Długo oczekiwany film znanego polskiego reżysera Wojciecha Smarzowskiego „Wołyń” rozpoczyna się słowami: „Kresowian zabito dwukrotnie. Raz przez ciosy siekierą, drugi raz przez przemilczenie”. I reżyser, jak się wydaje, próbuje choćby symboliczne wskrzesić tych zabitych przemilczeniem mieszkańców wschodnich kresów. Jeśli rozgłos wokół filmu jest miarą sukcesu, to bezsprzecznie jest to dzieło udane. Wątpię, czy po tak intensywnej kampanii informacyjnej można poważnie rozważać celowe „przemilczanie” wołyńskiej masakry po to, by zadowolić Ukrainę. Można natomiast być pewnym czegoś innego. Obok symbolicznego wskrzeszenia niewinnych ofiar, „demiurg” Smarzowski wskrzesił też innego, jeszcze nie całkiem pogrzebanego trupa – obraz „Ukraińca-rezuna”.

Zapowiedzi

O „Wołyniu” w Ukrainie i Polsce zaczęto mówić na długo przed premierą. Pierwsze, co niepokoiło ekspertów, to reputacja reżysera. Wojciech Smarzowski jest naturalistą i lubi dosłowność. Krytycy obawiali się, że film o Wołyniu zmieni się w totalną krwawą łaźnię. Kolejny niepokojący zwiastun kryje się w poprzednim historycznym filmie reżysera, „Róża”, z 2011 r. Tam Smarzowski przedstawia tragiczny los kobiety podczas II wojny i po niej na tle „wyzwalania” Mazur przez Armię Czerwoną. Reżyser skupia się na okupacyjnym losie kobiety, nie pomijając drastycznych szczegółów.

Ukraińskiego widza zainteresuje jednak coś innego. Pijani, obdarci i żądni krwi „czerwoni” żołnierze mówią po rosyjsku. Ale sceny bezpośrednio przed zbrodnią – gwałtami czy pogromem ludności cywilnej – wyglądają mniej więcej tak: grupa wojskowych siedzi i śpiewa ukraińską piosenkę liryczną „Nicz jaka misjaczna”. A potem idą gwałcić albo palić. Najciekawsze, że sfilmowano dwie takie sceny. W różnych momentach czasowych, w różnych miejscach, przed różnymi zbrodniami jacyś wojskowi śpiewają tę samą ukraińską piosenkę. I to w sytuacji, gdy mamy rok 1945, a trudno o wydarzenie bogatsze w śpiewany folklor żołnierzy radzieckich niż Wielka Wojna Ojczyźniana. Ale to nic, główną rolę w filmie dostaje ukraińska piosenka z XIX w. w wykonaniu gwałcicieli. Być może Wojciech Smarzowski zbyt dosłownie zrozumiał film Leonida Bykowa „Tylko starcy idą w bój”, gdzie tę piosenkę też śpiewano. Ale tam przynajmniej jest uzasadnienie: Aleksiej Titarenko, „Maestro”, pochodzi z Ukrainy.

Trudno powiedzieć, jakie jeszcze klisze reżyser przejął z radzieckiej kinematografii. Zupełnie nie wiadomo, co Smarzowski chciał przez to powiedzieć. Może w ten sposób reżyser pragnął poruszyć problem współodpowiedzialności Ukraińców za grzechy Armii Czerwonej. Jeśli tak, to marker ideologiczny jest zbyt prostolinijny i bezzasadnie wyjaskrawiony. Kolejna zapowiedź to scenariusz filmu „Wołyń”, a dokładniej książka, która była jego kanwą. Reżyser wykorzystał opowiadania Stanisława Srokowskiego. Nie miejsce tu na analizę twórczości Srokowskiego, wystarczy stwierdzić, że jego książki są tendencyjne, wyraźnie antyukraińskie i często pełne manipulacji.

