Shalini Randeria: Z perspektywy historycznej wolność słowa to pewna aberracja, wyjątek, a nie reguła. Czy zatem wolność słowa może przetrwać, a jeśli tak, to w jakiej formie? Inne pytanie dotyczy tego, czy ludzie powinni mieć prawo mówić nieprawdę. W niektórych krajach przestępstwem jest negowanie Holokaustu. Czy są jakieś granice wolności wypowiedzi, zarówno poprzez słowa, jak i obrazy? Czy jako społeczeństwo powinniśmy narzucać ograniczenia na to, co można powiedzieć i pokazać?
Timothy Garton Ash: Podejrzewam, że zdecydowana większość osób w Polsce ma w torebce lub kieszeni telefon komórkowy. Dzięki temu urządzeniu mogą, przynajmniej w teorii, dotrzeć do połowy ludzkości, blisko 3 mld ludzi na świecie podłączonych do internetu. Świat współczesny to świat, który zmieniają nie tylko nowoczesne technologie, ale także masowe migracje. Starożytna zasada „będąc w Rzymie, czyń jak Rzymianie” nie ma już sensu, bo w dzisiejszym „Rzymie” mieszkają ludzie z całego globu. A każdy tekst czy obraz, który tam powstanie, jest momentalnie dostępny dla wszystkich. Pytanie brzmi więc, jakie są nowe reguły gry?
Mark Twain powiedział kiedyś: „Ameryka posiada trzy wspaniałe cechy: wolność słowa, wolność religijną i mądrość, by z żadnej z nich w pełni nie korzystać”. | Timothy Garton Ash
Żeby jeszcze skomplikować sprawę, musimy dodać, że w naszym świecie wolność słowa w praktyce zależy nie tylko od tego, w jakim państwie żyjemy, ale też od „prywatnych supermocarstw”: Facebooka, Google’a, Twittera itd. Gdyby Facebook był państwem, liczyłby 1,7 mld obywateli i byłby największym krajem na świecie, znacznie większym od Chin. Te prywatne supermocarstwa, które wszędzie wpływają na debatę publiczną, same cenzurują niektóre treści, postępując według nieprzejrzystych procedur i podejmując decyzje, od których nie ma odwołania.
Jak te wszystkie zmiany wpływają na media i dziennikarstwo? To pytanie ważne, ponieważ potrzebujemy nieocenzurowanych, zróżnicowanych i wiarygodnych mediów, abyśmy mogli podejmować decyzje oparte na rzetelnych informacjach i w pełni uczestniczyć w życiu politycznym. To klasyczny argument znany już w starożytnych Atenach, ale powtarzany też we współczesnej Ameryce: wolność słowa, swoboda wypowiedzi – to warunki konieczne dla sprawnie działającej demokracji. Czy mamy dziś takie media? Nieocenzurowane, zróżnicowane i wiarygodne?
Weźmy Polskę jako przykład. Cenzura – obecnie nie jest to szczególnie poważny problem, choć, moim zdaniem, prawo przeciwko obrażaniu uczuć religijnych jest pewną formą cenzury. Różnorodność? W sumie tak, media są pluralistyczne, choć oczywiście od razu pojawia się problem, który nie jest właściwy tylko dla Polski, to znaczy problem własności. A.J. Liebling, słynny amerykański dziennikarz zmarły w 1963 r., powiedział kiedyś: „Wolnością prasy mogą cieszyć się tylko ci, którzy sami są właścicielami gazety”. Jeśli przyjrzymy się referendum w sprawie Brexitu, zobaczymy, że wpływ kilku właścicieli eurosceptycznej prasy mógł zaważyć na wyniku najważniejszego wyboru, przed jakim stanęli Brytyjczycy od 1940 r.
Są jednak również i inne czynniki, które w bardzo problematyczny sposób wpływają na nasze media. Rozwój internetu doprowadził z jednej strony do konsolidacji, a z drugiej do fragmentaryzacji mediów. Każda nowa informacja jest obecnie podawana w formie wideo, tekstu drukowanego, tekstu on-line i jakiegoś nagrania. Z drugiej jednak strony mamy również do czynienia z daleko idącą fragmentaryzacją, której skutkiem jest tzw. efekt echa. Ludzie dzielą się na różne grupy i mają kontakt tylko z tymi, którzy podzielają ich poglądy oraz uprzedzenia. Skutek jest taki, że wszyscy w danej grupie powtarzają te same opinie i utwierdzają się w swoich przekonaniach.
