Od miesięcy Europa próbuje sobie poradzić z kryzysem uchodźczym. Niemal każdego dnia słyszymy ostrzeżenia polityków przed obcymi, którzy zagrażają zachodniej cywilizacji, roznoszą w swoich organizmach pasożyty i pierwotniaki, chcą odebrać nam to, na co ciężko pracowaliśmy, i pozbawić nasze dzieci jutra. To wrzask, który ma zagłuszać nasze sumienia. Żeby siedziały cicho. Żeby zza wrzasku nie było słychać tych, o których te sumienia się upominają.
Wrzaski polityków są tak głośne, a kryzys uchodźczy trwa tak długo, że apele o jego rozwiązanie i rosnąca liczba ofiar bodaj na nikim nie robią już wrażenia. Nauczyliśmy się nie zauważać, o co – a raczej o kogo – w tym kryzysie właściwie chodzi. Z pomocą politologów, socjologów, ekonomistów i oczywiście polityków, najczęściej patrzymy na kryzys jak na zjawisko zbiorowe, na które składają się nie konkretni ludzie, ale bliżej nieokreślone masy. Postrzegając przybyszów jak anonimową zbiorowość, mentalnie umieszczamy ich w świecie, o którego istnieniu dobrze wiemy, ale mniej lub bardziej świadomie do niego nie zaglądamy.
Właśnie na tym polega kryzys humanitarny. To kryzys humanitaryzmu. Wiemy, że przybysze to ludzie jak my, ale na rozmaite sposoby staramy się tę wiedzę zawrzeszczeć lub zamknąć na nią oczy.
Wiemy, że przybysze to ludzie jak my, ale na rozmaite sposoby staramy się tę wiedzę zawrzeszczeć. | Paweł Łuków
Dwa światy
W „Fuocoammare. Ogień na morzu” Gianfranco Rosi pokazuje życie na Lampedusie w czasie kryzysu uchodźczego. Ale właściwie to przedstawia dwa światy. Fizycznie są sobie bliskie i stają się coraz bliższe, ale najczęściej pozostają nawzajem dla siebie niewidzialne.
Po jednym ze światów, tym lepiej nam znanym, „oprowadza” nas 12-letni Samuele, mistrz w strzelaniu z procy. Chodzi do szkoły, ćwiczy celność, walczy z chorobą morską na łodzi swojego wujka, pałaszuje spaghetti z owocami morza, słucha opowieści o dawnych czasach. Jego rodzina utrzymuje się z rybołówstwa. Nie należą do zamożnych. Żyją spokojnie codziennością, która nie jest ani spektakularna, ani wyjątkowa. Jest taka sobie: rano się wstaje, potem idzie się do szkoły lub na połów, bawi z kolegą…
Ten zwyczajny świat sąsiaduje z innym, który wydaje się też zwyczajny, ale właściwe nigdy nie powinien. Ten świat daje o sobie znać za pośrednictwem próśb straży granicznej o podanie współrzędnych położenia statków wzywających pomocy. Wielu rozbitków nie potrafi tego zrobić, ponieważ nie znają się na żegludze. Inni, bo nie mają odpowiednich urządzeń. Jeszcze inni, ponieważ właśnie toną. Jeżeli uda się dotrzeć do łodzi z przybyszami, żołnierze straży granicznej sprowadzają rozbitków, przeprowadzają oględziny ich obrażeń, znoszą z pokładu zwłoki tych, którzy nie doczekali końca podróży, udzielają pierwszej pomocy, podają kroplówki odwodnionym. Praca żołnierzy jest spokojna i systematyczna. Nie ma tu okrzyków, szybkich zwrotów akcji czy ekscytacji. Groza losów przybyszów przenika przez bierność i systematyczną, rzeczową pracę żołnierzy straży granicznej.
Ci spośród przybyszów, którzy przeżyli podróż, są apatyczni i posłusznie wypełniają polecenia żołnierzy. Nie cieszą się z ratunku. Są zmęczeni, wystraszeni i lądują w nieznanym świecie. A do tego znają cenę, jaką zapłacili inni, którzy zginęli po drodze. Ale nie skarżą się. Po cichu przechodzą na łódź straży granicznej, bez szemrania poddają się oględzinom, w milczeniu znoszą ból poparzeń paliwem. Na skargi przyjdzie czas w obozie przejściowym, gdzie zrozumienie znajdą u innych, którzy przeszli przez to, co oni. Wtedy wzniosą pieśni, w których opowiedzą swoje historie. O bombardowaniu w Nigerii, o śmierci z wyczerpania na Saharze, o aresztowaniach w Libii i o podróży przez morze, którą przeżyło tylko trzydziestu z nich na dziewięćdziesięciu.
Tęsknota za zwyczajnym życiem
Rosi posługuje się kontrastem. Zestawia świat mieszkańców Lampedusy ze światem przybyszów. Bez wątpienia pokazuje różnice między nimi. Ale w tym zestawieniu ujawnia się też zasadnicze podobieństwo. Obydwa światy są w pewnym sensie nieciekawe. Jeden z nich jest nieciekawy zwyczajną ludzką codziennością, która daje zwyczajne ludzkie szczęście. Drugi jest nieciekawy, ponieważ nie ma w nim wzniosłych słów, spektakularnych interwencji straży granicznej. Bo ludzkie nieszczęście potrafi być wstrząsająco nieciekawe. I najczęściej takie jest. Wbrew mitom i apokryfom trzeba się pogodzić z tym, że w ludzkim cierpieniu i śmierci najczęściej nie ma piękna ani wzniosłości. Najczęściej są za to brud, jęki, tęsknota, brak własnego miejsca i opuszczenie.