Grupy nacisku

Każdy recenzent filmu historycznego nieuchronnie dochodzi do fundamentalnego pytania: czy film fabularny, dzieło artystyczne warto analizować szczegółowo, doszukiwać się nieścisłości, wskazywać na przeinaczenia. Przecież sztuka nie ma obowiązku uczyć, wychowywać czy spełniać innych funkcji. Może istnieć sama dla siebie i sama w sobie. Jednak już wspomniane „zapowiedzi” podpowiadają, że reżyser ma pewne przesłanie dla widzów i wyraża je poprzez niedwuznaczne, wyraźne markery oraz ideologiczne przesłania. Dlatego też próba krytycznej dekonstrukcji historii, którą opowiada nam Wojciech Smarzowski, nie jest zakusem na wolność twórcy. Reżyser ma prawo stworzyć film, jaki chce, ale i widz ma prawo w dowolny sposób go odebrać.

Zacznijmy od tych elementów, które dalekie są od sztuki. Na przykład działalność cieszącego się złą sławą ukrainofoba, księdza Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego, duchowego i politycznego lidera Kresowian (autorem cytatu o śmierci Kresowian przez przemilczenie, umieszczonego na początku filmu, jest jego ojciec). Ten duchowny zawodowo zwalcza różne przejawy ukraińskości w Polsce. Nie ukrywa, że chodzi na pokazy przedpremierowe w różnych miastach – w Gdyni czy w Warszawie. Odnotowuje, kto z polskich władz był na pokazie, czy był prezydent, kto jak ubrał się na seans. Dalej wyniki tego dziwacznego audytu są redagowane, po czym powielają go prawicowe media z krytycznymi lub pochwalnymi komentarzami. W związku z tym, że tzw. „prawicowe media” stały się ostatnimi czasy swoistą instytucją polityczną, upolitycznienie filmu to fakt już dokonany.

Przez dłuższy czas w polskim społeczeństwie nie było jednolitego poglądu na rzeź wołyńską. Punkt widzenia zależał od środowiska. Ostatni rok wszystko zmienił. W przestrzeni politycznej i informacyjnej zwyciężyła nacjonalistyczna wizja Wołynia. | Jurij Opoka

I ostatni element układanki: grupa posłów-nacjonalistów składa w polskim parlamencie projekt ustawy przewidujący odpowiedzialność karną za negowanie przestępstw Ukraińców podczas II wojny światowej. Prace nad tym projektem poprzedzają premierę filmu. Nie chodzi tu o spiskowe teorie, ale rzecz przypomina skoordynowaną działalność lobbystyczną. Ludzie na forach społecznościowych idą dalej i nawołują do organizowania wspólnych studenckich seansów. To wszystko podważa tezę o sztuce poza ideologią, polityką czy wychowaniem – przynajmniej jeśli chodzi o film „Wołyń” – otwiera więc drogę do analizy nieograniczającej się do zagadnień estetycznych.

Fabuła i kompozycja

Akcja filmu toczy się w niewielkiej wołyńskiej wsi, której nazwy nie poznajemy. Polska dziewczyna, Zosia Głowacka, zakochuje się w ukraińskim chłopcu o imieniu Petro, ale rodzice decydują się wydać ją za starszego i bogatego Polaka, Macieja Skibę. Na plakatach film „Wołyń” jest określany jako opowieść o miłości. Wątek liryczny jest rzeczywiście centralny, ale nie najważniejszy. Ten najważniejszy to tło – zmiana reżimów okupacyjnych. A także mechanizm rodzenia się i organizacji nienawiści, która kończy się totalną masakrą – likwidacją Polaków.