Kolejnym przykładem niepokojących przemian jest pojawienie się czegoś, co nazywamy społeczeństwem post-faktycznym. „Post-faktyczny” nie znaczy tyle co kłamliwy czy oparty na nieprawdzie. W takim społeczeństwie mamy raczej do czynienia z tworzeniem alternatywnej rzeczywistości. Donald Trump przez wiele lat kwestionował to, że Barack Obama urodził się na terenie Stanów Zjednoczonych. Obama w końcu opublikował swój akt urodzenia, co powinno być wystarczającym dowodem, ale Trump nadal miał wątpliwości. Zapytany o tę sprawę w jednym z wywiadów odpowiedział takim oto cudownym zdaniem: „Wielu ludzi czuje, że to nie jest prawdziwy akt urodzenia”. Jak dyskutować z takim twierdzeniem?
Kolejnym przykładem post-faktycznej narracji jest oczywiście sprawa Smoleńska – mimo wszelkich dowodów pokazujących, że pod Smoleńskiem doszło do wypadku, wielu ludzi wierzy, że mieliśmy do czynienia z jakimś spiskiem. W Stanach Zjednoczonych z kolei jedna trzecia respondentów wierzy, że Barack Obama nie urodził się w USA. Narracja dominuje nad faktami.
Jan-Werner Müller: Wolność słowa służy m.in. do tworzenia i ochrony pluralizmu. Profesor Garton Ash wspomniał, że jednym z największych zagrożeń naszych czasów jest swego rodzaju antypluralizm, reprezentowany przez populizm. Dlaczego populiści zagrażają pluralizmowi? Populiści nie tylko krytykują elity. To może robić każdy z nas, a nawet powinien. Podręczniki edukacji obywatelskiej zachęcają do krytycznej oceny rządzących. Różnica polega na tym, że populiści zastrzegają sobie wyłączne prawo do reprezentowania „prawdziwych ludzi”.
To przekonanie prowadzi do dwóch bardzo problematycznych i antypluralistycznych skutków. Przede wszystkim, populiści zawsze będą twierdzić, że wszyscy inni pretendenci do władzy nie mają prawa się o nią starać. Będą również mówić, że każdy, kto ich nie popiera, nie jest częścią prawdziwego społeczeństwa. Nigel Farage w noc Brexitu twierdził, że decyzja o wyjściu z Unii Europejskiej jest „zwycięstwem dla prawdziwego ludu”. Wynika z tego, że zdaniem Farage’a 48 proc. Brytyjczyków, którzy chcieli pozostać w UE, są w pewien sposób mniej prawdziwi, niewystarczająco brytyjscy.
Jeśli zgodzimy się z powyższymi argumentami, to mogłoby się wydawać, że naszym kolejnym krokiem powinna być po prostu obrona pluralizmu. Rzeczywistość jest jednak bardziej skomplikowana. Można bowiem zapytać: czy pluralizm nie prowadzi nas przypadkiem prostą drogą w kierunku relatywizmu? Właśnie tego rodzaju post-faktycznego uniwersum, w którym każdy ma prawo nie tylko do swoich poglądów, ale także do własnych faktów?
Wyjaśnijmy zatem miejsce pluralizmu w demokracji i rolę, jaką ma do odegrania. Aby przedstawić sedno sprawy, musimy najpierw zgodzić się, że istota demokracji nie leży w poszukiwaniu prawdy czy jakichś absolutnych wartości. Część zwolenników demokracji uważa, że wspaniałość tego ustroju polega na tym, że dzięki wolności, jaką zapewnia, pozwala on na odkrycie prawdy. To twierdzenie ma jednak słabe strony. Otóż jeśli istnieją niezależne standardy oceniania tego, co jest prawdą, i stwierdzamy, że demokracja zawsze nas do niej prowadzi, to po co jest nam ona w ogóle potrzebna? Innymi słowy, jeśli wiemy, co jest prawdą, nie potrzebujemy demokracji, by do tej prawdy dotrzeć. Dlatego moim zdaniem znacznie lepiej opisuje demokrację twierdzenie, zgodnie z którym jest to system dający każdemu swobodę wyrobienia sobie jak najlepszych opinii politycznych. W tym właśnie celu potrzebujemy pluralizmu.
