Red Bull na swoją grupę docelową wybrał przede wszystkim młodych mężczyzn. Sponsoruje więc kluby sportowe czy zespoły wyścigowe i organizuje własne zawody: od skoków do wody po pokazy lotnicze. Ta zmaskulinizowana perspektywa nie dotyczy na szczęście muzyki. Kilkanaście lat temu powołano Red Bull Music Academy (RBMA) – doroczną intensywną szkołę dla muzyków, która nocą zamienia się w festiwal. Zapraszanych jest tam kilkudziesięciu spośród kilku tysięcy zgłaszających się artystów, mających już na koncie pierwsze dokonania. RBMA ma bowiem przede wszystkim umożliwić im uczenie się od siebie nawzajem.

Marka Akademii umocniła się na tyle, że na całym świecie zaczęto organizować pod tą nazwą także festiwale pozbawione części edukacyjnej oraz pojedyncze imprezy. Od trzech lat możemy uczestniczyć w warszawskiej odsłonie Red Bull Music Academy Weekender (RBMAW), odbywającej się w Pałacu Kultury i Nauki. Podczas tegorocznej edycji zarówno wśród artystów, jak i wśród widowni zachowane były parytety, co na pewno pozytywnie odbije się na odbiorze i samej imprezy, i promującej ją firmy.

Nie śpię, bo zwiedzam Pałac

Festiwal rozpocząłem w piątkowy wieczór od występu Zebry Katza na nowej scenie na IV piętrze PKiN. Studyjne nagrania tego wykonawcy są bez wyjątku poważne, mroczne i surowe. Kreuje w ten sposób swoją muzyczną personę jako „inną, silną, czarną i gejowską”. Spodziewałem się jednak, że ten image na żywo zostanie przynajmniej lekko ułagodzony i ustąpi radości występowania. Katz jednak nie ściągnął maski nawet na chwilę, nigdy nie spuścił z tonu. Pokazał, że prezentowanie się jako homoseksualista aż do przesady pewny siebie, silny psychicznie i fizycznie jest jego fundamentalnym przesłaniem. Występ Zebry Katza wypadł jednak ostatecznie jak jego nagrania studyjne – ciekawie, choć niezbyt zróżnicowanie.

Następnemu artyście można zarzucić wszystko poza jednostajnością. Po doświadczeniach z nieudanym występem na zeszłorocznym festiwalu Unsound i niedawno wydanym dobrym, choć nie rewelacyjnym albumie, czekałem na Andy’ego Stotta z niepokojem. Jeszcze rok temu przyznawał, że dysponuje dwoma setami przygotowanymi do grania na żywo: klubowym i „galeryjnym”, prezentowanym na imprezach o profilu artystycznym. Wątpię jednak, by po wydaniu już drugiego albumu w „galeryjnym” stylu Stott chciał jeszcze wracać do klubowego oblicza.

Mógł zrobić to na scenie Teatru Studio, gdzie idealnie wpasowałoby się ono pomiędzy bardziej taneczne występy. Nie skorzystał z tej okazji. Wysłuchaliśmy więc wykonawcy, który wciąż jest na drodze od DJ-a techno do artysty tworzącego własny muzyczny świat, gdzie standardowe łatki gatunkowe nie mają racji bytu.

Sam w sobie występ nie był dobry. Stott zbyt wiele chciał zmieścić w jedynie godzinnym secie. W efekcie szarpał się pomiędzy nastrojami, grał chaotycznie i bez myśli przewodniej. Choć ewolucja zajmuje Stottowi lata, poziom jego albumów studyjnych sugeruje, że warto czekać tyle, ile będzie potrzeba, aby zdefiniował swój styl na nowo. Oby zdołał przełożyć go także na język występu na żywo.

Pierwszą noc zamknęli trzej typowo klubowi artyści. Kangding Ray zaprezentował intensywny live set techno. W środku dostał wprawdzie zadyszki, lecz przez większość występu świetnie budował napięcie, zaliczył więc kolejny udany występ w Polsce.

Po Kangding Rayu przyszedł czas na bombardowanie footworkiem w wykonaniu DJ-a Paypala i RP Boo – dla wytrwałych, bo rozpisane do 5 nad ranem. Fani gatunku bawili się wybornie. W końcu RP Boo jest ojcem założycielem tego stylu, trudno więc o lepszą reprezentację undergroundu Chicago.