Film trwa 2,5 godziny i jest aż gęsty od zmian dekoracji i zwrotów akcji. Pod koniec widz nie pamięta już, co było na początku. Sowiecka okupacja zamienia się na niemiecką. Wtedy to w polityczną próżnię wchodzi ukraiński nacjonalizm. W międzyczasie w filmie pojawiają się Ukraińcy, Niemcy, Rosjanie, Żydzi i Polacy. Wszystko to składa się na kompozycyjną złożoność filmu „Wołyń”. Główny wątek liryczny jest tylko wododziałem, poza tym są organicznie (lecz nie za dobrze) splecione rozmaite mikroepizody, które po polsku można określić mianem „wielowątkowości”. Poza tradycyjną „ukraińską żądzą krwi” zobaczymy „żydowskie powitanie komunistów”, „żydowską zagładę”, „polskie akcje odwetowe”, „ukraińską kolaborację” i im podobne. To wszystko autor wcisnął w jeden film.

Na temat każdego z tych zagadnień powstały setki badań, Smarzowski musiał zatem upraszczać, czasem jednak to bardzo prymitywne uproszczenia. Jeśli przyjrzeć się przesłaniu filmu, okaże się, że Smarzowski nie powiedział niczego nowego, przynajmniej dla ludzi „w temacie”. Film „Wołyń” jest ilustracją dominującej dziś w Polsce oceny tych wydarzeń. Polityczna deklaracja została uchwalona przez parlament jeszcze latem. Smarzowski stworzył deklarację należącą do obszaru kultury masowej.

Przez dłuższy czas w polskim społeczeństwie nie było jednolitego poglądu na rzeź wołyńską. Punkt widzenia zależał od środowiska. Liberalna lewica spierała się z prawicą. Prawica dzieliła się na proukraińską i antyukraińską. Wpływowym aktorem jest Kościół, który też można umownie podzielić na „chrześcijan Polaków” i „Polaków chrześcijan”. Różne środowiska miały swoje własne wyobrażenie o wołyńskiej masakrze. Ostatni rok wszystko zmienił. W przestrzeni politycznej oraz informacyjnej zwyciężyła nacjonalistyczna wizja Wołynia, która zdominowała wszystkie inne. Dziś nawet bardzo liberalne tygodniki decydują się na „mocne” okładki, podążając za rynkiem. Zakrwawiona siekiera czy płonąca wieś są gwarancją popularności produktu.

„Gęstość” i złożoność filmu nie pozwalają na wnikliwą analizę, scena po scenie. Dlatego proponuję przekrój „pionowy” i skoncentruję się na kamieniu węgielnym polskiej nacjonalistycznej „narracji wołyńskiej”. Nacjonalistyczna wizja Wołynia ukształtowała się już dawno, Smarzowski ją tylko zwizualizował i wyprowadził w szeroki świat. Upraszczając, można wskazać cztery główne filary tej narracji, czyli „wołyńskie archetypy”: „sielankowe Kresy”, „sprawiedliwi”, „ofiary”, „kaci”.

Film rozpoczyna piękna scena mieszanego, ukraińsko-polskiego wesela. Mimo drobnych nieporozumień, Ukraińcy i Polacy razem świętują, śpiewają, śmieją się. Barwne tradycje, pięknie brzmiące pieśni, wyszywanki. Polacy z Ukraińcami rozmawiają płynnym ukraińskim. Gdzieś tam, na marginesie, pijani wieśniacy skarżą się na polską władzę. Pojawiają się pierwsze markery narodowe: większość Ukraińców pije wódkę prosto z butelki, Polacy – z kieliszków. Jest też pierwszy ukraiński nacjonalista ze Lwowa, który bałamuci ciemny lud: ni w pięć, ni w dziewięć głośno wznosi toast za zdrowie Adolfa Hitlera. Ale drobne nieporozumienia nie podważają pierwszego archetypu „sielankowych Kresów”, których symbolem jest wielokulturowe kolorowe, ukraińsko-polskie wesele.