Czasem mówi się jednak, że, choć pluralizm jest ważny, możliwe jest, przynajmniej w teorii, stworzenie demokracji pozbawionej pluralizmu i nazywanej demokracją nieliberalną. To fatalne nieporozumienie, ponieważ takie prawa jak wolność zgromadzeń i wolność słowa są konstytutywne dla samej istoty demokracji.
Jest zatem wielkim błędem nazywanie takich ustrojów, jak choćby ten obowiązujący na Węgrzech, demokracją nieliberalną, tak jakby był to po prostu jeden z rodzajów demokracji. Takie określenie na pewno jednak spodoba się w Budapeszcie. Viktor Orbán od dawna powtarza, że nie jest liberałem. Kiedy więc krytycy oskarżają go o odejście od liberalizmu, może otwarcie przyznać: „To prawda, ale wciąż jestem demokratą”.
Dlaczego populiści zagrażają pluralizmowi? Populiści nie tylko krytykują elity, ale też zastrzegają sobie wyłączne prawo do reprezentowania „prawdziwych ludzi”. | Jan-Werner Müller
Monika Płatek: Timothy Garton Ash stwierdził w swojej książce, że wolność słowa jest dla wolności i swobód jak tlen. Jednocześnie wciąż zadajemy sobie pytanie, czy nie powinny istnieć ograniczenia dla wolności wypowiedzi, a jeśli tak, to jakie.
Omówię ten problem na dwóch przykładach. Jednym z nich jest sprawa piosenkarki Doroty Rabczewskiej i dwóch obrażonych jej wypowiedzą; drugi dotyczy arcybiskupa i urażonej jego słowami Małgorzaty Diany Marenin. Dorota Rabczewska w wywiadzie w 2009 r. wyraziła opinię, że woli wierzyć w dinozaury niż w Biblię, bo ta została napisana przez ludzi, którzy pili wino i palili „jakieś tam zioła”. To może niezbyt eleganckie stwierdzenie stało się powodem wytoczenia procesu piosenkarce przez dwóch mężczyzn, którzy twierdzili, że obrażono ich uczucia religijne. Prokurator wyznaczony do prowadzenia tej sprawy w pierwszej instancji odmówił, ale presja była tak duża, że ostatecznie proces się rozpoczął.
Artykuł 196 polskiego kodeksu karnego stanowi, że każdy uznany za winnego obrażania uczuć religijnych przez publiczne zniesławienie obiektu lub miejsca kultu podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności lub karze maksymalnie dwóch lat więzienia. Rabczewska została skazana na grzywnę, co oznacza, że zgodnie z polskim prawem jest przestępcą. I to mimo że nie zbezcześciła żadnego obiektu kultu religijnego, a jedynie wyraziła swoją opinię.
Finalnie sprawa trafiła do Trybunału Konstytucyjnego (TK), który orzekł, że uczucia religijne są na tyle ważne, że zasługują, aby je chronić. TK słusznie podkreślił, że kiedy władze przyznają jednostce prawo, stają się odpowiedzialne za jego egzekwowanie. W przeciwnym razie regulacja jest niczym więcej niż tylko pustą deklaracją. To jednak, co zadziwia, to to, iż TK nie wziął jednocześnie pod uwagę, że prawo karne stanowi w porządku prawnym ultima ratio. Jest ostatecznością i ma charakter subsydiarny. Istnieje wiele możliwości zadbania o realizację takiej ochrony na gruncie prawa cywilnego, administracyjnego, na drodze mediacji.
