Taką legendą jest dla nas Gardiner. Jak wielu miłośników muzyki, wychowywaliśmy się na jego nagraniach dzieł wokalno-instrumentalnych Bacha. Wydane przez Archiv „Wielka msza h-moll” i „Pasja Janowa” (obie w 1986) czy „Pasja Mateuszowa” (1991) pod jego batutą to jedne z kamieni milowych wykonawstwa historycznego muzyki sakralnej i barokowej. Gardiner ma na swoim koncie masę nagrań, również utworów późniejszych, z których większość reprezentuje poziom co najmniej bardzo wysoki. Dyrygent zawsze słynął ze starannego obsadzania solistów i najwyższych wymagań stawianych chórom i orkiestrom, z którymi pracował. Do jego nagrań będziemy powracać jeszcze w życiu wielokrotnie, bo są dobre, piękne i prawdziwe, zupełnie jakby stanowiły materializację czystych idei. O tym jednak, co usłyszeliśmy ostatnio we Wrocławiu, dobrego i pięknego da się powiedzieć bardzo mało, a prawda nie będzie w tym przypadku przyjemna.
Jest nadzieja, że Gardiner po prostu podszedł do wrocławskiego koncertu z lekceważeniem. Jeżeli tak było, oznaczałoby to, że nie przestał chcieć i umieć grać Bacha, tylko przydarzyła mu się paskudna chałtura, czyli jeszcze pół biedy. Gorzej jeśli dyrygent zatracił to, co czyniło go na światowej estradzie postacią tak wyjątkową. Do Wrocławia przyjechała mniej więcej połowa Monteverdi Choir uzupełniona kilkorgiem śpiewaków. Poza Ewangelistą (Mark Padmore) i Jezusem (Stephan Loges) wszyscy soliści śpiewali w chórze, z którego wyłaniali się na swoje numery solowe, co samo w sobie jest praktyką dość powszechną i korzystną, jako że pozwala solistom utrzymać cały czas rozgrzane struny głosowe.
Być może Gardiner przywiózł ze sobą gorszę połowę chóru, ale nawet jeśli ta druga brzmi znacznie lepiej, to i tak szokuje obecność w zespole tej klasy śpiewaków tak słabych. Chór bowiem brzmiał jak półamatorska schola złożona z kandydatów do tego zawodu, którzy niewiele potrafią, a jeszcze mniej rozumieją z wykonywanej przez siebie muzyki. Niewykluczone, że ta młodzież kiedyś również zachwycała się Gardinerem i wychowywała się na nagraniach generacji śpiewaków, którzy pracowali z nim w poprzednich dekadach. Nie przystaje dziś jednak do legendy chóru, której trwałość miałaby zapewnić.
Być może Gardiner przywiózł ze sobą gorszę połowę chóru, ale nawet jeśli ta druga brzmi znacznie lepiej, to i tak szokuje obecność w zespole tej klasy śpiewaków tak słabych. | Gniewomir Zajączkowski, Szymon Żuchowski
Jedynym satysfakcjonującym solistą był wspominany Padmore. I całe szczęście, ponieważ partia Ewangelisty jest w „Pasji” najbardziej rozbudowana, i choć ów narrator nie śpiewa żadnej efektownej arii, to swoimi recytatywami zespala cały utwór. Mimo pewnego wysiłku, z jakim przychodziły śpiewakowi wysokie nuty (zwłaszcza w skokach), interpretacja Padmore’a, doświadczonego w tej roli, była dopracowana w szczegółach i komunikatywna. Niestety zabrakło przekonującego odtwórcy partii Jezusa, który w wykonaniu Logesa brzmiał nie jak Syn Boży, lecz co najwyżej natchniony katecheta. Być może Gardiner przez taki dobór wykonawcy i zadyrygowania nim chciał podzielić się ze słuchaczami swoimi wątpliwościami o charakterze teologicznym…
Z pozostałymi solistami było naprawdę niedobrze (zwłaszcza jak na tę skalę wydarzenia i spodziewaną klasę wykonawców). Spośród kilkudziesięciu recytatywów, arios i arii ani jedno nie zostało zaśpiewane chociażby czysto i solidnie. Altowa aria „Buß und Reu” brzmiała z początku nawet obiecująco, bo została podana w duchu skruchy odpowiadającym jej tematowi, wkrótce się jednak okazało, że to nie efekt skromności kontratenora, tylko jego bezgłosia i nieśmiałości wynikłej ze słabej techniki. „Blute nur, du liebes Herz” też nie raziłoby brzydotą, gdyby nie fałszywe rzępolenie akompaniujących smyczków; abstrahując od niego, cała aria i tak zmierzała znikąd donikąd, co – jak się wkrótce miało okazać – cechowało całe to wykonanie „Pasji”. Kolejna aria, „Ich will dir mein Herze schenken” była pospieszona, bez nerwu i z zadyszką, znamionującą elementarne problemy śpiewaka z oddechem. Wymagająca sporych umiejętności technicznych aria „Gerne will ich mich bequemen” wypadła jak parodia z powodu przeszacowania możliwości wykonującego ją basa wpadającego w stylistykę buffo.
