w rodzaju: zapiekłość, salonowość, alternatywa, ignorancja. I każda z nich zasługuje na pewną dozę krytyki bądź polemiki – acz wynikających z bardzo różnych przesłanek.
Zaburzone perspektywy
Uderzyć w narrację prawicy nie jest trudno, choć można się spodziewać, że plemienna zaciekłość służy jej w takich okazjach jako impregnat. Ekstrapolację jednostkowego przypadku – ewidentnej w świetle obecnie znanych materiałów – współpracy z SB na cały system polityczny trudno zakwalifikować inaczej niż potężne nadużycie. Równie szkodliwe jest prezentowanie tamtej epoki jako manichejskiego starcia jednoznacznego dobra z równie oczywistym złem, gdzie jednorazowe „umoczenie” przekreśla późniejsze próby zatarcia win (o ile, oczywiście, nie jest się PRL-owskim prokuratorem wydającym wyroki na opozycjonistów – wtedy można liczyć na pełną akceptację dzisiejszych niepokornych). Nie dość przy tym przypominać, że wciąż tak naprawdę nie rozpoznaliśmy, na czym polegała agenturalna działalność „Bolka”. Jeszcze innym polem krytyki są sugestie, niepoparte żadnymi dowodami, że współpraca Wałęsy z SB trwała znacznie dłużej niż do – faktycznie – okolic 1973 oraz – formalnie – 1976 r.
Wszystkie te nadużycia sprawiają, że jako zatruta jawi się ogromna część naszej historii – Sierpnia 1980, przez opór w stanie wojennym, po model transformacji ustrojowej. Wpisuje się to w narrację wyrażaną dziś przez sprzyjające PiS-owi media, o okrągłostołowym zblatowaniu, długim trwaniu PRL-bis (który to koncept całkowicie zaciemnia w oczach młodego pokolenia, czym była prawdziwie opresyjna dyktatura) i prawdziwym końcu postkomunizmu, który dokonał się 25 października 2015 r. Narrację doraźną, instrumentalną i wykluczającą. W tej opowieści nie chodzi tylko o elektryka, który został kablem, tylko o redefinicję podstawowych kategorii, która musi prowadzić do odebrania społeczeństwu polskiemu roku 1989, największego zwycięstwa w drugiej połowie XX w. – choć zszarzałego, niedoskonałego, gorzkiego i wymęczonego.
Lustrzanym odbiciem tej postawy jest stanowisko drugiego plemienia. Dla niego Wałęsa roku 2016 stanowi totem. Legenda „Solidarności” i przełomu 1989 jest z nim tak silnie związana, że trudność jego wyznawcom sprawia nabranie dystansu i przedefiniowanie tej opowieści. „Obrońcy Lecha” słusznie podkreślają jego zasługi i wielką rolę historyczną, ale w ich narracji jakby gubił i rozmywał się fakt, że był w biografii Wałęsy epizod „Bolka”. Wiemy, kogo ten epizod dotyczył. Młodego, prostego, zastraszonego robotnika. Wiemy też, a przynajmniej nie mamy powodów, by sądzić inaczej, że nie wpłynął on na działania lidera „S” w czasie największej próby.
Wiemy jednak już teraz, jak mówi prof. Andrzej Friszke, którego nikt nie może posądzić o pisanie historii w manierze Cenckiewiczowskiej, że Lech Wałęsa mógł komuś realnie zaszkodzić. Tymczasem wokół totemu pierwszego lidera „S” słychać głównie wezwanie do zwarcia szeregów, scementowanych oburzeniem, przekonaniem o własnej słuszności i moralizatorskim obrzydzeniem do „śmierdzących teczek” (która to postawa jest równie uboga intelektualnie, co wyznawanie ich kultu). Stąd już tylko krok do stworzenia narracji może nie tak agresywnej, jak ta prawicowa, ale równie wpisanej w bieżącą walkę polityczną, wsobnej i odrzucającej wszelkie wątpliwości.
W przypadku młodej lewicy możemy mówić o świadomym wyborze odcięcia się od dawnych sporów – mówią o tym choćby liderzy partii Razem w niedawnym wywiadzie dla „Kultury Liberalnej”. Odwołując się do najnowszej historii, jej przedstawiciele kładą główny nacisk na szersze, społeczne procesy doby transformacji. Niewątpliwie, zadając bohaterom tamtego czasu nierzadko trudne pytania o cenę przemian i nie wpadając jednocześnie w prawicowe koleiny, zapełniają bardzo znaczącą lukę. Mimo to milczenie chociażby partii Razem w sprawie Wałęsy dziwi.