Prawo karne jest ostatecznością, zwłaszcza w sprawach dotyczących religii. Powinno ono zgodnie z zaleceniami Rady Europy z 2007 r. (Rekomendacja nr 1805/2007) rezerwować przypadki kryminalizacji zachowań, o ile prowadzą do poważnego naruszenia porządku publicznego i/lub nawołują do aktów przemocy. Tymczasem w tej sprawie prawo Doroty Rabczewskiej do swobodnego wyrażania się przeciwstawiono prawu dwóch osób, które stwierdziły, że urażone zostały ich uczucia religijne, bo artystka wyraziła się, ich zdaniem, nieelegancko o bliżej nieznanych autorach Biblii. W istocie pod pretekstem ochrony uczuć religijnych zaakceptowano także przyjętą interpretacją tego przepisu kryminalizację bluźnierstwa i świętokradztwa. Do świeckiego porządku prawa wprowadzono instytucje rodem z prawa kanonicznego.
Co więcej w myśl prawa kanonicznego bluźnierstwo może popełnić tylko osoba religijna, a kara przewidziana za to jest rodzajem kary religijnej, nie kryminalnej, i nie wiąże się z nadaniem człowiekowi etykiety przestępcy, kryminalisty. Jest przejawem pozostałości autorytarnego systemu i tendencją jego odnowienia to, że najpierw sądy, a następnie Trybunał Konstytucyjny nie dostrzegły, że swoją interpretacją prawa tworzą praktykę przyzwolenia na uznanie elementów prawa wyznaniowego w ramach systemu zobowiązanego do neutralności.
W poprzednim systemie akceptowano podporządkowanie prawa racjom interesów rządzącej partii. Zmiana podmiotu, na rzecz którego nagina się zasady praworządności, nie zmienia istoty. Jak wtedy, tak i obecnie praktyka taka nie służy demokratycznemu państwu prawa. Ważne więc, by na przypadek sprawy Rabczewskiej spojrzeć jak na niebezpieczny precedens, podważający i wolność słowa, i prawo państwowe. Ona sama znalazła się w dobrym towarzystwie, bo i Jezus z Nazaretu spotkał się z takim samym zarzutem bluźnierstwa, nie zmienia to jednak faktu niestosowności kryminalizacji jej zachowania.
Pikanterii całości dodaje fakt, iż TK uznał, że być może jego decyzja byłaby inna, gdyby Rabczewską, wobec której orzeczono karę grzywny, skazano na pozbawienie wolności. Tak jakby rodzaj kary zmieniał fakt, że zastosowano tu prawo karne i uznano, że jest kryminalistką, przestępczynią.
Tej sprawie warto więc przeciwstawić inną. Miała miejsce w 2013 r., gdy toczyły się procesy Rabczewskiej. Tej drugiej początek dała głośna msza w katedrze wrocławskiej. Arcybiskup Józef Michalik, reagując na liczne informacje na temat dzieci molestowanych seksualnie przez księży, powiedział w jej trakcie, że te dzieci szukają miłości, a w tym poszukiwaniu deprawują i siebie, i księży. Przeniósł więc odpowiedzialność na same ofiary i dorzucił, tłumacząc zjawisko seksualnego wykorzystywania dzieci przez księży, że pedofilii w kościele winni są agresywne feministki i rozwodzący się rodzice.
Na to pomówienie zareagowała Małgorzata Diana Marenin. Jest feministką, rozwódką, samodzielnie wychowuje dziecko. Kodeks karny w takiej sytuacji przyznaje znacznie słabszą ochronę. Obrażenie bliżej nieokreślonych uczuć religijnych ścigane jest z oskarżenia publicznego. Z oskarżenia prywatnego zaś tylko to, gdy dana wypowiedź pomawia, poniża i naraża na utratę zaufania potrzebnego dla prowadzonej działalności. Marenin jest przewodniczącą Stowarzyszenia Stop Stereotypom. Wykazała więc przed sądem interes prawny. Sędzia mimo to sprawę przeciwko Michalikowi umorzyła. Uznała, że wolność słowa jest na tyle ważną wartością, że nie można pozwolić na jej ograniczenie przez kryminalizację nawet tego rodzaju – skandalicznych, nieeleganckich, niegodnych i niesprawiedliwych, bo za winy sprawców obciążających ofiary – wypowiedzi. Zgadzam się z tym wyrokiem. To, co powiedział arcybiskup, było bardzo niedojrzałe i obraźliwe, ale nie powinno być regulowane przez prawo karne.