Kresy to nieśmiertelny mit polskiej historii i kultury. Jego pielęgnowanie rozpoczęło się jeszcze w czasach pierwszej Rzeczypospolitej. Ziemia, która dziś jest Ukrainą, zawsze przyciągała swoim bogactwem, wschodnią buntowniczością i romantyzmem. I chodzi tu nie tylko o jej znaczenie ekonomiczne czy wojskowe. Na wschodzie zawsze leżały też żyzne ziemie polskiej kultury, które wydały Adama Mickiewicza, Czesława Miłosza, Brunona Schulza – to tylko kilka nazwisk najważniejszych twórców urodzonych na Kresach. Za nimi idą setki i tysiące polityków, pisarzy, filozofów – kwiat narodu polskiego. Marszałek Józef Piłsudski z właściwą mu żołnierską prostotą powiedział kiedyś, że Polska jest jak obwarzanek – wszystko co najlepsze po brzegach, a w środku pustka [1].

Po II wojnie sytuacja dramatycznie się zmieniła, ale odrąbana cześć własnej tożsamości nie może nie boleć. Bóle fantomowe są po trochu uśmierzane za pomocą mitów i legend o bajecznym pięknie tych ziem. Powstały całe pamiętniki, niekiedy w duchu kolonialnym, z opisem harmonijnego i dobrego współżycia Polaków, Żydów, Czechów i Ukraińców na Wołyniu i w Galicji. Ta sztuczna idylla silnie kontrastuje z tragedią, która w końcu się wydarzyła. Mit o miodowych kresach wzmacnia mit o przyszłej katastrofie i sam jest przezeń zasilany.

Jednym z pierwszych, który użył mitologizacji „utraconego raju” dla podkreślenia „piekielnej współczesności” był Taras Szewczenko. Z uczuciem opisywał „nasz cichy zgodny świat” [2], a potem nagle „przybyli księża, podpalili nasz cichy raj…”. Taras Szewczenko jest pełnoprawnym uczestnikiem polsko-ukraińskiego dialogu (nie)porozumienia, bo wniósł znaczny wkład w konstruowanie obrazów, które żyją do dziś.

Kolejny ważny archetyp – „sprawiedliwi”. Ten koncept jest nieodłącznym elementem polskiej narracji o rzezi wołyńskiej. Chodzi tu o Ukraińców, którzy ratowali Polaków mimo grożącej im śmierci z rąk ukraińskich partyzantów. Pojęcie „sprawiedliwych” pochodzi oczywiście od „sprawiedliwych wśród narodów świata” – ludzi, którzy ratowali Żydów w czasie Holocaustu. Ale to nie jest uniwersalna kategoria – są „sprawiedliwi wśród narodów świata” i są „ukraińscy sprawiedliwi rzezi wołyńskiej”. Więcej sprawiedliwych nie ma. A przynajmniej nic o nich nie słychać. Ludzie narodowości polskiej, którzy ratowali Ukraińców podczas polskiej zemsty, to znaczy „akcji odwetowych”, nie zostali nazwani „sprawiedliwymi”.

W filmie tych sprawiedliwych było kilku. Najwyraźniej zarysowany – ukraiński chłopak Petro, pierwsza miłość głównej bohaterki. Jest też Ukrainiec, który zabił swojego brata, by ratować żonę. Ona pochodziła z polskiej rodziny, więc partyzanci domagali się jej śmierci. Sprawiedliwi zawsze są wyjątkiem. Są też światłem kontrastującym z absolutną ciemnością.

Archetyp „ofiary” składa się w filmie z kilku części. Ofiarami byli Polacy, Żydzi i „dobrzy Ukraińcy”. Tu trzeba reżyserowi oddać sprawiedliwość, choćby za to, że nie ograniczył się jedynie do polskich strat. Jeszcze przed początkiem rzezi wołyńskiej wymordowano tam Żydów i to w nie mniejszej liczbie. Smarzowski przedstawił Holocaust w wykonaniu ukraińskich kolaborantów. Inna scena zasługująca na uwagę to tzw. „akcja odwetowa” Polaków, którzy okrutnie zamordowali niewinną ukraińsko-polską rodzinę. Epizod króciutki, ale wiele mówiący. Mogło go wcale nie być, biorąc pod uwagę ogólną stylistykę.