Nawoływanie do zajęcia się teraźniejszością i odgrodzenie od przeszłości wydaje się kolejną manifestacją polityki „ciepłej wody w kranie”. Jakieś dążenie do prawdy, jakieś grzebanie w przeszłości i rozdrapywanie ran stają się w takiej optyce nie tyle niesmaczne, co zupełnie nieracjonalne. Problem w tym, że swego rodzaju ucieczka do przodu, praktykowana przez większą część minionego 25-lecia, mści się właśnie w tym momencie. Brak jasnych procedur rozliczenia się z przeszłością jest podstawą „gry teczkami”, a nieumiejętność stworzenia spójnej, pozytywnej narracji na temat „Solidarności” i przemian 1989 r. stworzyła przestrzeń dla najbardziej złowieszczych wizji.
Pojawia się tu pytanie, dlaczego dla sporej części Polaków, szczególnie młodszych, nie ma znaczenia ani Lech Wałęsa/TW „Bolek”, ani „Solidarność” jako taka. Jako jednego z głównych winowajców wskazać należy pokolenie „Solidarności”, reprezentantów obu opisanych tu plemion. To ich zaniedbania stworzyły wyrwę między świadomością dzisiejszych 20- i 30-latków a jednym z największych fenomenów społecznych w dziejach Polski i Polaków. Nikt nie przekonał ich, że mit „Solidarności” przedstawia jakąkolwiek wartość jako żywa inspiracja. W latach 90. opowieść o „S” wyciszono i utopiono w „wojnie na górze”, a następnie utrzymywano ją bądź w formie muzealnej skamieliny, kilku zatęchłych artefaktów – bądź w formie opowieści o rewolucji wykolejonej, zdradzonej, sprzedanej i zawłaszczonej. Jeśli cokolwiek się zmieniło, to całkiem niedawno – i na niewielką skalę.
Samoograniczający się mit
Tymczasem, w naszym przekonaniu, mit ten jest Polsce i Polakom potrzebny. Nie jako opium dla dręczonej martyrologią polskiej duszy narodowej i nie jako towar eksportowy, z którego lepiej nie rezygnować, bo dobrze się sprzedaje za granicą i można go prezentować jako wspaniały okaz pokojowej rewolucji. Mit „Solidarności” – z jej zdolnością do samoorganizacji, rewolucją godności i potrzebą zbiorowej oraz indywidualnej wolności – jest ważnym nośnikiem wartości kluczowych dla budowania wspólnoty obywatelskiej i dojrzałej demokracji. A na trudnych decyzjach 1989 r., kompromisach i niedoskonałościach polskich przemian ufundować można szkołę odpowiedzialnego i krytycznego myślenia o państwie i społeczeństwie. Pora się w końcu nauczyć, że – ani dziś, ani w przeszłości – ideowych i politycznych wyborów nie da się wpisać w czarno-biały schemat.
W czasach „Solidarności” mówiono o „samoograniczającej się rewolucji”. Może dziś potrzebujemy „samoograniczającego się mitu” – otwartego na krytyczną refleksję, a nawet dopuszczającego głębokie rysy na wizerunku swojego głównego bohatera. Bo trudno sobie wyobrazić ten mit bez Lecha Wałęsy, również z jego uwikłaniem w latach 70. i niezłomnością w stanie wojennym; śmiesznością i charyzmą. Dawny lider „S”, podobnie jak polskie przemiany, zasłużył na to, by bronić go przed szkalowaniem i manipulacją, nie może jednak być wyjęty spod krytycznych ocen i osądów. By wyjść w ramy tej opowieści, Wałęsa powinien więc również sam uczynić ruch i dać swoje własne, uczciwe świadectwo. On sam zostawiłby wówczas nagonkę z niczym, stając się jednocześnie pomnikiem i stałym zabezpieczeniem legendy „Solidarności”, uniemożliwiającym jej rozrost do rozmiarów zawłaszczającej zbiorową wyobraźnię narracji.