Nie ma pewności jednak, czy taki sam wyrok zapadłby, gdyby podobne słowa Marenin skierowała wobec arcybiskupa Michalika. Nie ma pewności w związku z przyznaniem nierównego poziomu ochrony, nie ze względu na słowa, lecz ze względu na podmiot, który je wypowiada. Wolność słowa jest jak tlen wolności i demokratycznych swobód, którego zaczyna brakować, gdy w sposób służalczy, uniżony nagina się prawo i ogranicza wolność słowa. Tresuje to ku lawiranctwu, które dusi demokratyczne swobody.
SR: Czy jeśli chcemy usunąć prawo potępiające obrazę uczuć religijnych, nie powinniśmy także znieść przepisów penalizujących mowę nienawiści?
Płatek: To dwa odrębne problemy. Obraza uczuć religijnych chroniona jest niezależnie od mowy nienawiści ze względu na wyznawaną religię. Usunięcie więc przestępstwa obrazy uczuć religijnych nie znosi ochrony prawnokarnej przed mową nienawiści z powodu przynależności wyznaniowej.
Pytanie jednak, czy powinniśmy zachować w kodeksie karnym przestępstwo mowy nienawiści w warunkach, gdy chroni przed mową nienawiści tylko wybrane z rozpoznanych, które są do niej pretekstem. Chronimy w kodeksie karnym: przynależność narodową, etniczną, rasową, przynależność wyznaniową lub bezwyznaniowość. Ochrony prawnokarnej świadomie i konsekwentnie odmawiamy mowie nienawiści ze względu na płeć, stan zdrowia, orientację seksualną, identyfikację płciową, wiek czy złą ekonomicznie pozycję społeczną.
W tej sytuacji przesyłamy fałszywy komunikat, że tylko te wybrane zasługują na ochronę, a pozostałe nie są takiej ochrony godne. W efekcie, choć nie musi to być działanie świadome i planowe, stwarzamy pożywkę dla praktyk motywowanych mową nienawiści.
I w tym przypadku też powinniśmy pamiętać, że prawo karne jest subsydiarnym instrumentem kontroli zachowań społecznych. Nie da się pójść na skróty. Bez lekcji odrobionej na poziomie społeczeństwa obywatelskiego, cywilnych i edukacyjnych praktyk poszanowania autonomii i godności człowieka prawo karne będzie zaledwie atrapą ochrony przed mową nienawiści. Zwłaszcza w sytuacji, gdy brak odgórnego przykładu, który od mowy nienawiści się odcina, nadaje ton i styl własną postawą, stwarza pozytywną alternatywę komunikacji wolnej od mowy nienawiści.
Prawo karne jest ostatecznością, zwłaszcza w sprawach dotyczących religii. Powinno ono rezerwować przypadki kryminalizacji zachowań, o ile prowadzą do poważnego naruszenia porządku publicznego i/lub nawołują do aktów przemocy. | Monika Płatek
Maria Poprzęcka: Jako historyk sztuki reprezentuję w tej dyskusji jedno szczególne medium: medium wizualne. Świat obrazów, czasami połączony ze słowami, a czasami całkowicie niezależny.
Jakie są cechy szczególne obrazu jako medium? Obraz działa bezpośrednio na zmysły i emocje, dlatego dziedziny takie jakie propaganda polityczna, przemysł pornograficzny czy reklama używają głównie języka wizualnego, ponieważ jest on bardziej przekonujący i zwyczajnie prostszy do zrozumienia dla zwykłego człowieka. Obraz zawsze gra na ekstremalnych uczuciach: miłości i złości, uwielbieniu i nienawiści. Obrazy są bardziej przekonujące, bardziej uwodzicielskie, bardziej pociągające, skuteczniejsze. I, wreszcie, język obrazów jest językiem globalnym, przekraczającym wszystkie granice lingwistyczne.