„Szczególne ukraińskie okrucieństwo” to autonomiczna zbitka pojęciowa, która dawno już weszła do powszechnego użytku na tej samej zasadzie jak „islamski terroryzm”. | Jurij Opoka

To jasne, że reżyser najwięcej uwagi poświęcił polskim cierpieniom. Deportacja „kułaków” przez komunistów, nędza i wreszcie makabryczna rzeź, której praktycznie nikt nie przeżył. Różnorodność tortur zrobi wrażenie nawet na najodporniejszych. Średniowieczna egzekucja przez rozerwanie końmi nieuzbrojonego polskiego oficera, którego wiarołomnie zdradzili negocjatorzy – ukraińscy partyzanci – dobitnie pokazuje godność i szlachetność pierwszego oraz podłość i okrucieństwo drugich. Przed egzekucją oficer godnie się przedstawił i zapytał, z kim ma do czynienia. W odpowiedzi, przed śmiercią usłyszał: „z wolną Ukrainą!”. Apogeum cierpienia Polaków staje się piekielna rzeź całej polskiej społeczności w kościele w czasie mszy.

O ile „ofiara” jest zbiorowym archetypem, to „kat”, czyli „Ukrainiec-rezun” – jest bezwarunkowy, jedyny i absolutny. „Ukraiński nacjonalista” jest tylko reinkarnacją historycznego narodowego stereotypu, przez stulecia wdrukowanego w polską pamięć historyczną. Umocnił go laureat nagrody Nobla, Henryk Sienkiewicz, w powieści o czasach Chmielnickiego, „Ogniem i mieczem”, gdzie „ukraińska czerń” w ogóle niczego nie potrzebowała do życia oprócz polskiej krwi. „Chmielnicczyzna”, „Hajdamacczyzna”, „Wołyń” to różne wcielenia jednego obrazu. W „Wołyniu” wspomina się o „buncie” Chmielnickiego. A do koliszczyzny odsyła wymyślona scena święcenia noży w cerkwi. Tu znowu kłania się nam Taras Szewczenko i jego „Hajdamacy”.

Osobliwością całej nacjonalistycznej narracji o „Wołyniu” jest skupienie uwagi na „katach”, a nie „ofiarach”. W tym celu skonstruowano obraz „szczególnego ukraińskiego okrucieństwa”. Jeden z bohaterów filmu to właśnie mówi: „Ukraińcy są gorsi od zwierząt, bo zwierzęta nie katują”. To aforyzm „kresowiaków”, który często można spotkać w różnych książkach. Napisano o tym wiele, na przykład „Zestawienie 362 metod tortur stosowanych przez UPA na Polakach”, namalowano całe atlasy „jak zabijać niemowlęta”. „Szczególne ukraińskie okrucieństwo” to autonomiczna zbitka pojęciowa, która dawno już weszła do powszechnego użytku na tej samej zasadzie, co „islamski terroryzm”. Od wielu ekspertów, którzy zajmują się tematami ukraińsko-polskimi, można usłyszeć w przybliżeniu coś takiego: „Rozumiemy motywy, ale nie rozumiemy, skąd takie okrucieństwo”.

Muszę zaznaczyć, że nie poddaję w wątpliwość okrucieństwa i barbarzyńskiej natury etnicznych czystek na Wołyniu. Większość ludzi pochodzących z Galicji i mających rodziny na wsi doskonale wie o piekle, jakie miało miejsce się na tych ziemiach. Ale sadyzm i patologiczne okrucieństwo nie ma narodowości. Zostawmy Wołyń i przenieśmy się o dwa lata wstecz do Jedwabnego. Połowę tych scen i tortur, które pokazał Wojciech Smarzowski w filmie Wołyń, opisał przednim Jan Tomasz Gross w książce „Sąsiedzi”, tyle, że „kaci” byli innej narodowości. Były tam i odcięte głowy, którymi grano w piłkę i mordowanie ciężarnych kobiet i rzucanie niemowląt widłami na rozpalone węgle i teatralna jednodniowa masowa egzekucja całej grupy, a nawet udział księdza, duchowego przewodnika wspólnoty, który – co prawda – noży nie święcił.

