To był początek lat 80. Nie wiem, kto namówił Irenę Kamieńską, żeby wykładała w nowo powstałej szkole filmowej w Katowicach. Była bardzo nieśmiała i z tego, co pamiętam z pierwszego spotkania z nią, otwarcie sceptyczna, czy reżyserii można w ogóle nauczyć. Swój pierwszy w życiu film realizowałam właśnie pod jej opieką artystyczną. Też byłam nieśmiała i niepewna siebie, więc czułam się raźniej w jej towarzystwie. Ale ta nieśmiałość zniknęła, gdy pokazałam jej pierwszą wersję zmontowanej etiudy dokumentalnej (o mojej przyjaciółce malarce). Poprosiła, żeby zostawić ją samą w montażowni. Potem czekała na mnie z kartką, na której miała wypisane wszystkie ujęcia filmu i swoją propozycję jego przemontowania. Mało rozmawiałyśmy o idei filmu, a raczej o tym, co zrobić, żeby był lepszy. W jakimś sensie był w tym duży szacunek dla kogoś początkującego i jego tematu. I myśl, że można nauczyć warsztatu, ale nie twórczości.
Potem spotykałyśmy się sporadycznie, ale zawsze śledziłam jej filmy. Również jej osoba cały czas mnie interesowała. Ktoś powiedział mi, że przed szkołą filmową była świetnie prosperującą dentystką. Nie sprawdziłam tego, ale czytam dziś, że rzeczywiście ukończyła Akademię Medyczną! Krzysztof Kieślowski pokazywał nam na zajęciach jeden jej film, „Dzień dobry, dzieci” (1966), i zachwycał się sceną, w której młoda, wiejska nauczycielka mówi, że chciałaby wiejskim dzieciom pokazać, co to jest miasto i co to jest kino, po czym prowadzi je na łąkę, na której puszczają latawce. Dzieci patrzące z zachwytem w górę – czy to jest istota kina? Dla Kamieńskiej na pewno nie. Nie szukała w swoich bohaterach uwalniającego uczucia wolności czy szczęścia. Szukała surowej prawdy o sytuacjach, z których nie ma ucieczki. Bohaterką jej filmów jest przede wszystkim kobieta, kobieta-człowiek, a nie kobieta-rola. Jej kobiety nie myślą o tym, czy są piękne, czy się podobają, czy ktoś je kocha. Bohaterki jej filmów walczą ze zmęczeniem, są głodne albo spragnione, jest im zimno albo zastanawiają się, co będzie następnego dnia. Są pogodzone z życiem. Jedyną ich bronią jest skarga.
Kamieńska wzięła sobie do serca etos artysty zaangażowanego, określenie wypatroszone w PRL-u, a odzyskujące swoje znaczenie współcześnie. | Maria Zmarz-Koczanowicz
Czasem myślę, że tylko kobieta może tak dostrzec skargę w innej kobiecie – skargę twarzy, skargę sylwetki, skargę zaniedbanego ubioru czy rąk krwawiących od pracy. Tak było w filmie „Robotnice” (1980), który ze swoim skromnym i zarazem uderzającym przesłaniem zwyciężył na festiwalu filmów dokumentalnych w Krakowie w 1981 r., czyli w trakcie karnawału Solidarności, kiedy można było pokazać zatrzymane dotąd przez cenzurę „półkowniki”. Robotnice Kamieńskiej, pracownice krośnieńskich zakładów włókienniczych były najbardziej oczywistym przykładem, co z ludźmi pracy zrobiła władza, która nazywała się „robotniczo-chłopską”: fałszywie pojmowaną emancypację szybko zamieniono na niewolnictwo kobiet. Zatrudniano je w miejscach, w których nie chcieli pracować mężczyźni, zarabiały znacznie mniej od nich, więc to ideologiczne kłamstwo dotknęło je znacznie dotkliwiej. Kamieńska to pokazała. A jeszcze dobitniej w filmie „Dzień za dniem” (1989). Tam pozwoliła sobie na rodzaj eseistycznych wtrąceń – jak choćby fragment materiałów wyjściowych do socrealistycznego filmu fabularnego, w którym widzimy kilka dubli tego samego ujęcia z robotnikiem zapewniającym, że wydajność „rośnie, rośnie”. Widzimy archiwalne materiały nawołujące kobiety do męskich zawodów, widzimy entuzjazm tłumów. Nie wiadomo, czy te obrazy to jakieś strzępy wspomnień bohaterek – dwóch starych bliźniaczek, jadących ciężarówką z transportem cegieł, które za chwilę będą rozładowywać – czy też odautorski komentarz autorki, ale ta wiedza nie jest nam potrzebna.
Porażeni opowieścią o losie i życiu tych kobiet, które zamknęło się w kręgu biedy i pracy, rozumiemy, jak wielką krzywdę wyrządzono całemu pokoleniu „z miast i wsi”, temu opiewanemu w wierszach, któremu wmówiono, że będzie szczęśliwe. „Znamienna w tym filmie jest scena, w której widzimy, jak bliźniaczki rozładowują cegły, a ich kierownik”, mężczyzna, pali obojętnie papierosa. Nie pomaga im i nie obchodzi go ich wysiłek. Nie mogły mieć dzieci, bo przez pracę poroniły ciąże, a zarabiały zawsze ledwie na jedzenie. Życie minęło i teraz lubią tylko oglądać bajki dla dzieci. W wywiadzie zamieszczonym w książce „Chełmska 21” Kamieńska wypowiada zastanawiające myśl: „One po prostu poddały się losowi, nigdy nie próbowały się buntować. […] Dokumentalista najczęściej aprobuje swoich bohaterów, a mnie po prostu szlag trafiał, że one się poddały! Ten film rodził się z buntu przeciwko bierności tych kobiet”.
Takie zdanie wypowiada dokumentalistka-społeczniczka, którą na pewno była. Do serca wzięła sobie etos artysty zaangażowanego, określenie wypatroszone w PRL-u, a odzyskujące swoje znaczenie współcześnie. Wielu młodych dokumentalistów zadaje sobie pytanie: o czym robić filmy? I wydaje się, że można o wszystkim, że wszystko jest dostępne – i dzięki wolności, i z powodu dostępności sprzętu filmowego. A jednak w dobie telewizji, setek festiwali filmowych, internetu nagle trudno odnaleźć „swój temat”, trudno znaleźć motywację do robienia filmów. Kamieńska ją miała i drążyła w kilku wybitnych dziełach. Twierdziła, że potrzeba mówienia o kraju, w którym żyje, i problemach jej współczesności są jej niezbędne do życia. Tylko tyle i aż tyle. Czy jest obecna współcześnie? Dla mnie oczywiście tak, ale gdy obserwuję filmy Lidki Dudy, Karoliny Bielawskiej czy Hani Polak i wielu innych polskich dokumentalistek, widzę, że ten głos kobiet jest również u nich mocny i coraz bardziej obecny.
Ostatni raz rozmawiałam z Ireną Kamieńską przez telefon, kiedy była już bardzo chora. Jakoś wstydziłam się jej powiedzieć, że chcę jej zadedykować mój najnowszy film o kobietach pracujących w kopalni. Ale to właśnie Kamieńska zostawiła trop – wskazówkę, a jednocześnie wysoką poprzeczkę – dla dokumentalistów: szukanie bohaterów, którzy się nie obronią, którzy nie są efektowni, nigdy nie wysuną się na pierwszy plan. Trudno ich znaleźć, może nawet niczego nie opowiedzą. Tylko kamera może ich ocalić.