Kiedy w czasie ostatniej debaty Trump oświadczył, że „zastanowi się” nad tym, czy zaakceptuje niekorzystny dla niego wynik wyborów, wypowiedź ta wywołała konsternację. Menadżerka jego kampanii, Kellyanne Conway – która niczym współczesna kapłanka delficka zajmuje się nieustannym interpretowaniem wypowiedzi swojego szefa w taki sposób, by brzmiały ciut lepiej, niż brzmiały naprawdę – znów próbowała łagodzić sytuację. Szybko okazało się jednak, że ze strony Trumpa nie była to żadna gafa. Niebawem w tym samym tonie zaczęli wypowiadać się inni ludzie ze sztabu republikańskiego kandydata, w tym jego syn Eric, który powiedział, że „ojciec na sto procent uzna wynik wyborów – jeśli będą uczciwe”.
Widać wyraźnie, że Trump próbuje narzucić narrację, którą dobrze znamy z własnego podwórka (wybory zostaną sfałszowane, nowa władza nie będzie miała legitymizacji) – i co gorsza, odnosi na tym polu niemały sukces. Najnowszy sondaż Reutersa pokazuje, że zdaniem aż 70 proc. wyborców Trumpa Hillary może wygrać wybory jedynie w wyniku fałszerstwa [sic!].
Kandydat posługuje się przy tym zawoalowaną retoryką rasistowską. Kiedy mówi o tym, że wybory mogą zostać sfałszowane w „centrach miast” (inner cities), to każdy Amerykanin doskonale rozumie, co zostało powiedziane naprawdę: wybory mogą sfałszować Afroamerykanie i Latynosi, znacznie rzadziej zamieszkujący przedmieścia. Tego typu słowa-klucze nie są nowością w amerykańskiej polityce – w latach 60. George Wallace i jemu pokrewni demagodzy mówili o obronie „praw stanów”, czyli tak naprawdę o prawie stanów do utrzymywania rasowej segregacji.
Jednak podważanie legitymizacji oponenta jest czymś dotychczas niespotykanym w głównym nurcie amerykańskiej polityki. W 1960 r. Richard Nixon przegrał z Johnem F. Kennedym o ledwie 0,17 proc. głosów i nie brakowało wówczas opinii, że na wyniku zaważyły „cuda nad urną” w kontrolowanych przez Demokratów stanach: Illinois i Teksasie. Mimo to Republikanin pokornie zaakceptował oficjalny wynik wyborów. Nawet Al Gore, który czterdzieści lat później zdobył o pół miliona więcej głosów, ale przegrał w kolegium elektorskim, nie podważał demokratycznego mandatu George’a W. Busha, wzywając wręcz do poparcia „prezydenta wszystkich obywateli”.
Trump posługuje się zawoalowaną retoryką rasistowską. Kiedy mówi, że wybory mogą zostać sfałszowane w „centrach miast”, to każdy doskonale rozumie, co zostało powiedziane naprawdę: wybory mogą sfałszować Afroamerykanie i Latynosi. | Piotr Tarczyński
Po ówczesnym blamażu z maszynami do głosowania na Florydzie wprowadzono nowe regulacje i wzmocniono bezpieczeństwo wyborów itd. Analiza danych pokazuje, że fałszerstwa wyborcze w Stanach Zjednoczonych właściwie nie istnieją. Jak podaje Departament Sprawiedliwości, na 197 mln głosów oddanych w latach 2002 –2005 sfałszowano 0,00000031 proc., w 26 przypadkach. W epoce „postprawdy” jajogłowi mogą sobie jednak mówić jedno, ale ludzie i tak wiedzą swoje. Sondaże pokazują, że tylko połowa Republikanów gotowa jest uznać Clinton za prezydenta [sic!], a w kluczowym stanie – na Florydzie – liczba ta jest jeszcze mniejsza.
Brak zaufania do systemu i demokracji nie jest wyłącznie przypadłością prawicy. Po tym, jak opublikowane przez WikiLeaks dokumenty pokazały, że establishment Partii Demokratycznej działał na niekorzyść Berniego Sandersa, zaufanie wśród Demokratów do uczciwości prawyborów jest mniejsze niż u Republikanów. Mimo to mniej niż połowa uważa, że wygrana Trumpa wynikać będzie z fałszerstwa, a jego wyboru na prezydenta nie zamierza uznać (w zależności od badań) od 16 do 30 proc. Jeśli dodać do tego niedawne podpalenie biura kampanii Trumpa w Karolinie Północnej, widać, że choć nie można mówić o symetrii, to radykalizują się obie strony sporu.
Niepokojące jest także co innego: oto walczący o reelekcję senator John McCain oświadczył, że w przypadku wygranej Clinton, Republikanie będą blokować jej wszystkie nominacje do Sądu Najwyższego, gdzie już – z winy Republikanów – od siedmiu miesięcy utrzymuje się wakat. Później wprawdzie wycofał się z tego stwierdzenia, ale pokazuje to, że dobrze znany republikański obstrukcjonizm ma w sobie potencjał czegoś jeszcze bardziej niebezpiecznego. Pod wpływem odpowiedniej presji (np. trumpowców, jeśli zaczną przejmować Partię Republikańską) może przekształcić się w jawne kwestionowanie legitymizacji Partii Demokratycznej do rządzenia, a w konsekwencji fundamentów amerykańskiego ustroju.
Choć – jak ciągle powtarzam i będę powtarzał jeszcze następne dwa tygodnie – ostrożnie z optymizmem i przekonaniem, że wybory się już rozstrzygnęły, wszystkie znaki na niebie i ziemi rzeczywiście wskazują na zwycięstwo Hillary Clinton. Coraz wyraźniej widać jednak, że poranek 9 listopada wcale nie przyniesie wyczekiwanego ukojenia i końca zaciekłej walki politycznej – będzie dopiero jej początkiem.
* Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Donkey Hotey; Źródło: Flickr.com (CC BY 2.0)