Diametralnie różne oceny tych samych dzieł filmowych czy literackich zdarzają się i nic w tym dziwnego. Jednak gdy ich autorami są osoby, z których poglądami zazwyczaj się zgadzamy, i gdy rzecz dotyczy filmu o takiej wadze, jak „Wołyń”, prowokuje to do refleksji.

kicz_zla

Zmowa milczenia?

Krytyka autorów recenzji sprowadza się do tego, że Wojciech Smarzowski nakręcił słaby, bezsensownie epatujący przemocą film w złym momencie; że film ten nie był nikomu potrzebny, a w obecnym kontekście politycznym jest wręcz filmem szkodliwym. Autorzy recenzji wyśmiewają tezę o rzekomej zmowie milczenia wokół kwestii rzezi wołyńskiej i szerzej – Kresów – przeciwko której (rzekomo) skierowany jest film. Być może tak rzeczywiście odebrała „Wołyń” część naszej prawicy, jednak przypisywanie Smarzowskiemu poparcia dla tej teorii spiskowej jest sporym nadużyciem.

Owszem, film otwiera motto będące cytatem z Jana Zaleskiego, pochodzącego z Kresów, mówiące, że kresowian zabito dwukrotnie: raz fizycznie – na Kresach; drugi – przez przemilczenie. Ale czy tak właśnie nie było? Czy ci kresowiacy, którzy przeżyli i po 1945 r. odbudowywali swoje życie w nowej Polsce, nie czynili tego w głębokiej traumie przemilczenia i zapomnienia? Ocenzurowana powieść Włodzimierza Odojewskiego z lat 70., „Zasypia wszystko, zawieje”, traktująca o zupełnie innych wydarzeniach „Pożoga” Zofii Kossak-Szczuckiej, czy też próby przemycenia tematu Kresów w formie lekkiej i humorystycznej, jak np. w kultowym filmie „Sami swoi”, to nie są dowody na to, że przemilczenia nie było.

W III RP nie było oczywiście żadnego spisku ani zmowy milczenia. Temat Kresów, zarówno w sentymentalnej konwencji raju utraconego, jak i w nurcie badań naukowych, publikacjach wspomnieniowych czy działalności społecznej samych kresowian, bez wątpienia po 1989 r. zaistniał. Ale czy zaistniał tak mocno, jak można by się tego spodziewać, biorąc pod uwagę siłę półwiecznego milczenia, a także znaczenie Kresów dla polskiej kultury i historii? W Polsce nie powstało po upadku komunizmu żadne duże, centralne muzeum poświęcone Kresom czy, bardziej wąsko, polskiej martyrologii na Wschodzie. Nie pojawił się żaden naprawdę ważny film, bo przecież nie można za taki uznać produkcji tak słabych, jak „Syberiada polska” (2013). Z wydarzeń naszej XX-wiecznej historii to nie utrata Kresów, a powstanie warszawskie, z którym osobisty związek ma nieporównywalnie mniejsza liczba współczesnych Polaków, zawładnęło zbiorową, popularną wyobraźnią. Porównując status Kresów w polskim życiu publicznym ostatnich 25 lat, trudno oprzeć się wrażeniu, że nie był to temat hołubiony. W moim odczuciu Smarzowski nakręcił film, który był wyczekiwany, film, który wypełnił pewną ważną lukę.

Okrucieństwo Smarzowskiego

Kolejnym zarzutem wobec reżysera jest jego „fascynacja złem”, będąca jakoby jego cechą jako twórcy immanentną. Oto Smarzowski z upodobaniem wybiera z polskiej przeszłości (oraz teraźniejszości) co bardziej krwawe i ponure momenty i kręci o tym, dla własnej przyjemności, straszne filmy. Niedługo nakręci zapewne film o rzezi warszawskiej Pragi w 1794 r. – ironizują autorzy. Ta ironia jest dla mnie zupełnie niezrozumiała. Owszem, Smarzowski nie kręci filmów łatwych i przyjemnych, nie kupuje się na nie popcornu. Ale trudno mi się zgodzić z tym, że jego filmy ograniczają się do bezmyślnego pokazywania zła i mówią o człowieku tylko tyle, iż zdolny jest do zbrodni, a o widzu tylko tyle, że chce ją na ekranie oglądać. Śmiem twierdzić, że prości amatorzy krwi tryskającej na ekranie wybierają raczej różne odmiany „Piły” czy „Hostelu”, nie zaś filmy Smarzowskiego.

