Widzowie i krytycy, którzy chcą być na bieżąco z amerykańskimi serialami fabularnymi, mają prawo czuć się przytłoczeni. Liczba nowych produkcji wciąż rośnie, nie zważając na możliwości percepcyjne zwykłych śmiertelników, o czym pisałem już zresztą na łamach „Kultury Liberalnej” w zeszłym roku. Rok 2016 po raz kolejny podniósł poprzeczkę w tym zakresie.
Gdy w 2015 r. nadawane w tradycyjnej ramówce i udostępniane na rozmaitych platformach medialnych seriale przekroczyły barierę 400 tytułów rocznie, dziennikarze ogłosili erę peak television, oznaczającą swoisty szczyt kreatywności dla tej formy rozrywki. Jednocześnie wyrazili nieśmiałą nadzieję, że w niedalekiej przyszłości sytuacja nieco się ustabilizuje. Na razie jednak nic tego nie zapowiada i prawdopodobnie czeka nas jeszcze kilka lat przedzierania się przez kolejne lawiny opowieści w odcinkach. Największy gracz na rynku, Netflix, wydaje setki milionów dolarów na nowe produkcje, jakby jutra miało nie być (rekord pobił serial „The Crown”, którego pierwszy sezon kosztował 130 mln dol.). Starzy giganci, jak HBO, również nie śpią, próbując odzyskać utraconą pozycję (ich najnowszy hit „Westworld”, pochłonął około 100 mln). Tymczasem najpopularniejszym serialem roku, któremu udało się zjednoczyć pokaźną rzeszę widzów na całym świecie, okazał się dużo skromniejszy budżetowo „Stranger Things”, zawdzięczający swój sukces silnej tęsknocie za estetyką lat 80.
Poza klasyfikacją
W roku 2016 nie brakowało okazji, które sprzyjały porównywaniu osiągnięć współczesnej telewizji ze sztuką filmową. Ośmiogodzinny dokument Ezry Edelmana „O.J.: Made in America”, opowiadający o życiu amerykańskiego futbolisty O.J. Simpsona, pokazał, jak bardzo umowne są granice pomiędzy mediami. Krytycy, którzy widzieli go w styczniu na festiwalu w Sundance, umieszczali go na liście najlepszych dzieł filmowych, a dziennikarze telewizyjni uznali go za serial, ponieważ oglądali kolejne odcinki na kanałach ABC lub ESPN. „O.J.: Made in America” ma także duże szanse na Oscara w kategorii filmów dokumentalnych. Analogiczny dysonans pojawił się w przypadku „Lemonade”, krótkiego filmu pokazanego w ramówce stacji HBO, który towarzyszył premierze albumu Beyoncé o tym samym tytule. Gdy prestiżowy brytyjski magazyn „Sight & Sound” opublikował listę najlepszych filmów 2016 r. (na podstawie głosów 163 krytyków i kuratorów), mało kto się spodziewał, że „Lemonade” znajdzie się w pierwszej trzydziestce. Kilka miesięcy wcześniej audiowizualne dzieło Beyoncé było również nominowane do nagród Emmy, przyznawanych za produkcje telewizyjne w kategorii program rozrywkowy.
Produkcje, które wymykają się skostniałym klasyfikacjom, ukazują się coraz częściej, zacierając granice pomiędzy mediami czy gatunkami. „Lemonade” sytuuje się na przecięciu teledysku, filmu oraz telewizji i wszelkie próby rozstrzygnięcia, do którego świata bardziej przynależy, nie mają większego sensu. Podobnie jest z innowacyjnym serialem Louisa C.K. „Horace and Pete”, który pewnego dnia został udostępniony na stronie internetowej autora bez żadnych wcześniejszych zapowiedzi i bez wsparcia jakiejkolwiek stacji telewizyjnej. Być może już niedługo krytycy zdecydują się na układanie podsumowań, w których tradycyjny podział na poszczególne media zostanie podważony. Twórcy na pewno coraz bardziej się starają, żeby tak się stało.
Pomiędzy komedią a dramatem
Kolejny mur, który dawno już powinien zostać zburzony, to sztuczna klasyfikacja dzieląca seriale na dramatyczne i komediowe. Jest ona nieadekwatna, ponieważ nie opiera się na treści poszczególnych dzieł, tylko na ich czasie trwania. Seriale godzinne to z automatu dramaty, a półgodzinne lub krótsze – komedie. Ten przestarzały podział utrzymuje się jeszcze tylko dlatego, że wciąż jest stosowany w przyznawaniu popularnych nagród, takich jak Emmy czy Złote Globy, co prowadzi z kolei do kuriozalnych nominacji, w których np. nieoczywisty „Transparent” rywalizuje z klasycznymi sitcomami. Za krótszymi serialami ciągnie się też krzywdzący stereotyp, według którego są one mniej ambitne niż trwające godzinę prestiżowe dramaty.