Czy można zastanawiać się nad wolnością słowa, nie biorąc pod uwagę specyfiki innych mediów? A uwzględniając specyfikę tych mediów, czy możemy ustanowić jednolite przepisy definiujące zarówno swobody, jak i obostrzenia dotyczące wolności ekspresji? I ostatnie pytanie, czy jesteśmy dziś w stanie zawrzeć pewnego rodzaju umowę społeczną uznającą, że niektóre obrazy nie powinny być pokazywane?
W ciągu ostatnich 25 lat miała miejsce bezprecedensowa rewolucja w dziedzinie mediów wizualnych. Ta rewolucja jest wynikiem rozwoju fotografii cyfrowej i internetu, gwałtownej multiplikacji stron internetowych i poszerzenia wolnego dostępu do obrazów zamieszczonych w cyberprzestrzeni. Jesteśmy bezsilni w obliczu konsekwencji natychmiastowego i łatwego dostępu do różnego rodzaju obrazów i w obliczu łatwości, z jaką można nimi manipulować. Obrazy są bronią w każdej wojnie, w każdej rewolucji, w czasie każdej demonstracji, w każdym proteście publicznym.
Konsekwencjami tej rewolucji są zarówno ikonoklazm, czyli chęć do niszczenia obrazów, jak i cenzura. Dzisiejszy ikonoklazm nie ogranicza się jedynie do niszczenia obrazów, jest wymierzony także przeciwko ludziom, którzy je tworzą. To nic nowego, podobnie było już w Konstantynopolu w VIII w. Ale nie zapominajmy o atakach na redaktorów „Charlie Hebdo”, które zostały sprowokowane przede wszystkim publikacją rysunków, a nie tekstów.
Następny problem to cenzura. Masowe rozpowszechnianie obrazów i nieskończone możliwości manipulacji nimi prowadzą do pojawienia się żądań wprowadzenia jakiejś formy kontroli. Ale czy to jest możliwe? Dzisiaj praktycznie każdy może zrobić zdjęcie i opublikować je natychmiast w sieci. Podam najbardziej znamienny przykład. Wszyscy pamiętamy zdjęcia z więzienia w irackim Abu Ghraib. Te fotografie poniżanych i torturowanych więźniów nie zostały wykonane przez pracowników Amnesty International, ale przez samych strażników, którzy następnie zamieścili je w sieci. Zdjęcia szokowały, ale jakiekolwiek próby ich usunięcia okazały się całkowicie nieskuteczne.
Jesteśmy bezsilni w obliczu konsekwencji natychmiastowego i łatwego dostępu do różnego rodzaju obrazów i w obliczu łatwości, z jaką można nimi manipulować. | Maria Poprzęcka
TGA: Jeśli rozmawiamy o ograniczeniu tego, co może być powiedziane lub wyrażone w obrazach, zwykle zadajemy tylko jedno pytanie: jak wolne może być słowo? W rzeczywistości powinniśmy zadawać dwa pytania: jak wolne powinno być słowo i jakiej wolności słowa chcemy? Pierwsze dotyczy ograniczenia przez regulacje państwowe, drugie wyboru, jakiego dokonujemy jako społeczeństwo obywatelskie, jako media, jako jednostki.
Walka o demokrację powinna polegać na tym, by jak najwięcej obszarów było regulowanych przez nas samych, a nie przez przepisy zewnętrzne. Powinny istnieć struktury zapewniające, tak jak to było kiedyś, wymianę różnorodnych opinii w warunkach czegoś, co nazywam dojrzałym obywatelstwem (ang. robust civility). Może to polegać na agregacji treści i monitorowaniu stron w internecie i prowadzić do odtworzenia agory w świecie spolaryzowanych oraz rozdrobnionych mediów.
SR: Prawicowa prasa w Polsce uważa, że przed wyborami w 2015 r. mieliśmy do czynienia z iluzją wolności słowa, w rzeczywistości panowała bowiem liberalna cenzura podparta poprawnością polityczną, która tłamsiła poglądy konserwatywne.
