Po zeszłorocznej dziesiątej edycji można by poddać się magii liczb i spodziewać spadku formy. TNM 2016 stał jednak na wyższym poziomie niż odsłona jubileuszowa. W tym roku koncertów zwykle słuchało się z większym zaciekawieniem, a bardziej rozrywkowe sety żwawiej podrywały do tańca.
Nowa muzyka i coś ekstra
Nie było jednak idealnie. Wątpliwości wzbudzał przede wszystkim trend wzmacniany właśnie przez festiwale muzyczne: chwytanie się przez artystów pozamuzycznych środków dla wyróżnienia spośród kilkudziesięciu muzyków w rozpisce. Poddanie się tej pokusie tym razem nikomu nie wyszło na dobre.
Shobaleader One różnokolorowymi, świecącymi maskami bardziej niż twarze przykrywali wtórność jednorazowego side-projektu Squarepushera sprzed sześciu lat. Wskrzeszać taki projekt warto chyba tylko dla zysku z festiwalowej chałtury. Kuedo zaprosił z kolei do współpracy przedstawiciela londyńskiego studia grafiki cyfrowej Werkflow. Jego wizualizacje reagowały na każdy beat połamanej i nieregularnej muzyki Kuedo, trudno mu więc odmówić kunsztu. Co z tego jednak, skoro nie ułożyły się w sensowną opowieść czy chociażby spójną wizję? Pozostały wyrafinowaną zabawką dla oczu, odwracającą wzrok od przykutego do laptopa muzyka. Ten niestety spotęgował tylko wrażenie chybionej inwestycji, pokornie odgrywając na żywo materiał z wydawnictw studyjnych. Jak przy takich występach walczyć ze stereotypem producentów muzyki elektronicznej, którzy na żywo tylko wciskają „play” na swoim sprzęcie? Bo ten niestety nie był jedyny.
Świetnie zgraną, lecz cierpiącą na podobne przypadłości, audiowizualną rozrywkę zaprezentował również duet Atom™ i Robin Fox. Pierwszy znany jest z parania się wieloma odmianami elektronicznej muzyki eksperymentalnej – od glitchu, przez parodiowanie popu po… wariacje na temat latynoskiej muzyki tanecznej pod pseudonimem Señor Coconut. Drugi wyspecjalizował się w projektach audiowizualnych. Elementy ostatniego pt. „RGB laser show” wraz z muzyką Atoma tworzą „Double Vision”, który zaprezentowali wspólnie na TNM. W zamierzeniu współpraca ta miała odbyć się na równych warunkach, trudno jednak bronić tego postulatu po obejrzeniu show. Kiedy Robin Fox występuje samotnie, stoi za tym czytelny koncept. Jego podstawą jest spójność wzrokowych i słuchowych doznań publiki, gdy ten sam sygnał elektryczny uruchamia jednocześnie lasery i dźwięk. Współpraca z Atomem odziera dzieło Foxa z tych cech, pozostaje wizualizacją do cudzej muzyki. W efekcie otrzymujemy występ skrojony pod festiwale, nie tylko bowiem zamówiony przez Unsound i Adelaide Festival, lecz także prezentowany głównie na tego typu imprezach.
Cieszy fakt, że twórcy starają się urozmaicić swoje występy. Czy jest to jednak w takiej formie naprawdę wartościowe artystycznie? Trudno oprzeć się wrażeniu, że dorzucenie jakiegokolwiek kwiatka do kożucha muzyki ma być przepustką na festiwalowe sceny, wręcz rynkową formą promocji. Symbolem tego podejścia jest dla mnie znaczący element koncertu Battles. Oni również na żywo odegrali bez najmniejszej zmiany utwory z albumów. Widoczny dowód ich rytmicznej ułańskiej fantazji miał zapewne stanowić niespotykanie wysoko ustawiony talerz perkusyjny. Niepotrzebnie i niewygodnie, ale wrażenie zrobił.
Nowa muzyka sauté
Nie wszyscy tegoroczni wykonawcy potrzebowali jednak efekciarstwa, by wywrzeć wrażenie. Ostatni we właściwej części festiwalu (po nim pozostało już tylko oficjalne after party) Matrixxman zaprezentował porządny set techno, który był w stanie do rana utrzymać zmęczonych słuchaczy na chodzie. Ofiarą tego bombardowania padł jednak jego autorski styl, zabrakło go pomiędzy utworami, które mogłoby zagrać wielu innych DJ-ów na jego miejscu.
