Dla piszących o muzyce koniec roku jest czasem nie zawsze przyjemnych niespodzianek. Odkrywamy bowiem, że przeceniliśmy dokonania niektórych artystów, innych zaś nie doceniliśmy, a niektórych wcale nie zauważyliśmy. Mimo to jestem zdania, że rok 2016 przynajmniej od strony muzycznej należał do udanych. Wybranie 10 płyt, które najbardziej zapadły mi w pamięć, okazało się zadaniem trudnym, a co najmniej kilka albumów otarło się o tę listę. Selekcja, której zmuszony byłem w tej sytuacji dokonać, nie wiąże się z niczym innym, jak z indywidualnym gustem autora.

Albumy przedstawiam w kolejności alfabetycznej.

Heron Oblivion, „Heron Oblivion”
a1-heron

Żeby nagrać bardzo dobry rockowy album, nie trzeba gonić za trendami ani silić się na coraz bardziej ekwilibrystyczną żonglerkę stylami. Trudno o lepszy dowód niż debiutancki album Heron Oblivion, który czerpie z muzycznej tradycji obficie, lecz nie w sposób odtwórczy. Grupa złożona z doświadczonych muzyków odważnie sięga do tzw. acid folku i śmiało zapuszcza się w lata 60., kiedy miała miejsce prawdziwa eksplozja muzyki psychodelicznej. Delikatny, eteryczny głos wokalistki Meg Baird zadziwiająco harmonijnie przeplata się z ostrymi, dysonansowymi pojedynkami dwójki gitarzystów. Cały krążek brzmi zaś zaskakująco świeżo. W gruncie rzeczy sytuuje się gdzieś poza czasowymi odniesieniami, niczym pomost łączący dwie odległe muzyczne epoki, ale nie należący do żadnej z nich. Dla miłośników psychodelii to prawdziwa uczta.

King Buffalo, „Orion”

a2-king-buffalo-orion

Debiutancki album amerykańskiej grupy King Buffalo pojawił się na mojej muzycznej mapie w 2016 r. zupełnie niespodziewanie, ale pozostanie na niej na dobre. Najkrótsza odpowiedź na pytanie, dlaczego tak się stało, brzmi: Kyuss. Ta owiana legendą grupa pionierów gatunków takich jak stoner metal i desert rock z pewnością nie może narzekać na brak następców. Jest jednak coś, co wyróżnia King Buffalo spośród dziesiątków zespołów, które na całym świecie inspirują się majestatycznymi, hipnotycznymi jamami Kyussa. „Orion” to album, który nie tyle kopiuje mistrzów, ile raczej wypływa z tego samego źródła, co ich dokonania. Przy jego odsłuchu uderza podobna przestrzenność brzmienia i oniryczny klimat, jakie przed ponad 20 laty odnaleźć można było w albumach takich jak „Blues for the Red Sun”. Nie jest to dzieło kompletne, King Buffalo z pewnością może się jeszcze artystycznie rozwijać, ale już teraz warto zapamiętać nazwę tego zespołu.

Shearwater, „Jet Plane And Oxbow”

a3-shearwater

Jeśli miałbym wskazać swoją tegoroczną muzyczną guilty pleasure, to zapewne byłaby to właśnie płyta Shearwater. Na dziewiątym już albumie grupa kierowana przez Jonathana Meiburga wyraźnie inspiruje się bowiem estetyką lat 80., epoki, której nie darzę szczególnym poważaniem. Tyle że w przypadku piosenek tej klasy co „Quiet Americans”, „Filaments” czy „Radio Silence” naprawdę nie ma powodów do odczuwania zażenowania. Meiburg nadał kompozycjom z „Jet Plane And Oxbow” epicki sznyt, a nawet przebojowość, unikając jednak przesadnego rozdymania ich formy. Ci zaś, którym nie wystarczy czysta przyjemność płynąca ze słuchania, odkryją szybko, że nowa płyta Shearwater ma drugie dno. Ambicją „Jet Plane And Oxbow” jest bowiem odmalowanie portretu współczesnej Ameryki. Zamiar ambitny, który łatwo skończyć mógł się spektakularnym fiaskiem. Z tekstów Meiburga wyłania się jednak obraz gorzki, momentami kreślony w nazbyt melodramatyczny sposób, lecz mimo wszystko intrygujący. Warto dodać, że rozczarowanie narratora wydaje się tym dotkliwsze, w im większym stopniu wypływa z autentycznego patriotycznego przywiązania.

Sturgill Simpson, „A Sailor’s Guide to Earth”

a4-simpson

Sturgill Simpson, nagrywając swój najnowszy krążek, poważył się na nie lada ryzyko. Powstała płyta country będąca jednocześnie albumem koncepcyjnym z bardzo osobistą treścią. Inspiracją „A Sailor’s Guide to Earth” było bowiem przyjście na świat pierworodnego syna artysty, któremu dedykowany jest ten album. Simpson nie próbuje odgrywać nieomylnego rodzicielskiego autorytetu. Zamiast tego zręcznie wykorzystuje marynistyczne metafory, aby snuć opowieść o życiu we wszelkich jego odcieniach. Jego wielkimi atutami są szczerość, umiejętność balansowania pomiędzy patosem i banałem, nieszablonowa wyobraźnia. Mało powstaje płyt równie poruszających i życiowo mądrych. Właściwie nie ma też na niej słabych punktów – od otwierającego album, epickiego „Welcome to Earth (Pollywog)”, po zamykający, pełen pasji protest song „Call to Arms” Simpson nie schodzi poniżej poziomu, który dla wielu artystów pozostaje niedostępny. Przy okazji udowadnia też, że stereotypowy obraz muzyki country nie musi mieć wiele wspólnego z rzeczywistością.

Thee Oh Sees, „A Weird Exits”

a5-thee

Rok 2016 był niezwykle płodny dla Thee Oh Sees. W przeciągu kilku miesięcy ten rezydujący w Kalifornii zespół wydał dwa studyjne albumy oraz krążek live. Spośród tej trójki to właśnie „A Weird Exits” odciśnie zapewne największe piętno. Powstał bowiem album, który śmiało można nazwać kamieniem milowym współczesnej rockowej psychodelii. Grupa, w której kluczową postacią jest multiinstrumentalista i wokalista John Dwyer, zapuszcza się w swego rodzaju dźwiękowe światy alternatywne. Psychodeliczny rock garażowy miesza się w nich z punkiem, metalem i muzycznymi eksperymentami, które nie dają się w żaden sposób zaszufladkować. Thee Oh Sees brzmią na tej płycie jak niezwykle zwarty muzyczny kolektyw, zjednoczony wspólną wolą tworzenia muzyki, której straceńcza energia lada chwila rozsadzić może wszelkie formy i granice. Jedyne, czego można sobie życzyć, to żeby Thee Oh Sees pozostali równie odważni i ekscentryczni na następcach „A Weird Exits”.