Filmy Smarzowskiego są okrutne i „Wołyń” nie jest tutaj wyjątkiem. Ale to, co działo się na Wołyniu i szerzej, w całej Galicji Wschodniej od 1943 r., było okrutne. Czy da się nakręcić film o ludobójstwie bez dosłownego pokazywania przemocy? Czy powinno się? Moim zdaniem – nie. Czy przemocy w tym konkretnym filmie było za dużo? Szczerze mówiąc, obawiałam się, że będzie jej więcej. „Wołyń” jest filmem bardzo wyważonym i sprowadzanie go do scen masakry jest po prostu krzywdzące.

Zanim zacznie się kulminacyjna scena rzezi, w całym ponaddwuipółgodzinnym filmie trwająca ostatnie 20 minut, poznajemy kontekst wydarzeń, pieczołowicie i bardzo umiejętnie wprowadzony przez reżysera. Widzimy mieszaną etnicznie, polsko-ukraińską wieś, którą poznajemy w dzień wesela Polki, Haliny Głowackiej, siostry głównej bohaterki, Zofii, i miejscowego Ukraińca. Sceny wiejskiego wesela są pięknie sfilmowane, ale nie idylliczne, bo „wieś spokojna, wieś wesoła” od samego początku nie jest ani spokojna, ani wesoła. Polski ksiądz udzielający młodym ślubu cedzi z ambony kazanie pełne pogardy dla „prawosławnych”. Polscy urzędnicy przerzucają się żarcikami o ukraińskich „wieprzach i chamach”. Maciej Skiba, przyszły mąż Zofii, śmieje się, że Halina wyszła za mąż za „kabana”. W tle nacjonalistyczną agitację prowadzi ukraiński działacz, który pije zdrowie Hitlera, mającego przynieść Ukraińcom niepodległe państwo.

Od początku więc film pełen jest podskórnego napięcia, wszystko w nim wre, niemal każda scena jest zapowiedzią mającego nastąpić pandemonium – jak chociażby rytualne odcięcie pannie młodej warkocza na progu domu. Przemoc pojawia się w filmie stopniowo, widz ma nieodparte wrażenie nakręcającej się spirali, której kulminacją jest lato 1943 r. Wymierzona jest zresztą nie tylko w Polaków. Smarzowski pokazuje również brutalność NKWD wobec Ukraińców, zagładę Żydów zamieszkujących wieś pod okupacją niemiecką oraz polskie akcje odwetowe. Trudno w tym kontekście zgodzić się z tym, że „Wołyń” to „upajanie się własną krzywdą, która ma mistycznie kleić wspólnotę”. Smarzowski nie musiał pokazywać polskich akcji odwetowych, a jednak to zrobił i ta akurat scena była dla mnie chyba najbardziej w filmie wstrząsająca.

Z kolei wyliczanie tego, czego reżyser w swoim filmie nie ujął, jest trochę naiwne. Autorzy recenzji chcieliby, żeby Smarzowski opowiedział w „Wołyniu” o współpracy polsko-ukraińskiego podziemia, które miało miejsce od wiosny 1945 r., tzw. „świętym mirze”. Natalia Panchenko, przewodnicząca Fundacji Euromajdan, zarzucała z kolei Smarzowskiemu w dyskusji na Onet.pl, że przedstawił palenie polskich kościołów, a o niszczeniu ukraińskich cerkwi bohaterowie jedynie wspominali. Oczywiście byłoby świetnie, gdyby dało się to wszystko w filmie ująć, ale to trochę tak, jakby Agnieszce Holland kazać dorobić do „W ciemności” sceny pokazujące konflikt polsko-ukraiński i zagładę obozu janowskiego we Lwowie. Smarzowski nakręcił film bardzo historycznie uczciwy, chwalony również przez takich znawców problematyki konfliktu polsko-ukraińskiego, jak Grzegorz Motyka. Kwintesencją jego podejścia jest dla mnie sekwencja równoległych kazań wygłaszanych przez dwóch prawosławnych duchownych. Jeden z nich zachęca do wyplenienia zła jak biblijnego kąkolu i święci narzędzia rolnicze, które posłużą do zabijania Polaków. Drugi nawołuje do miłości bliźniego i poszanowania ludzi odmiennego obrządku, języka i narodowości.

