Czy polskim instytucjom sztuki zależy na dialogu z nową publicznością? Czy potrafią rozpoznawać jej aktualne potrzeby? Czy uda im się odnaleźć w bieżącej sytuacji społeczno-politycznej? Czy jest w nich miejsce na sztukę, która łączy, a nie dzieli? W jakim stopniu zależy to od nas – od ludzi piszących o sztuce i od naszego języka? Podczas ubiegłotygodniowej debaty w CSW Zamek Ujazdowski postawiliśmy szereg tego rodzaju pytań.
Odpowiedź świata sztuki jeszcze nie nadeszła. Wypowiedział się za to na blogu Karol Sienkiewicz – jeden z czołowych polskich krytyków sztuki, autor tekstów-pomników, stawianych takim postaciom jak Paweł Althamer, Katarzyna Kozyra, Anda Rottenberg czy Artur Żmijewski, jak również aktywny działacz Ogólnopolskiego Forum Sztuki Współczesnej (OFSW) – organizacji walczącej o prawa pracownicze artystów.
Tekst Sienkiewicza jest ważny, ponieważ pokazuje, jak działa polski świat sztuki. Jeżeli więc wśród czytelników „Kultury Liberalnej” są przypadkiem osoby, które na co dzień nie śledzą poczynań tego środowiska, a chciałyby uchwycić namiastkę jego wdzięku, to proponuję zacząć właśnie od tego tekstu. Zaraz po publikacji poparło go na Facebooku sto kilkadziesiąt osób – głównie artystów, aktywistów, krytyków, prywatnych galerzystów oraz kuratorów instytucji publicznych. To wcale nie tak mało, biorąc pod uwagę, że sztuką współczesną w Polsce zajmuje się zawodowo najwyżej kilkaset osób. To właśnie ich reakcja czyni ten tekst istotnym.
„Obiema rękoma” polecał go m.in. „Magazyn Szum”, działający przy warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, którego redakcja, mimo wielokrotnych zapewnień o woli dialogu, zdążyła wcześniej odrzucić nasze zaproszenie do współudziału w dyskusji. Niestety wygląda na to, że właśnie na ten język, na taki poziom „debaty”, istnieje zapotrzebowanie w polskim świecie sztuki.
Sienkiewicz w swoim tekście nie rekonstruuje przebiegu naszego panelu, nie analizuje żadnego z dyskutowanych problemów, nie odpowiada na żadne z przywołanych pytań. Najwięcej do powiedzenia ma za to na temat dyskutujących. Krytykuje na przykład obecność ks. Andrzeja Draguły oraz sam pomysł na zapraszanie w pole sztuki księży. Głównym bohaterem natomiast czyni moją osobę, skarżąc się m.in. na to, że go do siebie zniechęcam „kazalniczym tonem” i że go przyprawiam o mdłości. Sam broni „śmichów-chichów” – „niesfornego języka, którym można szczypać, drwić i insynuować”.
Z argumentami typu ad personam niełatwo jest dyskutować, ponieważ sama dyskusja już je legitymizuje, a broniący się (czyli ja w tym przypadku) zaczyna sprawiać wrażenie, że broni nie swoich poglądów, tylko siebie samego. Zacznijmy więc może od tego, że te moje poglądy wcale nie są moje – to pewne pytania i postulaty, które reprezentują głos szerszej publiczności. Mam tu na myśli ludzi zainteresowanych sztuką współczesną, którzy nie identyfikują się z tym językiem, którym do nich dziś przemawiają instytucje sztuki.
Po drugie, stawiane przeze mnie problemy, twierdzenia i postulaty nie są wyłącznie ekspresją moich prywatnych wrażeń czy mdłości, ale wynikają z wiedzy na temat języka i jego performatywnych funkcji, wypracowanej na gruncie m.in. współczesnego językoznawstwa i psychologii poznania. W tym sensie one też nie są „moje”, ale stanowią praktyczną konsekwencję pewnych naukowych teorii.
Po trzecie, Sienkiewicz zniekształca moją główną tezę. W jego interpretacji brzmi ona następująco: polski świat sztuki jest za mało życzliwy wobec siebie nawzajem oraz wobec „Innego”, którym jest skrajna prawica i Kościół katolicki. Nie wiem, dlaczego Sienkiewicz tak to zinterpretował. Uważam co innego: polski świat sztuki współczesnej od lat reprodukuje te same założenia, przez co stracił kontakt z rzeczywistością społeczną. Narzędziem tej reprodukcji jest tutaj pewien język, którym mówimy o sztuce, oraz wytwarzane przez ten język emocje. Doszło nawet do tego, że dziś język sztuki, zamiast łączyć – dzieli. Nie da się nim opisać ważnych zjawisk społecznych, nie da się w nim rozmawiać. Mniej więcej w takim brzmieniu sformułowałem to w jednym z tekstów prawie 3 lata temu i od tamtej pory z grubsza się tego trzymam.
W języku „śmichów-chichów”, którego broni Sienkiewicz, dyskusja jest niemożliwa. Jego własny tekst zresztą jest tego najlepszym przykładem. Próżno w nim szukać choćby śladów merytorycznej dyskusji z jakimkolwiek twierdzeniem, problemem czy postulatem. Po prostu je wyśmiewa, uznając za „moralizatorstwo” i „próbę nawracania”.
Jedyne, co można zrobić w takiej sytuacji, to przyjrzeć się tekstowi, cierpliwie odkręcając zawarte w nim przekłamania. Nie przesuwa to wprawdzie dyskusji ani o milimetr do przodu, ale przynajmniej nie pozwala jej zanadto cofnąć.
