Prawie jak Oscary
Kto wie, może pierwszy z tych problemów wynika bezpośrednio z drugiego? Europejska Akademia Filmowa, gremium rokrocznie przyznające nagrody dla najlepszych filmów z naszego kontynentu, to instytucja działająca analogicznie do przyznającej Oscary Akademii Filmowej. Nie chodzi tu wyłącznie o podobną do amerykańskiej dbałość o prestiż i ekskluzywność wydarzenia, które przeobraziło się w ciąg serdecznego poklepywania się po plecach (w pewnym momencie scenarzysta Jean-Claude Carrière dziękował prezydentowi Wrocławia Rafałowi Dutkiewiczowi za nagrodę za całokształt twórczości!). Taką dawkę wyrażania uznania sobie nawzajem czy grupie, którą się reprezentuje – czegoś, co w USA określa się jako self-congratulatory – można uznać za lekko irytujący, lecz zdrowy zwyczaj środowiska wspierającego się w trudnych politycznie czasach.
Bardziej istotne jest podobieństwo ENF do Oscarów w zakresie sposobu podejmowania decyzji: kilkutysięczne grono europejskich filmowców dokonuje demokratycznego głosowania w najważniejszych kategoriach. Jest to o tyle ważne, że wiele innych nagród tego kalibru w świecie filmu przyznawanych jest przez zmieniające się rokrocznie kilkuosobowe składy jurorów (tak działa większość festiwali filmowych, w tym canneński i berliński). Skutkiem ubocznym zbiorowego głosowania jest często rozczarowanie wynikiem, które w przypadku Oscarów stało się zresztą normą i sprawiło, że wielu kinomanów deklaruje kompletny brak szacunku wobec tej „komercyjnej” nagrody. W przypadku decyzji składów jurorskich łatwiej z kolei o kontrowersję czy choćby minimalne zaskoczenie (takim była druga Złota Palma dla Kena Loacha za „Ja, Daniel Blake”, przyznana w tym roku przez jury pod przewodnictwem George’a Millera).
Triumf „Toniego Erdmanna” Maren Ade był jedyną statystyczną możliwością, jeśli weźmiemy pod uwagę profil nagrody i pozostałe nominacje. | Sebastian Smoliński
Starzy mistrzowie i hollywoodzki blask
Tegoroczne rozdanie ENF przebiegło bez zaskoczeń. Dostaliśmy konsekwentną i przewidywalną odpowiedź na pytanie, co europejska elita uważa za warte nagrodzenia oraz co ma być wizytówką nowej (a raczej starej-nowej) filmowej Europy. Triumf filmu „Toni Erdmann” (5 najważniejszych statuetek) Maren Ade był zresztą jedyną statystyczną możliwością, jeśli weźmiemy pod uwagę profil nagrody tudzież dorobek innych nominowanych. „Julieta” Pedro Almodóvara, „Elle” Paula Verhoevena oraz „Ja, Daniel Blake” Kena Loacha to trzy filmy mistrzów-weteranów, które walczyły z „Tonim Erdmannem” o tytuł europejskiego filmu roku. I choć niedoceniona w Polsce „Julieta” oraz „Elle” (polska premiera w styczniu 2017 r.) to rewelacyjne, manieryczne filmy mistrzów, którzy zjedli zęby na uwodzeniu publiczności, nie da się ukryć, że to nie w nich bije dziś serce europejskiego kina (jeśli uznamy, że jego puls jest jeszcze w ogóle wyczuwalny).
Nie najemy się też filmem „Ja, Daniel Blake”, który cofa nas do retoryki i estetyki sprzed półwiecza, a swoją prostolinijnością nabiera na humanizm drugiej świeżości. Kwiatkiem do kożucha była nominacja dla „Pokoju” Lenny’ego Abrahamsona, bodaj najlepszego tytułu z całej stawki. „Pokój” od zeszłego sezonu zbiera liczne nagrody, ale funkcjonuje w obiegu jako hollywoodzki hit, z kilkoma nominacjami do Oscara i statuetką za rolę Brie Larson, świetnymi recenzjami w USA oraz fabułą osadzoną w Akron, Ohio. Nie jest to raczej dzieło, które Europejska Akademia Filmowa chciałaby wywiesić na swoich sztandarach (dodam, że jej szefowie rozpostarli na scenie na początku gali flagę Unii Europejskiej).