Sceny rzezi są bardzo mocne, owszem, jest i rozerwanie końmi, i spalone żywcem polskie dziecko, i rozpruwanie widłami brzuchów ciężarnych kobiet. Ale właśnie z powodu drastyczności tych scen stwierdzenie, że „Wołyń” nie może być „traktowany dosłownie jako film o tym, co stało się na pograniczu polsko-ukraińskim kilkadziesiąt lat temu”, budzi we mnie wewnętrzny opór. Bo oczywiście Smarzowski stworzył film fabularny, filmową fikcję, i nigdy nie próbował udawać, że jest inaczej. Nie było żadnej Zofii Skiby, nie było spalonego żywcem Franka Skiby, nie było dzieci Haliny Głowackiej pociętych na kawałki siekierą. Ale były inne Zofie i inne dzieci. Interpretacja Smarzowskiego jest interpretacją, ale taką samą jak „Katyń” Wajdy.

Skutki polityczne

Największy ciężar gatunkowy ma jednak w recenzji Kuisza i Wigury stwierdzenie, że ten film nie tylko nie przysłuży się pojednaniu polsko-ukraińskiemu, lecz wręcz mu zaszkodzi. Z tym również fundamentalnie się nie zgadzam. Po pierwsze, „Wołyń” nie jest filmem, którego zadaniem jest służenie lub niesłużenie czemukolwiek. „Wołyń” jest filmem o tym, co nas, Polaków, boli i co jest dla nas w naszej historii ważne. Jest filmem o okrutnym końcu polskiej obecności na Kresach i moim zdaniem, jeśli już wyjmować go z ram artystycznej wizji i wkładać w kategorie powinności i potrzebności, film ten potrzebny był przede wszystkim kresowiakom i ich rodzinom. Obok mnie siedział w kinie osiemdziesięciokilkuletni mężczyzna z wnukiem i obaj płakali. Bo do tej pory nie było w polskim kinie filmu, który tak mocno i tak prawdziwie opowiadałby o tym traumatycznym doświadczeniu sporej grupy Polaków.

„Wołyń” jest więc przede wszystkim filmem dla polskiej publiczności, filmem nawiedzanym przez nasze polskie demony. Czy rzeczywiście powstał w najgorszym możliwym momencie i jest dla Ukraińców „ciosem w plecy” z najmniej spodziewanej strony, jak twierdzą autorzy recenzji? Trudno zaprzeczyć, że sytuacja polityczna Ukrainy – zewnętrzna i wewnętrzna – jest bardzo trudna, być może najtrudniejsza w historii tego państwa. Ale idąc tym tropem, można by w stwierdzić, że dobrego momentu na polsko-ukraińskie rozliczenia do tej pory jeszcze nie było i być może lepszego już nie będzie. W latach 90. Ukraina była młodym państwem; potem rządził nią autorytarny reżim Leonida Kuczmy; po Majdanie nastąpić miały trudne dla Ukrainy reformy; teraz zaś trwa na Ukrainie niewypowiedziana przez żadną ze stron wojna z Rosją. Faktem jest natomiast, że nigdy wcześniej Ukraińcy do tego stopnia nie budowali swojej tożsamości na historycznym micie gloryfikującym UPA, formację Polakom kojarzącą się jednoznacznie z mordami na polskiej ludności.

