Szanowni Państwo,
4 czerwca 2014 r. – na obchodach 25. rocznicy czerwcowych wyborów goszczą przywódcy kilkudziesięciu państw zaproszeni przez prezydenta Bronisława Komorowskiego. Przemówienie podczas głównych uroczystości na Placu Zamkowym w Warszawie wygłasza Barack Obama i przypomina o kluczowej roli polskiej opozycji w rozmontowywaniu bloku wschodniego.
4 czerwca 2016 r. – urzędujący prezydent udaje się na wizytę do Włoch, gdzie spaceruje po Pompejach i bierze udział w mszy kanonizacyjnej o. Stanisława Papczyńskiego, założyciela Zgromadzenia Ojców Marianów. O wyborach mówi jedynie zapytany przez dziennikarzy, że „nie były całkowicie wolne”, a do sejmu weszli przedstawiciele PZPR. W kraju nie odbywają się żadne oficjalne uroczystości.
To kolejna odsłona szeroko rozumianej walki o pamięć, która toczy się w Polsce nieprzerwanie – choć ze zmiennym natężeniem – właśnie od… wyborów z 4 czerwca 1989 r.
Czego dotyczy ten spór i jakie stoją za nim motywacje? Prezydent oraz rząd Prawa i Sprawiedliwości mówią o konieczności prowadzenia „ofensywnej polityki historycznej”, podpierając się przy tym słynnym powiedzeniem Józefa Piłsudskiego, zgodnie z którym „naród, który nie szanuje swojej przeszłości, nie zasługuje na szacunek teraźniejszości i nie ma prawa do przyszłości”.
Najbardziej widowiskowym jak dotychczas elementem tych działań jest „przywracanie pamięci” żołnierzy wyklętych. Niestety, to w znacznej mierze działania pozbawione krytycznej analizy, skutkiem czego do jednego worka wrzuca się bohaterów (Witold Pilecki), postacie co najmniej kontrowersyjne (Zygmunt Szendzielarz) czy zbrodniarzy (Romuald Rajs). „Kult żołnierzy wyklętych ma na celu nie tyle oddanie sprawiedliwości żołnierzom podziemia antykomunistycznego i przywrócenie pamięci ofiarom komunizmu, ile wykreowanie nowych bohaterów, często zgodnie z partyjnym zapotrzebowaniem”, pisali na łamach „Kultury Liberalnej” Iza Mrzygłód i Łukasz Bertram. Nie chodzi oczywiście o to, by państwo całkowicie rezygnowało z odniesień do historii, bo to rzecz niemożliwa, ale by nie sprowadzać złożonej problematyki do haseł „Cześć i sława bohaterom” (wskazanym przez ludzi obecnie rządzących) oraz „Hańba zbrodniarzom” (wybranym na tej samej zasadzie).
O tę „polifonię pamięci”, o którą dopominali się autorzy „Kultury Liberalnej”, jest jednak trudno. Jeśli do tego dodamy jeszcze walkę rozmaitych pamięci nie tylko poszczególnych osób, grup społecznych, lecz także narodów – konkurencyjne narracje choćby o II wojnie światowej w państwach Europy Zachodniej, Środkowej oraz w Rosji – powstaje pytanie, jak w takich warunkach decydować o czym jako państwo i społeczeństwo powinniśmy pamiętać, jakie historie wystawiać na plan pierwszy, a jakie przesunąć na plan dalszy?
Tego właśnie dotyczyła dyskusja prowadzona w ramach 24. Debaty Tischnerowskiej pt. „Pamięć i zapomnienie”. Zdaniem amerykańskiego historyka Timothy’ego Snydera jedynym sposobem na pogodzenie konkurencyjnych pamięci jest próba zbudowania bardziej ogólnej historii – na poziomie europejskim, a nawet światowym. „Budowanie ogólnoeuropejskiej historii to jedyny sposób obrony” przed rosyjską propagandą historyczną, ale też metoda pogodzenia rozmaitych narracji lokalnych, twierdzi Snyder.
Czy to oznacza, że istnieje jedna prawda historyczna możliwa do zaakceptowania dla wszystkich aktorów? A może, zgodnie ze słynną postmodernistyczną tezą, „nie ma już faktów, są tylko interpretacje”? „W myśl tej doktryny jakikolwiek mit, legenda czy bajka są po prostu równie ważne – w kategoriach wiedzy – jak każdy fakt zweryfikowany przez nas zgodnie z wymaganiami badań historycznych”, pisał Leszek Kołakowski w eseju „Po co nam przeszłość”. I ostrzegał przed „katastrofalnymi dla kultury skutkami tej teorii”, zgodnie z którą poszukiwania historycznej prawdy są z góry skazane na klęskę [1].
Pogląd Kołakowskiego podzielał nie tylko Timothy Snyder, ale także Dariusz Stola, który przekonywał, że historia – jako poddana regułom dyscypliny naukowej narracja o przeszłości – musi weryfikować rozmaite pamięci. „Oczywiście – przyznawał Stola – historia także jest narracją o przeszłości, ale uważam, że jako historycy wypracowaliśmy narzędzia, dzięki którym nasze historie są lepsze od innych”.
Problem zaczyna się jednak wtedy, gdy historycy przestają być niezależnymi badaczami, a stają się urzędnikami pracującymi pod dyktando władz państwowych i doraźnych celów politycznych, przekonywała Aleida Assmann. Zdaniem niemieckiej profesor z taką sytuacją mamy zaś do czynienia choćby w Rosji, gdzie historia krytyczna staje się gatunkiem zagrożonym, „podczas gdy państwo tworzy nową narrację niepodpartą historycznymi dowodami”.
Jedynym rozwiązaniem powracających sporów o historię wydaje się więc dopuszczenie krytycznych głosów, a jednocześnie ich krytyczna weryfikacja w oparciu o złożoną wiedzę historyczną. W przypadku Polski dobrym przykładem takiej dyskusji była debata po ujawnieniu zbrodni w Jedwabnem. Pokazała ona, że wbrew dotychczasowej narracji, postaw Polaków w czasie II wojny światowej nie można sprowadzić jedynie do ról bohaterów lub ofiar. Rzeczywistość jest bardziej złożona – twierdzi Karolina Wigura i wymienia kilka innych ról, które przyjmują ludzie w czasie krwawego konfliktu – postronnych obserwatorów, pomocników czy wreszcie sprawców.
Zdaniem Wigury dopiero zrozumienie złożoności historycznych postaw może być podstawą do wzajemnego wybaczenia i „zapomnienia”. To ważne w tym sensie, że żadna poważna dyskusja historyczna nie dotyczy jedynie historii, lecz także kierunku, w jakim dana wspólnota ma podążać w przyszłości.
Zapraszamy także do lektury felietonu Karoliny Wigury, który ukaże się już w najbliższych dniach i będzie poświęcony największej konferencji dotyczącej polskiej pamięci, którą „Kultura Liberalna” współorganizowała w ubiegłym tygodniu na Uniwersytecie Oksfordzkim.
Zapraszamy do lektury!
Redakcja „Kultury Liberalnej”
Przypis:
[1] Leszek Kołakowski, „Niepewność epoki demokracji”, wybór i słowo wstępne Zbigniew Mentzel, wyd. Znak, Kraków 2014.
Stopka numeru:
Koncepcja Tematu Tygodnia: Redakcja „Kultury Liberalnej”.
Opracowanie: Łukasz Pawłowski, Adam Suwiński, Jakub Bodziony.
Zdjęcia: Jędrzej Sokołowski.