Zacznijmy jednak od tego, na czym owo pojednanie miałoby polegać. Rozumiem je jako spokojne, wspólne spotkanie w przestrzeni publicznej, jeśli to możliwe – w miejscach jakoś związanych z katastrofą. Dokładnie tak, jak to miało miejsce przed 6 laty, gdy ludzie spontanicznie, bez roztrząsania partyjnych afiliacji zapalali znicze, modlili się czy po prostu pochylali głowy. Uroczystości państwowe towarzyszące idealnym obchodom powinny wspominać wszystkie ofiary tragedii, ale co ważniejsze odnosić się tylko i wyłącznie do tego wydarzenia. Podczas rocznicowych obchodów upamiętniających ataki na WTC wymieniane są wyłącznie nazwiska ofiar – nikt nie ocenia polityki George’a W. Busha, nie protestuje przeciwko śmierci tysięcy żołnierzy w Iraku i Afganistanie oraz utopionym tam miliardom dolarów. Być może dlatego wciąż biorą w nich udział przedstawiciele różnych środowisk politycznych. W Polsce również w tym jednym dniu powinniśmy skupić się wyłącznie na zmarłych.
Stworzenie tak rozumianej wspólnotowości, nawet na krótko, jest jednak niemożliwe, a logika wywodu wypowiedzi takich jak ta redaktora Karnowskiego dobrze pokazuje dlaczego. Co takiego powiedział?
„Katastrofa smoleńska i katastrofa posmoleńska, czyli to wszystko, co wydarzyło się z badaniem tej tragedii, tak bardzo pociągnęło nas jako państwo w dół, było tak nienormalne […] tak trzecioświatowe, tak substandardowe, że można to było tylko zakrzyczeć. […] Zauważmy, że po tragedii smoleńskiej obsunęliśmy się w dół (sic!) w bardzo wielu obszarach. Na przykład wtedy nastąpiło to uderzenie genderowe, czyli uderzenie w rodzinę, uderzenie w nauczanie historii, dziedzictwa kulturowego, polityka międzynarodowa. Nasz minister, rzecz moim zdaniem niespotykana w dziejach niepodległych państw, prosi sąsiednie państwo, by przejęło przewodzenie. Itd., itd., można wymieniać. Oddajemy stocznie. My się degradujemy! […]”.
Tak oto w oczach redaktora Karnowskiego tragedia smoleńska łączy się z absolutnie wszystkim, co w jego oczach złe i podłe, a przy okazji wyjaśnia cały otaczający świat. Gender – Smoleńsk; Niemcy – Smoleńsk, stocznie – Smoleńsk. Dosłownie każdy element rzeczywistości może być w jakiś karkołomny sposób spleciony ze Smoleńskiem, bo Smoleńsk to nie jednorazowe wydarzenie, które należy mieć w pamięci i godnie uczcić przy okazji rocznicy. Smoleńsk to fundament tożsamości dużej części środowisk prawicowych. To coś na kształt mitycznego „układu” – proste wyjaśnienie złożonego świata, które pozwala poczuć się w nim pewniej. Smoleńsk to także element przemysłu politycznego, który przez lata pozwalał utrzymać jedność prawicowego obozu. Tę jedność utrzymał, ale pociągnął za sobą ogromne koszty, które trafnie wydobył obecny w studiu z Karnowskim Jan Tokarski. I choć Tokarski jest autorem „Kultury Liberalnej”, to – podkreślam, uprzedzając zarzut stronniczość – nie o niego ani o Karnowskiego tu chodzi, ale o pewien sposób myślenia, który się w tej dyskusji objawił.
Po pierwsze, Tokarski zwrócił uwagę, że w naszej dyskusji o Smoleńsku całkowite pomieszane są elementy poważne i skrajnie błahe, czy wręcz niesmaczne. Jak bowiem inaczej nazwać łączenie samolotowego wypadku z kondycją polskiego przemysłu stoczniowego? Jak inaczej nazwać to połączenie mistycznego stosunku do śmierci prezydenta z całym przemysłem – już nie politycznym, ale przemysłem rozumianym dosłownie – jaki wokół tej tragedii wyrósł, tymi wszystkimi obrazami, koszulkami, magnesami na lodówkę, chorągiewkami i kubkami?
Połączenie patosu deklaracji z kiczem gadżetów musi dawać efekt karykaturalny. I daje, a samą tragedię przekształca w produkt prawicowej popkultury, na podobnej zasadzie jak żołnierzy wyklętych czy powstanie warszawskie. Części Polaków na pewno będzie trudno z kamienną twarzą przyglądać się produktowi kultury popularnej – jak niebawem filmowi „Smoleńsk” – i udawać, iż chodzi o coś innego.
Po drugie, jakkolwiek zimno zabrzmiały słowa Tokarskiego, to prawica przynajmniej do pewnego stopnia korzysta na podtrzymywaniu aury tajemniczości i niepewności wokół tragedii. Wyobraźmy sobie, jakie konsekwencje miałoby jej wyjaśnienie dla rozumowania przedstawionego przez osoby podobne do redaktora Karnowskiego, dla którego Smoleńsk stał się zasadą porządkującą cały świat. A już zwłaszcza gdyby owo wyjaśnienie okazało się boleśnie prozaicznie, jak przy okazji wypadku samochodowego prezydenta Dudy. Niedopełnienie procedur, bałaganiarstwo, brawura, ignorowanie komunikatów samochodowego komputera i do tego stara, nadtarta opona. Jak do bólu zwykły wypadek uczynić podstawą swojej tożsamości? Jak poszarpaną oponę połączyć z „inwazją genderyzmu” czy „niemieckim imperializmem” lub choćby upadkiem stoczni? Nie da się. To możliwe jedynie wówczas, gdy tragedia ma wymiar „mistyczny”, a aby taki miała, nigdy nie może zostać w pełni wyjaśniona. Wyjaśnienie zabija tajemnicę, a tu przecież właśnie o tajemnicę chodzi.
Jeśli więc społeczna zgoda w sprawie Smoleńska miałaby polegać na spokojnym oddaniu czci ofiarom, nie ma na to większych szans, bo Smoleńsk dla znacznej części polskiej prawicy to coś więcej niż pojedyncza tragedia. To cały kokon dolepionych do niej znaczeń i mitologii, który – jeśli sądzić po wypowiedziach niektórych publicystów i polityków – trzeba grzecznie przełknąć, zanim człowiek zostanie dopuszczony do grona tych, którzy Smoleńsk upamiętnić mogą.
Można się więc obrażać na słowa Jana Tokarskiego, kiedy mówi, że – w wymiarze nie osobistym, ale politycznym – to prawica korzysta na tragedii smoleńskiej. Ale tak jest i niestety chęci do rezygnacji z owych korzyści nie widać. Wypowiedzi takie jak ta Jacka Karnowskiego pokazują, że w narracji smoleńskiej nie musi chodzić o godną pamięć czy tym bardziej prawdę. Chodzi o budowanie tożsamości.
Dlatego też wątpliwe, aby kolejne śledztwa pod rządami Prawa i Sprawiedliwości zbliżyły nas do wyjaśnienia i wspólnego upamiętnienia wydarzeń z 10 kwietnia. Nadmuchają jedynie i tak już rozdęty balon mitów, którym dziś stała się tragiczna katastrofa lotnicza. Niestety.