To oczywiste, że państwo walczące o przetrwanie potrzebuje bohaterów; równie oczywiste jest też to, że taki, a nie inny bohater zbiorowy nie ułatwi dialogu między Polakami i Ukraińcami. Problemem na drodze do pojednania jest jednak nie to, że Smarzowski nakręcił „Wołyń”, tylko głęboka asymetria statusu rzezi wołyńskiej w polskiej i ukraińskiej pamięci zbiorowej i polityce historycznej. Skutkuje ona tym, że to, co w Polsce rozpala umysły mas, na Ukrainie jest domeną marginalnych dyskusji intelektualistów z Ukrainy Zachodniej i Kijowa. Ogromna większość Ukraińców po prostu nie wie, co się stało na Wołyniu; na Ukrainie Zachodniej wydarzenia te zostały wymazane z pamięci rodzinnej, gdzie indziej nigdy w niej nie istniały. Z kolei w ukraińskiej historiografii i polityce historycznej, zwłaszcza od kiedy tej ostatniej przewodzi stojący na czele ukraińskiego IPN-u Wołodymyr Wiatrowycz, dominuje pogląd, że na Wołyniu nie było żadnego ludobójstwa – była wojna domowa, w której obie strony poniosły porównywalne straty. Nie można kajać się za coś, czego nie jest się świadomym, ale nie sądzę, by celem reżysera było uświadamianie Ukraińców, czy też wpływanie na ich pamięć zbiorową w jakikolwiek inny sposób. To Ukraińcy muszą zrobić sami. „Wołyń” pokazany na Ukrainie z odpowiednim komentarzem i dyskusją historyczną może, choć nie musi im pomóc. Wywoła na Ukrainie reakcje krytyczne i obronne: ich przedsmak daje krótka wypowiedź poety Jurija Andruchowycza o wiele mówiącym tytule „Pojebane pojednanie czy «Niszcząca dzikość zła»”. Autor co prawda filmu nie widział, ale już nie waha się go oceniać jako „niechcący” wpisujący się w pisowską politykę wstawania z kolan i krok w tył w procesie pojednania. Takie szufladkowanie tego filmu jest smutne, bo „Wołyń” jest moim zdaniem najlepszym filmem o ludobójstwie wołyńskim, jakiego mogliśmy się w Polsce spodziewać.

Jarosław Kuisz i Karolina Wigura twierdzą, że „humanizmu, wiary w człowieka, który przezwycięża swoje słabości i uczy się na błędach poprzednich pokoleń […] nie ma tutaj [w filmie] ani na jotę”. Nic bardziej błędnego. „Wołyń” to film o potwornej zbrodni, ale gdy go oglądałam, przyszedł mi do głowy tytuł książki Żanny Kowby o Ukraińcach ratujących Żydów w czasie wojny: „Ludianist’ w bezodni pekła”, czyli „Człowieczeństwo w otchłani piekła”. O tym również jest film Smarzowskiego: o ukraińskiej sąsiadce, która nie widzi Polki chowającej się w opuszczonym domu; o Ukraińcu, który nie potrafi wykonać wyroku na koledze ze szkoły i sam za to ginie; o chłopcu, który wypuszcza z zamknięcia swojego żydowskiego kolegę, ratując go w ten sposób przed pewną śmiercią. Ten film pełen jest okruchów człowieczeństwa. Okruchów – bo więcej go wtedy po prostu nie było. Ale to na takich okruchach można budować pojednanie.

Najbardziej chyba zabolał mnie w recenzji Kuisza i Wigury tytuł: „Kicz zła”. Jak wiadomo, o gustach się nie dyskutuje. Ale kicz wywołuje zazwyczaj zniesmaczenie lub śmiech. Na pokazie „Wołynia”, na którym byłam, nikt się nie śmiał. Nikt nie wyszedł zniesmaczony. Za to po ostatniej scenie długo nikt nie wstawał.

* Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Krzysztof Wiktor; Film It

** Poprawka [16.10.2016 r.]: W poprzedniej wersji tekstu źle zapisano nazwisko Jana Zaleskiego. Ponadto, wbrew pierwotnie podanej informacji Zaleski, choć pochodził z Kresów, nie był świadkiem rzezi wołyńskiej.