TGA: Mimo że zostaliśmy ostrzeżeni przed tym, jak problematyczny jest koncept prawdy, powiedziałbym, że powyższe twierdzenie jest po prostu nieprawdziwe. W rzeczywistości prawica dysponuje rozmaitymi środkami masowego przekazu – telewizją i stacjami radiowymi, czasopismami i gazetami codziennymi.
SR: Jak możemy sprawić, by prawo do wolności słowa było przestrzegane w przestrzeni publicznej stworzonej przez Twittera i Facebooka? Jak dopilnować, by te „prywatne supermocarstwa” – jak nazywa je Timothy Garton Ash – nie wprowadziły własnej formy cenzury? Facebook, który zakazuje nagości, ale niekoniecznie mowy nienawiści, jest dobrym przykładem.
TGA: Te prywatne supermocarstwa to także prywatnie zarządzane przestrzenie publiczne. Jest to naprawdę nowa sytuacja. Wiemy już całkiem sporo na temat tego, co dzieje się na tych platformach. I tak Twitter jest jednoznacznie platformą publiczną. Każdy użytkownik mówi do wszystkich, którzy zechcą dany komunikat przeczytać. Faktem jest też to, że na Twitterze mamy do czynienia z mniejszym natężeniem mowy nienawiści niż na Facebooku, ponieważ użytkownicy zdają sobie sprawę, że mówią do wszystkich, nie tylko do tych, którzy podzielają ich przekonania, i że ci ludzie mogą im odpowiedzieć. Na Facebooku z kolei znacznie silniejszy jest efekt echa. Znajdujemy się w gronie znajomych, którym możemy przedstawić swoje zdanie, oczekując, że odpowiedzą podobnymi poglądami.
Inny problem polega na tym, że według niektórych ankiet młodsi ludzie, np. moi studenci, czerpią około 30 proc. swoich informacji na tematy polityczne z Facebooka, który używa algorytmu determinującego, jakie informacje użytkownik widzi, na podstawie tego, co obejrzał wcześniej. Algorytm dodatkowo wzmacnia więc wspomniany efekt echa, niszcząc tym samym jeszcze bardziej sferę publiczną. Facebook na podstawie badań prowadzonych przez własnych ekspertów twierdzi, że to nieprawda. Ale zgadnijcie: kto ma dostęp do danych stanowiących podstawę badań? Tylko eksperci Facebooka.
SR: Chciałabym teraz spojrzeć w przyszłość z perspektywy historii. W amerykańskiej konstytucji istnieje przepis gwarantujący powszechną ochronę wolności słowa. Czy jakiekolwiek państwo w XXI w. może zawrzeć podobny ustęp w swojej ustawie zasadniczej, jeśli zdecyduje się na wprowadzenie poprawek do konstytucji obecnie obowiązującej lub napisanie nowej?
JWM: Mało kto zdaje sobie sprawę, jak młoda jest w USA ortodoksyjna obrona wolności słowa. Wielu ludzi poszło w tym kraju do więzienia za obrazę prezydenta czy sprzeciw wobec wojen. Amerykańskie umiłowanie wolności słowa nie jest odwieczne. Na dobrą sprawę rozpoczęło się w latach 60. XX w.
Radykalizm w obronie wolności słowa był także równoważony normą powściągliwości, czasem wyśmiewaną jako dominacja poprawności politycznej. Miała ona jednak moim zdaniem przez długi okres dobry wpływ na amerykańską kulturę. Dowodem niech będzie niebywała opowieść, którą niedawno usłyszałem od mojego współpracownika. Już w połowie XX w. zdarzały się w USA skargi muzułmanów na sądy, które wśród rzeźb wielkich prawodawców umieszczały także posągi Mahometa, co wywoływało protesty wiernych i prośby o usunięcie wizerunku proroka. Wiele sądów zgodziło się to zrobić dobrowolnie.
TGA: Mark Twain powiedział kiedyś: „Ameryka posiada trzy wspaniałe cechy: wolność słowa, wolność religijną i mądrość, by z żadnej z nich w pełni nie korzystać”.
*Ikona wpisu: fot. Newtowngrafitti. Źródło: flickr.com, cc by 2-0