Drugą noc imprezy chyba większość festiwalowiczów rozpoczęła koncertem Brodki. W końcu organizatorzy zapowiadali go jako „warszawską premierę” jej czwartego albumu „Clashes”. Na żywo brzmiał on lepiej niż na nagraniach, ale wciąż nie zachwyca. W Teatrze Studio po prostu mocniej wybrzmiała sekcja rytmiczna, nie ratując jednak nudnego materiału. Najciekawiej brzmiał utwór z poprzedniego albumu, przearanżowany tak, by wpasował się w nową stylistykę. Co z tego jednak, skoro jest ona krokiem do tyłu.

Także Jessy Lanza wypadła gorzej niż kiedyś. Jej tegoroczny album, poza singlem „It Means I Love You”, przemija bez przyciągnięcia uwagi słuchacza i traci przy okazji oniryczny nastrój, czyli dotychczasową specjalność Lanzy. Występ artystki na pierwszej edycji warszawskiego RBMAW należał do bardziej udanych. W tym roku zaproszenie perkusistki oraz nie najlepsze nagłośnienie sali na IV piętrze Pałacu wysunęło na pierwszy plan rytm piosenek Lanzy, który nie jest przecież ich najważniejszym elementem.

Bez żalu udałem się więc na konkurencyjny występ bliźniaczek z Ibeyi, który okazał się jednym z gwoździ programu całego festiwalu. One również na żywo brzmiały ciężej niż na albumie. Tym razem podkreśliło to jednak korzenie stylu sióstr, które łączą tradycyjną muzykę przodków z plemienia Joruba ze współczesnym inteligentnym popem i R&B. Pomimo niedługiego stażu świetnie odnajdują się również na scenie, prezentując swą stylistyczną mieszankę w pełnej okazałości.

Następnie z bólem obejrzałem dwa słabe występy: Robota Kocha i Leny Willikens. Zwłaszcza Koch wypadł żenująco na tle swoich albumów studyjnych. Zaproszenie muzyków sesyjnych to za mało, trzeba mieć jeszcze na nich pomysł. Dotrwałem jednak do seta Peva i Kowtona, którzy mieli zapewne za zadanie wykończyć słuchaczy jak dzień wcześniej footworkowcy. Zadanie wykonali – był to jeden z agresywniejszych występów festiwalu. Ich muzyka o wysokich tempach i połamanych rytmach lokowała się gdzieś na skrzyżowaniu techno, industrialu i UK bass. W każdym razie daleko od dubstepowych korzeni duetu, których w takich chwilach szkoda trochę mniej. Noc zamknął Jacek Sienkiewicz setem mocniejszym, mroczniejszym i ciekawszym niż jego zeszłoroczny album.

„Przede wszystkim zróżnicowanie”

Po trzech udanych edycjach RBMAW w Warszawie pozostaje tylko czekać na kolejne wydarzenia na tym poziomie. W tym roku można mieć pretensje do organizatorów jedynie o nagłośnienie, które rzadko spełniało oczekiwania, a występy Jessy Lanzy i Miss Red vs The Bug po prostu zepsuło. Poprzednie odsłony festiwalu pokazały jednak, że organizatorzy potrafią słuchać skarg i wyciągać wnioski z własnych błędów.

Dążenie do różnorodności przyświecające doborowi artystów na RBMA przyczynia się również do sukcesu warszawskiej odsłony. Głównymi nurtami zderzonymi na scenach tegorocznej edycji były hip hop i elektronika, które nie spotykają się tak często, jak mogłoby się wydawać. Organizatorzy stworzyli więc chętnym świetną okazję do zobaczenia na żywo artystów z różnych kategorii. Ta zdolność do wyznaczenia wyraźnych motywów przewodnich w zróżnicowanym i utrzymanym na poziomie zestawie artystów jest główną zaletą RBMAW od pierwszej edycji.

Festiwal wykorzystuje też potencjał Pałacu Kultury i Nauki. Kiedy na przełomie lat 80. i 90. zeszłego wieku raverzy nielegalnie bawili się w opuszczonych budynkach przemysłowych, nie mogli przypuszczać, że ich ideowe wnuki będą organizować swoje imprezy z przychylnością władzy, pod auspicjami międzynarodowej korporacji i w zabytkowym gmachu o pogmatwanej historii, znajdującym się w samym centrum stolicy. Nie mogli tego przewidzieć również prekursorzy hip hopu. Widząc RBMAW, zdziwiliby się zapewne, że nikt nie zrobił tego wcześniej.

 

Festiwal:
Red Bull Music Academy Weekender Warsaw
Pałac Kultury i Nauki, Warszawa
20–21 maja 2016 r.