Tylko „dobrze” sprawił się również The Field. Choć wciąż nie ma sobie równych w kategorii hipnotycznego techno, jego występ pozostawił niedosyt. Skoro już taszczy po świecie cały ten sprzęt, mógłby zrobić zeń większy użytek. Tym bardziej, że był gościem TNM po raz kolejny, mógł więc założyć, że słuchacze znają jego „podstawowy” set i gotowi są na więcej. Tymczasem jako kolejny grzecznie odegrał utwory z nagrań studyjnych. W ślepą uliczkę zapędził się natomiast Fakear, który na żywo tak zmienił swoje piosenki, by brzmiały łudząco podobnie do święcącej komercyjne triumfy Odeszy. Porzucanie własnego stylu w celu naśladowania innych trudno jednak uznać za pożądany ekstra element w występie na żywo.
Kompromis pomiędzy artyzmem a zabawą starał się znaleźć Kassem Mosse. Z niemiecką precyzją podzielił swój live set na nadającą się przede wszystkim do słuchania, stonowaną, minimalistyczną pierwszą połowę i drugą bardziej taneczną. Obie nosiły piętno jego nietuzinkowego spojrzenia na house. Taneczny set bez ogródek stworzył Âme, nie zapominając jednak o zagraniu na emocjach szalejącej publiki. Nie można tego powiedzieć o grającym wcześniej Benjaminie Damage’u, który dany mu czas nieciekawie przełupał. Łatwo było usłyszeć różnicę pomiędzy DJ-em z czołówki listy najlepszych na świecie a takim, który zapewne nigdy jej nie dosięgnie. A przecież obaj nie grali ballad.
Jako wielką trójkę TNM 2016 zapamiętam jednak Actressa, Ceephax Acid Crew i Prinsa Thomasa. Smaczku samodzielnie świetnym występom dodaje fakt, iż w sobotnią noc grali jeden po drugim, dzięki czemu festiwal sprezentował fanom niekłamany czterogodzinny muzyczny ciąg. Choć artyści ci uprawiają dalekie gatunki, łączy ich pewność wizji swej twórczości, którą w Katowicach przeprowadzili bez ogródek i lęku o frekwencję pod sceną.
Albumy Actressa roją się od świetnych kompozycji. Nie zadowolił się jednak ich odegraniem. Potraktował własny dorobek jako punkt wyjścia i bibliotekę dźwięków, z których na żywo stworzył niepowtarzalną nową jakość. W końcu ktoś odważył się pokazać, do czego zdolny jest laptop jako instrument. Narzędzia są gotowe, wystarczy z nich skorzystać.
Bez pardonu wystąpił również Ceephax Acid Crew, solista, który do swej twórczości podchodzi z dystansem. Nie przeszkadzało mu to jednak w rozpoczęciu live seta najbardziej pompującym techno na całym festiwalu. Niejeden wiecznie zachmurzony DJ wyspecjalizowany w tym gatunku nigdy nie będzie w stanie rozkręcić takiego rave’u, jak Ceephax w kilka minut. Zaprawiał on stopniowo swoje techno coraz większą dawką acidu, by zakończyć występ ociekającym nim szlagierem „Sidney’s Sizzler”. Jak szaleć, to bez zadęcia, jak acid – najlepiej z Ceephaxem.
Po tym opętańczym występie nagle opustoszały namiot Red Bull Music Academy przejął Prins Thomas. Pokazał opanowanie profesjonalisty, nie przejął się tym bowiem wcale i zaczął roztaczać swą muzyczną wizję. Okazała się ona tak przekonująca, że szybko zrobiło się znów tłoczno. Nic dziwnego, usłyszeliśmy bowiem wzorcowy DJ set, zniewalający zwłaszcza dynamiką i logiczną budową. Prins Thomas zbudował nastrój powolnymi utworami, by stopniowo zwiększać tempo, aż do szczytu seta ponad godzinę później w postaci kilku intensywnych kompozycji tech-house’owych. Następnie spuścił nieco z tonu, mieszając do końca występu house’owe remiksy starych popowych hitów i muzykę z rejonów, w których najlepiej się znajduje, czyli pogranicza disco i house’u. Jeśli ktoś chce być DJ-em, powinien przeżyć set Prinsa Thomasa od pierwszej do ostatniej nutki.
***
Przyszłoroczną edycję TNM zapowiedziano już na początek lipca. Wygląda na to, że zamiast zamykać sezon letnich festiwali, Nowa Muzyka będzie go otwierać. To trafna decyzja, w tym roku bowiem w ten sam weekend odbywały się dwie konkurencyjne imprezy: Kraków Live Festival i Nagle nad Morzem. Jednak ważniejsze od terminu jest ściągnięcie do Polski po raz kolejny artystów w pełni wierzących w swoją wizję. Czego sobie i wszystkim życzę.
Festiwal:
11. Tauron Nowa Muzyka, Katowice, 18–21 sierpnia 2016 r.