To podobieństwo pogromów i mordowania przywołuję nie dlatego, żeby zrelatywizować Holocaust albo zbrodnicze czystki na Wołyniu, ale żeby pokazać, że „demon mordu i sadyzmu” wciela się w człowieka niezależnie od narodowości. A to oznacza, że ciągłe podkreślanie pojęcia „szczególnego ukraińskiego okrucieństwa” jest hipokryzją albo przejawem szablonowego myślenia poważnych ekspertów.

Główna część filmu służy demonizacji ukraińskiego podziemia. Do tego wykorzystano nie tylko muzykę, patetyczne teksty o zabijaniu dla Ukrainy i kadry tortur. W tym celu reżyser usunął „konkurentów” do absolutnego zła – nazistów i sowieckich partyzantów. Czerwoni partyzanci pojawili się w filmie epizodycznie: skonfiskowali polskiemu żołnierzowi kawałek słoniny i wszystkich uwolnili. Niemcy są przedstawieni jeszcze bardziej karykaturalnie. Część z nich broni Polaków przed Ukraińcami. Inni przypominają turystów z Azji, chodzących po mieście z aparatami fotograficznymi, do niczego się nie mieszają, ale skrzętnie wszystko fotografują. Poza tym usunięto też innych konkurentów. W filmie nie ma band kryminalistów, dezerterów, maruderów, psychicznie chorych itp. Wszyscy w lesie mają w kieszeni tomik Bandery i modlą się za wolną Ukrainę.

Opisana konstrukcja może nasunąć czytelnikowi myśl, że wiele prac o zbrodni wołyńskiej jest produktem złej woli albo antyukraińskiego spisku. To absolutna nieprawda. Prawda jest znacznie bardziej prozaiczna – ludzie, którzy ucierpieli podczas czystek etnicznych, nierzadko poświęcili życie, żeby udokumentować, opisać swój ból i krzywdę. Zaszczepiali ją dzieciom. Im dalej od samych wydarzeń, tym obrazy stawały się klarowniejsze: dobrzy byli coraz lepsi, a źli tracili resztki człowieczeństwa. Ktoś dbał o pamięć – jeździł odnawiać cmentarze, ktoś szukał i pisał o „sprawiedliwych”, a ktoś skupił się na winowajcach. W filmie „Wołyń” Wojciech Smarzowski opowiedział prawdę tych, którzy skoncentrowali się na winowajcach. To podejście należy dziś do głównego nurtu.

To be continued…

Na koniec wypada zastanowić się, jak z tym wszystkim mają żyć Ukraińcy. Oto kilka uwag. Czy można film Wojciecha Smarzowskiego „Wołyń” uznać za antyukraińską propagandę? Sądzę, że nie. Film oczywiście jest tendencyjny, deformuje obraz wydarzeń. Może nawet zostać wykorzystany jako narzędzie propagandy, choć nie przypuszczam, by reżyser stawiał sobie za cel wpływy polityczne. Pokazał historię tak, jak widzi ją wielu Polaków. To, że oni ją tak widzą – to nie jego problem.

Czy warto ten film pokazać na Ukrainie? Uważam, że tak. Nie ma sensu filmu zakazywać, nie należy krytykować aktorów, którzy w nim zagrali. Zakaz przyniesie efekt odwrotny. Racjonalnie byłoby, gdyby pierwszy program telewizji zorganizował szeroką profesjonalną dyskusję, w której eksperci mogliby przeanalizować markery ideologiczne. Ukraińcy powinni przecież wiedzieć, w jaki sposób są w świecie widziani. A to klasyczny przykład. Wojciech Smarzowski nie jest pierwszym ani ostatnim zagranicznym twórcą, który weźmie na warsztat obraz „Ukraińca-rezuna” i warto widzom objaśnić, gdzie manipulacja, gdzie wymysł, gdzie prawda i jak to wszystko analizować. Publiczna akcja edukacyjna z wiedzy o mediach zrealizowana na tym przykładzie przyda się niejednemu.