Peruka i sztuczne zęby
„Toni Erdmann” był więc skazany na sukces. Film relatywnie nieznanej reżyserki, Maren Ade, to długaśna komedia ukazująca relację ojca i córki z takim rodzajem powagi, który może przypaść do gustu szerokiej publiczności. W końcu podobne tematycznie „Body/Ciało” Małgorzaty Szumowskiej otrzymało na sobotniej ceremonii Nagrodę Publiczności. O filmie Szumowskiej pisałem już szerzej na łamach „Kultury Liberalnej”, tu odnotuję więc tylko, że w obu filmach kluczowy jest wątek terapii, która zwraca ku sobie obolałe ciała i dusze.
W „Tonim Erdmannie” towarzyszymy Winfredowi Conradiemu (nagrodzony ENF dla najlepszego aktora Peter Simonischek), nauczycielowi o niedźwiedziej posturze, jednemu z tych ekscentryków, którzy sami najgłośniej śmieją się z własnych dowcipów. Dla niego wszystko to „tylko żart” – rzeczywistość jest po to, by zamieniać ją w fikcję, a życie to seria lepszych i gorszych gagów. Lekkoduch wychował jednak zasadniczą córkę Ines (również nagrodzona na gali Sandra Hüller), dla której jeśli coś nie jest na serio, to tak naprawdę nie istnieje. Ines uosabia stereotyp zimnej, młodej i pragmatycznej pracowniczki międzynarodowej korporacji, emocjonalnie zablokowanej i nastawionej tylko na sukces. Nieporadny Winfred nie pasuje do świata wielkiego biznesu, więc kiedy podczas odwiedzin córki w Bukareszcie dostrzega jej zakłopotanie, tworzy sobie alter ego, coacha i speca od consultingu w jednym, Toniego Erdmanna. Wciskający się na branżowe imprezy Toni, wyposażony w perukę i parę sztucznych szczęk, okaże się prawdziwym detonatorem społecznych konwenansów.
Na czym polega siła przyciągania filmu Ade? Choć zachwyty nad „Tonim Erdmannem” – solidną, lecz wtórną i bezbarwną formalnie opowieścią o udawaniu jako koniecznym elemencie gry w tożsamość – wydają mi się mocno przesadzone, mogę chyba zrozumieć tak życzliwe przyjęcie filmu przez publiczność i członków EAF. Bez uciekania się do złośliwości, warto odnotować, że jest to autentycznie zabawna niemiecka komedia (a zatem pewne novum na europejskim rynku). Kino naszych sąsiadów zorientowane na rozśmieszanie widzów wypada często pokracznie, osiągając niepojęty wprost poziom przaśności, jak w przypadku „Adolf H. – Ja wam pokażę” Daniego Levy’ego z 2007 r. (co ciekawe, w kategorii najlepsza europejska komedia nominowany był inny film o Hitlerze, czyli ekranizacja głośnej książki „On wrócił” Timura Vermesa). Tymczasem u Ade, nagrodzonej za reżyserię i scenariusz, zgrabność komediowej formuły łączy się z wyrazistymi kreacjami aktorskimi, które rzadko popadają w karykaturę. Jako epicki straszno-śmieszny dramat o powstawaniu więzi pomiędzy ojcem i córką, „Toni Erdmann” oferuje 160 minut społecznych obserwacji, intymnych duetów i konwencjonalnej satyry na korporacyjną uniformizację i bezosobowość. Simonischek, charakterystyczny aktor o usposobieniu brata łaty, sprawia czasem wrażenie, jakby urwał się z rozgrywającego się dziś filmu Felliniego i trafił na racjonalnie zarządzany plan filmowy niemieckiej psychodramy rodzinnej.