Po pierwsze, rzecz banalna – z faktu, że coś w czyichś uszach brzmi jak pouczanie, nie wynika wcale, że jest pozbawione sensu, podstaw czy słuszności. Czasami wręcz powodem są uszy słuchającego. Ale nie chcę w tej sprawie kruszyć z Sienkiewiczem kopii. Coś być musi na rzeczy, skoro mniej więcej to samo czytam o sobie raz po raz w tekstach innych twórców polskiego świata sztuki. Być może to dlatego, że od kilku lat jestem nudnym, akademickim belfrem i nie potrafię inaczej wyrażać swoich myśli.
Po drugie, nigdy nie występowałem w roli rzecznika Kościoła katolickiego ani skrajnej prawicy – ani w naszej debacie, ani nigdy przedtem. To śmieszna insynuacja, biorąc pod uwagę moje interwencyjne teksty, chociażby przy okazji awantur wokół „Adoracji” Jacka Markiewicza, czy polemiki w tej sprawie ze środowiskiem „Frondy”. W roli „Innego”, jeżeli już się trzymać tej terminologii, występują pewne pytania i postulaty, a co za tym idzie – idee i wartości. Nie przeczę, że one są ważne. I nie przestaną być ważne, nawet jeżeli Sienkiewicz wyrzuci je śmiechem za drzwi.
Po trzecie, wbrew temu, co sugeruje Sienkiewicz, nie wypowiadam się wcale na temat antagonizmów na osi „lewica versus prawica” (ani tym bardziej na osi „świat sztuki versus takie czy inne Kościoły”). Interesuje mnie wyłącznie pogłębiający się podział na tych, którzy chcą rozmawiać i na tych, którzy rozmawiać nie chcą; na tych, którzy są w stanie zawiesić polityczne emocje, wziąć w nawias swój światopogląd, otworzyć się na „Innego”, którzy potrafią przemyśleć krytycznie własne założenia, przełamać stereotypy i na tych, którzy tego nie chcą, za to zrobią wszystko, żeby pozostać przy swoim; wykpią każdy pomysł, który by podważał ich wersję rzeczywistości. Takich nie brakuje w każdym środowisku.
Po czwarte, wyśmiewając samą ideę dialogu ponad podziałami, Sienkiewicz zadaje pytanie, co miałaby ona oznaczać w praktyce. Samo to pokazuje, że przyszedł na debatę do CSW nie po to, by w niej uczestniczyć, lecz po to, by się utwierdzić we własnej wizji świata. Nie zauważył przez to ciekawej wymiany myśli między Igorem Stokfiszewskim a ks. Andrzejem Dragułą. A to dobry przykład. Choć żaden z nich przypuszczalnie nie zmienił swoich poglądów, to obaj potrafili życzliwie je skonfrontować, dobrze uzasadnić i jasno określić różnice, a także, co najważniejsze – odkryć, w których punktach się zgadzają.
Po piąte, wbrew temu, co sugeruje Sienkiewicz, w mojej wymianie uwag z obecną na sali dyrektorką Zachęty nie chodziło wyłącznie o zapraszanie czy niezapraszanie do debaty księży. Podałem przykład wystawy „In God we Trust” w Zachęcie jako jedną z wielu doskonale zmarnowanych okazji na podobny dialog. Wytknąłem po raz kolejny, że miała ona płytkie, etnograficzne przesłanie i że zabrakło na niej kilku ważnych prac (o czym zresztą pisałem na łamach „Kultury Liberalnej” przy okazji debaty o wolności w sztuce, a dwa lata wcześniej w mojej recenzji z wspomnianego wyżej wydarzenia). Dyrektor Hanna Wróblewska wstała i zasugerowała, że chyba zmieniłem zdanie, skoro tamte prace, których nie pokazano, mogłyby obrazić Kościół i prawicę. Na co ja odparłem tak jak Sienkiewiczowi powyżej – że jest wręcz przeciwnie: nie bronię prawa Kościoła czy prawicy do „bycia nieobrażanym”, ale prawa nas wszystkich do kontaktu ze sztuką, choćby tą niewygodną, jak również prawa do mądrej, poważnej oferty kuratorskiej, której wtedy zabrakło.
Po szóste, Sienkiewicz pisze o naszych kłótniach na Facebooku, sugerując przy tym, że miałyby one dowodzić, że sam sobie przeczę. Niestety, nie podał przykładu, więc mogę tylko przypuszczać, o co dokładnie chodzi. I z tego, co się domyślam, wątpię czy Sienkiewicz chciałby upubliczniać pełen kontekst tych kłótni, skoro ich pełen zapis sam już zdążył skasować. Dużo ciekawszym pytaniem wydaje mi się natomiast to, w jaki sposób Facebook wpływa na jakość dyskusji o sztuce i jak kształtuje tożsamość, emocje i świadomość samych dyskutujących. O tym warto rozmawiać.
Po siódme, jak chyba widać powyżej, zgadzam się w stu procentach z tym, co Sienkiewicz pisze na temat swobody języka. Owszem, można „gryźć się ironią, szczypać, a czasem coś dosadniej komuś zainsynuować”. Ale to powinno czemuś służyć! Najlepiej ujawnianiu cudzej hipokryzji, oportunizmu, indyferentyzmu, arogancji itd. Wtedy to ma sens i wtedy gorąco popieram. Inaczej jest „beka dla beki”, zwykłe niszczenie ludzi i psucie językiem sztuki.