Film „Wołyń” może się jednym podobać, a innym – nie. Jednak dyskusja o etnicznych czystkach Polaków na Wołyniu będzie trwała. Pojedynczymi, nielicznymi książkami Ukraińcom nie uda się zamknąć tej dyskusji. Jest jasne, że wspólnej interpretacji wydarzeń Kijów i Warszawa nie znajdą nigdy. Ale Ukraina może i powinna skorygować własną pozycję, która ciągle pozostaje rozchwiana. Chodzi tu zresztą nie o historię, ale o współczesny międzynarodowy wizerunek kraju. A także o stosunki z najbliższym, strategicznym sąsiadem, co ma związek z bezpieczeństwem narodowym. Dlatego warto, by niektóre historyczne nieporozumienia i politykę pamięci ukraińscy politycy rozpatrywali w kategoriach bezpieczeństwa, a nie sporów światopoglądowych.

Nasz kraj wchodzi w dorosłe życie międzynarodowe, z jego wolnością, ale i odpowiedzialnością za własne grzechy. | Jurij Opoka

Oto kilka kroków, które można zrobić już teraz. Przede wszystkim należy zebrać poważną komisję ekspertów i nadać jej uprawnienia czegoś w rodzaju „śledztwa prokuratorskiego” w sprawach historycznych. Być może pod skrzydłami Instytutu Pamięci Narodowej, a może nie. Takie gremium powinno wreszcie zrobić listę zbrodni wojennych obywateli RP pochodzenia ukraińskiego na Wołyniu. Zrobić listę i osądzić. Stepana Banderę można tu wykluczyć poza nawias, ale nie wiadomo, co stoi na przeszkodzie, by osądzić Kłyma Sawura i jego towarzyszy, którzy z radością wykonywali zbrodnicze rozkazy. Jeśli powstanie taka oficjalna lista zbrodniarzy i kolaborantów, to ułatwi pracę dyplomacji i struktur państwowych. Będziemy przynajmniej mieć katalog osób, na cześć których nie warto nazywać ulic. Potem ten „trybunał historyczny” może się zająć sprawą czystek etnicznych dokonywanych przez Polaków na Ukraińcach. Tam też jest niemało pracy. Analogiczną pracę należy przeprowadzić i z ukraińskimi uczestnikami Holocaustu. Dzięki temu nie trzeba będzie wciąż zasłaniać się za rozstrzelaną w Babim Jarze Ołeną Telihą, poetką i członkinią OUN, a można będzie powiedzieć: ci i ci ludzie zachowywali się niegodnie, są dowody i świadectwa. Potępiamy to, ale domagamy się, aby ich zbrodniami nie obarczać całego ruchu, armii, idei, narodu, czy też współczesnego państwa.

Zresztą mamy świeży przykład z teraźniejszości. Oddział złożony z byłych milicjantów z Donbasu, „Tornado”, dopuszczał się strasznych przestępstw w strefie działań wojennych, wykorzystując nacjonalistyczną retorykę. Zupełnie tak samo, jak pewien oddział niemieckich milicjantów w 1943 r. na Wołyniu. Potępienie „Tornada” nie podkopało autorytetu ukraińskiego wojska. To dlaczego boimy się, że „wołyńskie Tornado” podważy bohaterstwo całej UPA? Absolutnie niezbędna jest też inwentaryzacja „ukrzyżowanych chłopczyków”, jak powiedzieliby rosyjscy dziennikarze. Chodzi o to, że prawdziwości tych tragicznych historii nikt tak naprawdę nie weryfikował. A potem nagle pojawiają się nieoczekiwane fałszywki. Legendy o „banderowskiej drodze do niezależnej Ukrainy” albo o „poświęconych nożach” funkcjonują i żyją. Internet jest pełen fałszywych fotografii. Monografia o mitach i fałszywych obrazach rzezi wołyńskiej, którą przygotowałby zespół poważnych badaczy, rozszerzyłaby istotnie horyzonty dyskusji. Najbardziej znaną fałszywkę – zdjęcie zamordowanych dzieci Romki, Marianny Dolińskiej – wykryli dopiero w 2007 r. studentka i profesor historii z Warszawy. Do tego czasu wielu znanych ukraińskich, polskich i światowych historyków przez dziesięciolecia wykorzystywało literaturę z fałszywymi fotografiami i poważnie angażowali się w omawianie „szczególnego ukraińskiego okrucieństwa”.