„Toni Erdmann” oferuje 160 minut społecznych obserwacji, intymnych duetów i konwencjonalnej satyry na korporacyjną uniformizację i bezosobowość. | Sebastian Smoliński
Młody Toni Erdmann i stara Europa
Toni w jego wykonaniu ma w sobie więcej młodości ducha niż Ines, która w interpretacji Hüller jest przez pierwszą połowę filmu doskonale aseksualna. Ade oparła swój film na schemacie cielesnego wyzwolenia. Ines, wzorowa pracowniczka firmy consultingowej, ubiera się w żakiety i spodnie, które ukrywają jej kształty, ma bladą skórę, jej ruchy są sztywne, a ciało znajduje się w ciągłym napięciu. Jest chodzącym przeciwieństwem zmysłowości. Performer Toni Erdmann – w którym od razu rozpoznaje własnego ojca, jednak z czasem dołącza do zaproponowanej przez niego gry – pokazuje jej, że można odnaleźć przestrzeń wolności (i zgrywy) w każdej życiowej i zawodowej sytuacji. Nie dowiadujemy się, jak wyglądała kiedyś ich relacja lub w jaki sposób znaleźli się w punkcie, w którym wyrosła między nimi przepaść (co dowodzi, że film po macoszemu podchodzi do psychologii i dba przede wszystkim o nasze dobre samopoczucie). Niewiele zmienia się przy tym sam Winfred, który widzi, że jego niewinne żarty mają czasem realne i bolesne konsekwencje, ale nie zmienia wskutek tego swojej postawy wobec świata. Ines, w pierwszej scenie ze swoim udziałem ciasno zapięta, w jednej z kolejnych unikająca bezpośredniego zbliżenia, kończy jako bardziej wyzwolona emocjonalnie, gotowa na seks oraz kompletnie naga – dosłownie i w przenośni – kobieta, która zdarła z twarzy duszące ją maski.
Ta wyraźna trajektoria „Toniego Erdmanna” pozwala dostrzec w filmie szerszą metaforę: jest on próbą obudzenia Europy z ekonomicznego, społecznego i emocjonalnego snu, w który zapadła w pogoni za internacjonalizacją i dobrobytem. Ines Conradi to figura nowej Europy technokratów i menedżerów, specjalistów i konsultantów, obracających kapitałem, namawiających do outsourcingu, przyjeżdżających pracować w Rumunii niczym w jakiejś podrzędnej prowincji globalnego cesarstwa (czy też, jak chcieliby Hardt i Negri, Imperium). Film Ade daje ukojenie, ponieważ podsuwa iluzję wyjścia z tego zaklętego kręgu korporacyjnej beznadziei. Sugeruje, że ideały wolności i prawa jednostki do wymyślania i kształtowania form własnej ekspresji (prawo do ekscentryczności) nie muszą zginąć w Europie pod naporem wytycznych z transatlantyckich lub azjatyckich centrali. Jednak Maren Ade nie oferuje alternatywy dla tak gorąco krytykowanej i wyśmiewanej w swoim filmie korporacyjnej kultury, co każe się gorzko domyślać, że jako realistka takowej nie widzi. A Winfred/Toni to figura nieszkodliwego błazna-artysty – wentyl bezpieczeństwa, który czyni jednowymiarowy świat trochę bardziej znośnym.
Sukces „Toniego Erdmanna” można odczytać jako tęsknotę za żywotnością europejskiej kultury, a przynajmniej za czymś, co mogłoby nas przekonać o tej żywotności. | Sebastian Smoliński
Unia Europejskich Filmowców?