Obserwując przekrój tematów, stylów, bohaterów, a nawet sposobów dystrybucji, trudno nie odnieść wrażenia, że znajdujemy się w jednym z najciekawszych momentów w historii seriali. | Karol Kućmierz
Fala innowacyjnych, eksperymentujących i odważnych półgodzinnych seriali, która zdominowała 2016 r., rozwiała jednak wszelkie wątpliwości. Dawne podziały nie mają racji bytu, a czas trwania nie ma najmniejszego związku z jakością. Matt Zoller Seitz nazywa te seriale „teoretycznie komediowymi” (comedy in theory) i sugeruje, że stanowią one coraz poważniejszą konkurencję dla dramatów, które ostatnio weszły w fazę stagnacji. Przewaga półgodzinnych produkcji wynika z tego, iż większy nacisk położony jest w nich na obserwowanie bohaterów, zamiast na planowanie wciągających, pełnych zwrotów akcji fabuł, z których słyną seriale w rodzaju „Gry o tron” czy „Breaking Bad”. Niektóre z nich – np. „BoJack Horseman” (Netflix) czy „You’re the Worst” (FX) – wykorzystują swoje komediowe oblicze, żeby z zaskakującą szczerością mówić o poważnych problemach, takich jak depresja. W obrębie krótszych odcinków łatwiej także o eksperymenty formalne i różnorodność sposobów opowiadania historii.
Przykłady można mnożyć. „Better Things” (FX) Pameli Adlon rozwija estetykę wypracowaną w serialu „Louie” i z ogromną wrażliwością wnika w życie aktorki samotnie wychowującej trzy córki, unikając przy tym przemilczeń, idealizacji i eufemizmów. „The Girlfriend Experience” (Starz) nawet na pierwszy rzut oka nie przypomina sitcomu. To chłodna, analityczna opowieść o studentce prawa (Riley Keough), która coraz śmielej wkracza w świat ekskluzywnej prostytucji. Inne tytuły, jak „Dolina krzemowa” (HBO) czy „Figurantka” (HBO), pozostają dla odmiany konsekwentnie komediowe, jednak ich rzemiosło zapiera dech w piersiach. To doskonałe, nieustępliwe maszyny stworzone do konstruowania obezwładniających żartów. „High Maintenance” (HBO) i „Easy” (Netflix) zainicjowały natomiast nową odmianę antologii, w której każdy odcinek stanowi zamkniętą dramaturgicznie całość, podobnie jak w głośnym „Czarnym lustrze”, z tą różnicą, że krótkie opowieści powiązane bardzo luźną nitką mają tu charakter obyczajowy. W „High Maintenance” poszczególne odcinki spina postać dealera, który odwiedza rozmaitych klientów (to oni są bohaterami poszczególnych epizodów), a w „Easy” wszystkie historie rozgrywają się w Chicago i dotyczą szeroko pojętych problemów uczuciowych. „Atlanta” (FX) i „Niepewne” (HBO) eksplorują z kolei specyficzne środowiska, których do tej pory nie oglądaliśmy w żadnym serialu. W pierwszym z nich Donald Glover przedstawia nieco odrealniony świat raperów z tytułowego miasta, funkcjonujących na pograniczu działalności przestępczej i show-biznesu; w drugim Issa Rae przybliża doświadczenia młodych, wykształconych Afroamerykanek, próbujących odnaleźć swoją drogę w dorosłym życiu. Zarówno Glover, jak i Rae są nie tylko autorami swoich seriali, ale również odtwórcami głównych ról. Ich dzieła to osobiste wypowiedzi niezależnych twórców, którzy tkają uniwersalne opowieści z bardzo konkretnych, osadzonych w rzeczywistości doświadczeń.
Podczas obserwacji przekroju podejmowanych tematów, stylów opowiadania, bohaterów reprezentujących odmienne środowiska, a nawet sposobów dystrybucji trudno nie odnieść wrażenia, że znajdujemy się w jednym z najciekawszych momentów w historii seriali. Forma rozrywki stworzona do masowej konsumpcji pod wieloma względami przekształciła się w przestrzeń, w której wrażliwi artyści mogą się dzielić swoimi osobistymi historiami. Dzięki temu powstają tytuły, które jeszcze kilka lat temu nie miałyby żadnych szans na realizację. Rosnąca liczba niezależnych (artystycznie lub dystrybucyjnie) seriali przywodzi na myśl najlepsze czasy amerykańskiego kina spod znaku indie, zapoczątkowane sukcesem filmu „Seks, kłamstwa i kasety wideo” (1989) Stevena Soderbergha. Wysokobudżetowe hity Netflixa czy HBO mogą rywalizować z kinowymi blockbusterami, jednak najciekawsze produkcje znajdują się w niepozornych niszach. Perełki z ery peak television będą odkrywane jeszcze przez długie lata.
Subiektywne zestawienie najlepszych seriali 2016 r.:
- „Search Party” (TBS)
Pierwszy sezon „Search Party” to jedna z największych niespodzianek tego roku. Sitcom o zapatrzonych w siebie millenialsach skrzyżowany z kryminalnym serialem proceduralnym. Zblazowani bohaterowie poszukują swojej dawnej znajomej, Chantal, lecz na końcu śledztwa czeka na nich tylko mroczna otchłań postprawdy.