Chybionym zwieńczeniem pierwszej części pasji był pozbawiony kulminacji duet „So ist mein Jesus nun gefangen”, potencjalnie niebywale wzruszający, a tym razem zaprezentowany w sposób tak zwiędły, iż wykonujący go sopran i alt nie zasnęły chyba tylko dlatego, że emitowały akurat dźwięki. Z zaczątków śpiączki wyrwał wszystkich chór „Sind Blitze, sind Donner in Wolken verschwunden?” – ten okazał się nie tyle obrazem niebios burzących się na Judaszową zdradę, ile zdradą wobec Bachowskiej partytury, chaotyczną walką o utrzymanie szczątkowego choćby pulsu, i to walką przegraną z uwagi na zbyt szybkie tempo. To zaskakujące, że dyrygent z tak ogromnym doświadczeniem nie zauważył, iż jego zespół zwyczajnie nie jest w stanie zrealizować jego wizji.
Chór to osobny problem. Trudno pojąć, dlaczego Gardiner tak pospieszał chorały, nie dociągał fermat, nie dawał oddechu muzyce i muzykom. Nie wykorzystał też możliwości wypływających z polichóralności dzieła – oba główne chóry zlewały się ze sobą, zamiast dialogować. Gdyby nie znać tego utworu i nie widzieć na własne oczy wyraźnego podziału śpiewaków na mniejsze zespoły, można by pomyśleć, że w „Pasji” występuje tylko jeden lity chór (antyfonalności zabrakło szczególnie w emblematycznym dla tego utworu pierwszym ogniwie „Kommt ihr, Töchter, helft mir klagen”). Poza tym samo brzmienie sławnego Monteverdi Choir pozostawiało bardzo wiele do życzenia. Może Brytyjczycy zechcieli uraczyć nas dawką wyspiarskiego humoru à la skecz Monty Pythona, w którym bite myszki popiskują żałośnie, tworząc makabryczne „mysie organy”. Za to całkiem nieźle i wcale nie mysio zabrzmiał pojawiający się w kilku częściach Chór Chłopięcy Narodowego Forum Muzyki.
Niewiele lepiej od Monteverdi Choir wypadł renomowany zespół instrumentalny English Baroque Soloists. Owszem, miewali ładne momenty, zwłaszcza solowe (flety, oboje), może z wyjątkiem violi da gamba, która partnerując basowi w arii „Komm, süsses Kreuz”, dała popis metrycznej niefrasobliwości i agresji barwowej, jakiej powstydziłby się nawet Jordi Savall w swoich folías. Natomiast dwa najważniejsze komponenty, przesądzające o spójności utworu – czyli smyczki z jednej strony i basso continuo z drugiej – często zawodziły. W continuo pojawiały się wręcz zjawiska akustyczne z pogranicza dudnień, tak źle stroiły ze sobą fagot, wiolonczela, kontrabas i pozytyw.
Być może dyrygent sam nie mógł znieść brzmienia utworu i dlatego oddał prowadzenie drugiej części koncertu asystentowi. W tym miejscu można by zatem recenzję występu Gardinera zakończyć – także dlatego, że w drugiej części koncertu soliści i akompaniament byli ci sami i nie wydarzyło się nic, co zdołałoby obronić to wykonanie. A z pewnością nie było to z założenia ekspresywne chóralne „Barrabam!”, które wyszło jak „Bam-bam”, ani końcowy chór „Wir setzen uns mit Tränen nieder”, który wypadł lekko gospelowo przez to, że wykonawcy się nieco ożywili, może wizją zbliżającego się końca fuchy.
Z jakichś nie do końca pojętych względów John Eliot Gardiner dokonał we Wrocławiu aktu „autoikonoklazmu”, jak gdyby dążąc ku zniszczeniu własnej – w dużym stopniu przecież zasłużonej – legendy. Zrobił to, decydując się na występ ze śpiewakami, delikatnie mówiąc, niegotowymi, by dorównać marce dyrygenta oraz z zespołami, które nie chcą bądź nie potrafią sprostać własnej reputacji. Gdyby uznać, że artysta jest tak dobry, jak jego ostatni występ, to należałoby się poważnie zmartwić kondycją muzyków Gardinera i jego samego. Ale wiadomo, że zgrabne powiedzenia zwykle upraszczają rzeczywistość. I tej nadziei jeszcze przez jakiś czas się trzymajmy.
Koncert:
51. Międzynarodowy Festiwal Wratislavia Cantans,
Muzyka: Jan Sebastian Bach „Pasja Mateuszowa”,
Dyrygent: John Eliot Gardiner,
Wykonawcy: Monteverdi Choir, Chór Chłopięcy Narodowego Forum Muzyki, English Baroque Soloists,
18 września 2016, Narodowe Forum Muzyki, Wrocław.
*Ikona wpisu: fot. materiały prasowe organizatora