Zwyczajne życie mieszkańców wyspy to marzenie przybyszów, którzy w znakomitej większości wystawiają się na ryzyko śmierci, aby uciec przed głodem, prześladowaniem lub wojną. Ich marzeniem jest to, co dla mieszkańców wyspy stało się oczywiste. Oczywiste nie dlatego, że nie doceniają tego, co mają, ale dlatego, że tak powinno być. Człowiek powinien mieć zwyczajne życie. Ale to kontrast między tym, co jedni mają, bo się człowiekowi należy, a tym, czego inni są pozbawieni i dla czego wybierają się w długą i śmiertelnie niebezpieczną podróż, sprawia, że niepokój budzi osobliwa oddzielność między życiem rodziny Samuele’a a tym, co rozgrywa się u wybrzeży jego rodzinnej wyspy.
Rosi pokazuje, jak często nie widać tego, co samo rzuca się w oczy. Że obok są ludzie, którzy nie mają tego, co oczywiste. | Paweł Łuków
Rosi pokazuje, jak często nie widać tego, co samo rzuca się w oczy. Że obok są ludzie, którzy nie mają tego, co oczywiste. Że znoszą swój los najczęściej po cichu i niezauważeni znikają z tego świata. Że dopóki nie otworzymy na nich oczu, kryzys uchodźczy będzie anonimowym zjawiskiem bez twarzy, pozostawionym w rękach tych, którzy krzyczą o zagrożeniu cywilizacji i pasożytach. Żeby zobaczyć, trzeba wytężyć wzrok.
To potrafi zrobić lokalny lekarz, który jest pośrednikiem między spokojnie okrutnym światem przybyszów a mieszkańcami wyspy. Przybyłym, którzy przetrwali podróż, udziela pomocy. U tych, którzy zmarli, przeprowadza sekcje zwłok. Opiekuje się też mieszkańcami. W stosunku do przybyszów i mieszkańców wyspy wypełnia swój obowiązek najlepiej, jak potrafi, choć trudno powiedzieć, czy jest to powinność lekarska, czy może po prostu ludzka. Rozumie więcej niż inni, ponieważ na co dzień ogląda dwa światy. Jeden to świat zwyczajnej ludzkiej codzienności; drugi to świat zwyczajnego ludzkiego nieszczęścia.
Opowiadając o nieszczęściach przybyszów i o tym, jak ciężko jest mu przeprowadzić sekcje zwłok, lekarz stara się ukryć poczucie własnej bezradności i oburzenie. Ma do tego oburzenia prawo, ponieważ jest jednym z tych stosunkowo nielicznych, którzy naprawdę wiedzą, na czym polega kryzys uchodźczy i dlaczego jest to kryzys najpierw humanitarny, a potem jakikolwiek inny. A swoją wiedzę zawdzięcza temu, że obcuje nie z liczbami i masą ludzką, lecz z konkretnymi ludźmi: z mieszkańcami wyspy i z przybyszami.
Problem woli
Podobnie jak Samuele, większość z nas cierpi na krótkowzroczność na jedno oko. To leniwe oko zwrócone w stronę świata przybyszów. Żeby ten świat zobaczyć, trzeba je zmusić do pracy przez zasłonięcie tego, które do tej pory kazało nam widzieć tylko nasz świat i tylko siebie. Rosi sugeruje, że problemem w radzeniu sobie z kryzysem jest nie sam brak pieniędzy, niedostatki służb i trudności organizacyjne. Kryzys uchodźczy to najpierw problem woli, bez której na nic zdadzą się choćby i największe pieniądze, rozwinięte instytucje i sprawna organizacja. Woli tych, którzy mają szansę na zwyczajne życie, ale leniwym okiem nie widzą przybyszów, tęskniących za normalnością i gotowych ponieść wielkie ryzyko, by ją zdobyć. Woli dostrzeżenia, o kogo i o jakie wartości w tym kryzysie chodzi.
Kryzys uchodźczy to najpierw problem woli, bez której na nic zdadzą się choćby i największe pieniądze. | Paweł Łuków
Oprócz pieniędzy, mechanizmów prawnych i organizacji, kryzys uchodźczy wymaga rozpoznania w przybyszach ludzi takich samych jak my. Przy dostrzeżeniu tonącego nie pyta się go, skąd przybył i jakim prawem. Podaje mu się rękę, a potem oczekuje wyjaśnień. To prosta hierarchia priorytetów, która daje oczywistą odpowiedź na pytanie: jaka jest różnica między wartością człowieka umierającego z głodu, gwałconego, poniżanego i zabijanego na wojnie w dalekim kraju lub umierającego w zdezelowanej łodzi na morzu w środku nocy a wartością człowieka umierającego z głodu, gwałconego, poniżanego i zabijanego na ulicy wielkiego miasta czy w sklepie na stacji benzynowej? Żadna.
*Ikona wpisu: fot. materiały prasowe Aurora Films