Sukces „Toniego Erdmanna” można więc odczytać jako tęsknotę za żywotnością europejskiej kultury, a przynajmniej za czymś, co mogłoby nas przekonać o tej żywotności w obliczu dzisiejszych kasandrycznych wizji. Stałym akcentem tegorocznej gali były deklaracje niepokoju o stan europejskiej demokracji i jej polityczny skręt w prawo. W pewnym momencie nieobecna na ceremonii Agnieszka Holland nadała nawet „orędzie z Gabinetu Owalnego”, wystylizowane na scenę z reżyserowanego między innymi przez nią serialu „House of Cards”. Apele o jedność środowiska w tych trudnych czasach oraz podkreślanie wpływu, jaki mają na Europejczyków filmowcy, którzy dostarczają im wciąż narzędzi do myślenia o samych sobie, zostały wsparte konferansjerką Macieja Stuhra, zgrabnie łatającego dziury w niedopracowanej, nieznośnie długiej (trwającej niemal trzy i pół godziny!) gali. W najbardziej podniosłym momencie chór wykonał poświęconą zjednoczonej Europie pieśń Zbigniewa Preisnera, skomponowaną do „Niebieskiego” Krzysztofa Kieślowskiego z 1993 r. Stuhr mógł wyszaleć się w temacie uszczypliwości politycznych, galę transmitował przecież TVN, a nie Telewizja Polska. Gdy w ramach jednego z żartów Maja Ostaszewska przeczytała „przypadkiem” jego notatkę o treści „Don’t mention Polish government”, na widowni rozległy się śmiechy tych, którzy znajdują przyjemność w prowadzeniu takiej medialnej wojenki z rządzącymi.
Nie doczekamy się raczej prężnej Unii Europejskich Filmowców (konkurencja, także międzynarodowa, zawsze będzie w tej branży podstawą), ale już dzisiaj, po rozdaniu Europejskich Nagród Filmowych, możemy wskazać, jak radzić sobie w kinie z widmem partykularyzmu. Wielokrotnie w trakcie gali podkreślano, że Polska leży w Europie, że jest częścią zachodniej rodziny filmowej. Jeśli takie są nasze aspiracje, włóżmy więcej wysiłku w to, by rozmawiać z Europą na jej poziomie. To prawda, polskimi akcentami były w tym roku aż dwie nominacje – dla Tomasza Wasilewskiego za scenariusz „Zjednoczonych stanów miłości” oraz dla Piotra Stasika za dokument „21 x Nowy Jork”. „Polski akcent” stał się jednak prawdziwym lejtmotywem wieczoru. Tak się złożyło, że do przemów i wręczania nagród zostali wybrani akurat ci polscy artyści, którzy średnio radzą sobie z mówieniem po angielsku. O ile szarpany angielski Rafała Dutkiewicza i twarda, płaska melodia Magdaleny Sroki to zło konieczne (mieli oni urzędowy obowiązek, by na gali przemówić), o tyle finałowy śpiew Daniela Olbrychskiego po angielsku, ze Stuhrem przy fortepianie, złożyły się na żenującą scenkę, której organizatorzy wieczoru mogli obecnym na gali i przed telewizorami oszczędzić.
Czy przemawia przeze mnie kompleks „zachodniości”, kiedy sugeruję, że powinniśmy wysłać na scenę reprezentację gwiazd władającą angielskim z akcentem równym co najmniej Mariuszowi Maxowi Kolonce? Być może, ale kwestia korzystania ze współczesnej łaciny przez polski show-biznes to część szerszego zjawiska, jakim jest nasz wielopoziomowy prowincjonalizm. Prowincjonalizm, który w warunkach narzucanych przez konserwatywną władzę w prosty sposób skutkuje partykularyzmem. Europejskie Nagrody Filmowe – piękna inicjatywa budująca pomost między różnorodnymi kinematografiami – przypomniały nam, że dobrze i sympatycznie być częścią europejskiej wspólnoty. Nawet jeśli, o czym przekonuje „Toni Erdmann”, warunkiem osobistego szczęścia jej mieszkańców jest dziś posiadanie sztucznej szczęki i peruki.
*Ikona wpisu: fot. Komplizen Film/Materiały prasowe Gutek Film
** Poprawka (14.12.2016): W pierwotnej wersji tekstu błędnie podano imię jednej z osób występujących na gali rozdania nagród. Był to Daniel Olbrychski, nie zaś Rafał Olbrychski.