Ta teza dotyczy także strony ukraińskiej. W ukraińskich pracach znajdziemy nie mniej nieśmiertelnych mitów i falsyfikacji. Te prace oczywiście będą wymagały uwagi, niemałych stypendiów, programów badawczych i czasu. Ale jeśli spojrzeć na to w kategoriach bezpieczeństwa narodowego, a nie czysto historycznych sporów, cena nie okaże się wygórowana.

Ostatnie pytanie – czy warto, żeby Ukraińcy obrazili się na Polaków za ten film? Jestem przekonany, że nie. W ukraińskiej literaturze też żyje archetyp „podłego polskiego pana”. U nas też powstał niejeden ideologiczny film o UPA, w którym Polacy są przedstawieni stereotypowo i karykaturalnie. My również lubimy wytykać cudze winy, nie dostrzegając własnych. Mówi się, że teraz jest nienajlepszy czas dla „Wołynia”. Pewnie to prawda. Ale trzeba Warszawie oddać sprawiedliwość. Wtedy, gdy mogli łatwo wprowadzić własną wizję do ukraińskiego ustawodawstwa, kiedy połowa ukraińskiego parlamentu nawoływała do uznania Wołynia za ludobójstwo, gdy Wadym Kolesniczenko jeździł z wystawami i agitował na rzecz potępienia banderowców, polscy politycy nie dali się sprowokować, choć nic oprócz sumienia nie przeszkadzało im w wykorzystaniu tej sytuacji. A to, że dziś ze wszystkich stron sypią się zarzuty związane z przeszłością, świadczy tylko o tym, że Ukrainę wreszcie oddzielili od Rosji. Nasze państwo wchodzi w dorosłe życie międzynarodowe, z jego wolnością, ale i odpowiedzialnością za własne grzechy.

***

Żoliborz to prestiżowa, historyczna dzielnica Warszawy. W jej granicach leży Skwer Wołyński, gdzie zbudowano wielki pomnik, na którym upamiętniono wojskowe i cywilne ofiary ukraińskich nacjonalistów. Ciekawe, że w kilkumilionowym mieście ten skwer dosłownie graniczy z placem imienia jednego z ojców ukraińsko-polskiego pojednania, Jacka Kuronia. Łączy je jedna ulica – Gdańska. Czasem wydaje mi się, że proces naszego porozumienia to ruch po ulicy Gdańskiej – od Skweru Wołyńskiego do placu Jacka Kuronia i z powrotem. W takim przypadku jedyne, co możemy zrobić, to starać się jak najdłużej zatrzymać na tym końcu, który jest nam bliski.

Przypisy:

[1] Dokładnie słowa Piłsudskiego brzmiały, według źródeł, następująco: „Polska jest jak obwarzanek. Wszystko co najlepsze na Kresach, a w środku pustka” [dostęp: 16.10.2016]; przyp. tłum.

[2] Ten i następny cytat pochodzi z wiersza Tarasa Szewczenki „Do Polaków”, przełożył Józef Łobodowski (Taras Szewczenko, „Poezje”, red. Paweł Zajcew. Ukraiński Instytut Naukowy, Warszawa 1936, s. 209–210.); przyp. tłum.

 

* Tłumaczyła Joanna Konieczna-Sałamatin

** Tekst ukazał się pierwotnie na stronie Zaxid.net