Szanowni Państwo!
Już za cztery tygodnie, podczas republikańskiej konwencji partyjnej, Donald Trump prawdopodobnie uzyska oficjalną nominację prezydencką Partii Republikańskiej. Amerykański wyścig prezydencki to kolejne, po brytyjskim referendum, przełomowe dla świata – a w szczególności dla Zachodu – wybory, które mogą zniszczyć dotychczasowy porządek geopolityczny.
Czy wybór Trumpa na 45. prezydenta USA jest możliwy? Eksperci dwoją się i troją, dostarczając danych na rzecz niewybieralności kandydata i powołując się na „rozsądek” Amerykanów. Kłopot w tym, że podobne nadzieje pokładano w Brytyjczykach. Tymczasem po ogłoszeniu wyników referendum wielu wyborców z przerażeniem twierdziło, że głosowało dla żartu, a zapytanie: „Co to jest Unia Europejska?”, było najpopularniejszym hasłem w brytyjskim Google’u. Czy w Stanach Zjednoczonych ten scenariusz może się powtórzyć? „The New York Times” właśnie zwrócił uwagę, iż wcale nie jest tak, że entuzjaści Trumpa wierzą we wszystko, co on im obieca, a jednak są gotowi popierać go dalej.
Jeszcze kilka miesięcy temu wszyscy eksperci przewidywali, że wewnątrzpartyjne prawybory będą formalnością, a cała kampania zapowiadana była jako nudna i przewidywalna. Walkę o Biały Dom stoczyć mieli reprezentanci dwóch wielkich amerykańskich rodów – Bushów i Clintonów. Trump, początkowo traktowany pobłażliwie i lekceważąco, zarówno przez Demokratów, jak i republikańskich kontrkandydatów, po zwycięstwach w kolejnych stanach i rezygnacji faworyzowanych przeciwników, stał się głównym pretendentem Republikanów do wyścigu o prezydencki fotel. Jednemu człowiekowi, który miał przeciw sobie cały partyjny establishment, udało się ograć – przynajmniej do tej pory – republikańską machinę wyborczą.
Zgodnie z narracją Trumpa, USA to obecnie państwo zrujnowane, słabe, zniszczone przez skorumpowaną klasę polityczną oraz imigrantów. Ta retoryka – znana także nad Wisłą – przynosi sukces, pomimo faktu, że Stany Zjednoczone wciąż dysponują najsilniejszą armią na świecie, wskaźnik bezrobocia jest najniższy od dekady, a liczba objętych opieką zdrowotną obywateli jest najwyższa w historii.
Opierając swoją kampanię na kontrowersji i skandalu, Trump zjednoczył jednak głosy wszystkich niezadowolonych, wykluczonych i poszkodowanych przez system. Jego główne hasła to odzyskanie przez USA pozycji światowego hegemona, odbudowanie potęgi militarnej i ekonomicznej, przy jednoczesnym drastycznym zredukowaniu zaangażowania Stanów Zjednoczonych w politykę światową.
Prominentne postaci ze środowiska Republikanów zaciekle protestowały przeciwko kampanii miliardera, wskazując, że w żaden sposób nie reprezentuje on wartości Partii Republikańskiej oraz jej wyborców. Paradoksalnie jednak Republikanie od lat powtarzają, że Ameryka potrzebuje przywódcy wywodzącego się spoza partyjnego establishmentu, który będzie zarządzał państwem jak przedsiębiorstwem i upora się z problemem nielegalnej imigracji w USA.
Sean Wilentz, historyk z Uniwersytetu w Princeton, w rozmowie z Jarosławem Kuiszem przekonuje, że sukces Trumpa to dowód skrajnego osłabienia Partii Republikańskiej i światopoglądowego oderwania od swoich wyborców, którzy domagają się konserwatywnej rewolucji, ale jednocześnie nie chcą ciągłego ograniczania roli państwa i cięcia publicznych wydatków. Źródeł tego kryzysu Wilentz upatruje już w czasach prezydentury… Ronalda Reagana.
Poza wznoszeniem ksenofobicznych czy nawet rasistowskich haseł Trump postuluje powrót do protekcjonizmu w handlu, a w globalnych mechanizmach rynkowych dopatruje się źródła problemów zwykłych Amerykanów. Zwrot przeciwko globalizacji ujmuje w kategoriach gry o sumie zerowej – żeby ktoś mógł zyskać, druga strona musi stracić. W rezultacie „nasilają się skłonności nacjonalistyczne, a populiści wykorzystują strach, złość czy rozczarowanie w charakterze paliwa. I radzą sobie znacznie lepiej niż politycy, którzy starają się mówić prawdę, mówi Strobe Talbott, dyrektor Brookings Institution w rozmowie z Jarosławem Kuiszem.
Fenomen Trumpa nie jest jednak charakterystyczny wyłącznie dla Stanów Zjednoczonych. Jak twierdzi Ed Vulliamy, brytyjski reporter i wieloletni korespondent w Stanach Zjednoczonych, Trump to kolejny przedstawiciel polityki nowego typu, w prymitywny sposób pozujący na obrońcę ludu i przeciwnika elit. Za protoplastę tego gatunku polityków Vulliamy uznaje Silvo Berlusconiego, a w jego poczet zalicza m.in. lidera kampanii na rzecz Brexitu, Borisa Johnsona. Co popycha takich ludzi do polityki? „Nic oprócz pustki moralnej i politycznej negacji. Nie ma wielkiego znaczenia co wybierzesz – to polityka pozbawiona treści i napędzana wyłącznie pieniędzmi”, twierdzi Vulliamy.
Najgorsze jest jednak to, że racjonalne argumenty nie przemawiają do wyborców.
Można to było zaobserwować podczas kampanii referendalnej w Wielkiej Brytanii, gdzie duża część postulatów zwycięskiego obozu „Leave” opierała się na zmanipulowanych lub zupełnie zmyślonych faktach. Odpowiedzią na dane i liczby ekonomistów była wypowiedź byłego ministra edukacji i obecnego ministra sprawiedliwości, Michaela Gove’a, który stwierdził, że „ludzie w tym kraju mają już dość ekspertów”.
Podobne zjawisko dostrzega w zachodniej polityce Ian Buruma. „Hierarchia partyjna stała na przeszkodzie outsiderów i demagogów. Ale autorytet elit partyjnych załamał się”, twierdzi amerykańsko-holenderski historyk i dowodzi, że populiści zyskują na popularności, ponieważ jako jedyni oferują wyborcom w miarę spójną narrację. Czy to oznacza, że prędzej czy później jesteśmy skazani na prezydenta Trumpa lub kogoś bardzo doń podobnego?
Zapraszamy do lektury!
Redakcja „Kultury Liberalnej”
Stopka numeru:
Koncepcja Tematu Tygodnia: Redakcja „Kultury Liberalnej”.
Opracowanie: Jarosław Kuisz, Łukasz Pawłowski, Jakub Bodziony, Adam Suwiński, Konrad Kamiński.
Ilustracje: Magdalena Walkowiak-Skórska.