- „Niepewne” (HBO)
Wnikliwy i pełen humoru portret młodej Afroamerykanki, która chciałaby czegoś więcej od swojej małej stabilizacji, tylko sama do końca nie wie czego. Występująca w głównej roli autorka serialu, Issa Rae, obserwuje swoją bohaterkę bez żadnej taryfy ulgowej i odkrywa przed widzami kolejne subtelności jej życia uczuciowego i zawodowego, nie tracąc z oczu także kontekstów rasowych oraz ekonomicznych. Całości dopełnia świetna ścieżka dźwiękowa, starannie wyselekcjonowana przez Solange Knowles.
- „Documentary Now” (IFC)
„Documentary Now” to kwintesencja serialu niszowego, oglądanego przez garstkę entuzjastów, który mógł powstać tylko teraz. W drugim sezonie twórcy dalej parodiują – z niebywałym przywiązaniem do detali – znane filmy dokumentalne, takie jak „Jiro śni o sushi” (2011), „The War Room” (1993) czy „Domokrążca” (1969), a Bill Hader i Fred Armisen udowadniają, że są wybitnymi aktorami, zdolnymi do wcielenia się w niemal każdą postać. Szczytowym osiągnięciem tego sezonu był odcinek zainspirowany filmem koncertowym „Stop Making Sense” (1984), na potrzeby którego twórcy powołali art-popowy zespół Test Pattern (przypominający Talking Heads) i napisali oryginalne piosenki (można ich posłuchać na stronie serialu).
- „Rectify” (SundanceTV)
Po czterech wyjątkowych sezonach „Rectify” dobiegło końca. Serial ten opowiada o Danielu Holdenie (Aden Young), który spędził 19 lat w celi śmierci, po czym wyszedł na wolność dzięki nowym dowodom DNA. Produkcja Raya McKinnona unika jednak sensacji. To delikatne dzieło o dojmującej stracie i odbudowywaniu rodzinnych relacji, celebrujące długie chwile ciszy i filozoficzne rozmowy. Daniel Holden z pewnością przejdzie do historii telewizji jako jeden z najoryginalniejszych bohaterów, jednocześnie niedookreślony i wzruszająco ludzki. Serial taki jak „Rectify” prawdziwy dar, który może się już nie powtórzyć.
- „Better Call Saul” (AMC)
W czasach, w których wielu twórców goni za innowacją i eksperymentem, autorzy „Better Call Saul” wciąż doskonalą sprawdzone, tradycyjne rzemiosło telewizyjne. Każdy odcinek to przemyślana kompozycyjnie i perfekcyjnie zrealizowana całość, a wraz z końcem sezonu wszystkie wątki zazębiają się ze sobą w satysfakcjonujący sposób. W drugim sezonie „Better Call Saul” to serial już na tyle wyrazisty i pewny siebie, że można zapomnieć o jego pokrewieństwie z „Breaking Bad”.
- „Horace and Pete” (LouisCK.net)
Na pierwszy rzut oka „Horace and Pete” przypomina tradycyjny sitcom z lat 80. (akcja została osadzona w staroświeckim lokalu na Brooklynie, należącym od pokoleń do jednej rodziny), jednak jego treść jest dużo bardziej subwersywna i obrazoburcza. Integralny element amerykańskiej ikonografii – tradycyjny bar, będący filarem społeczności – został przedstawiony jako miejsce, w którym umierają marzenia, a jego gospodarze i stali bywalcy to głównie alkoholicy oraz ludzie złamani przez życie. Serial Louisa C.K. to dzieło niedoskonałe, paradoksalne i absolutnie esencjonalne.
- „Zawód: Amerykanin” (FX)
„Zawód: Amerykanin” opowiada o parze radzieckich szpiegów w czasach zimnej wojny, którzy tak głęboko zinfiltrowali terytorium wroga, że stali się wzorcową amerykańską rodziną mieszkającą na przedmieściach. W czwartym, i jak do tej pory najlepszym sezonie, serial zbiera plon zasiany w poprzednich: pętle na szyjach poszczególnych bohaterów zaciskają się coraz szczelniej, napięcie sięga zenitu, a każda najmniejsza decyzja pociąga za sobą nieodwracalne skutki. Jedna z niewielu produkcji, która wręcz wymaga tygodniowej przerwy pomiędzy odcinkami.
Dwa świetnie uzupełniające się seriale – jeden fabularny, drugi dokumentalny – dotyczące jednej postaci, słynnego futbolisty O.J. Simpsona, oskarżonego w 1994 r. o morderstwo byłej żony. Pierwszy z nich w brawurowym stylu przybliża niuanse „procesu stulecia” i złożoną rozgrywkę pomiędzy prokuraturą a obrońcami. Drugi poprzez nagromadzenie materiałów próbuje wniknąć pod skórę Simpsona i pokazać wszystkie oblicza człowieka pełnego sprzeczności. Oba składają się na wieloaspektowy portret relacji rasowych w Ameryce, który pozostaje przerażająco aktualny pomimo upływu lat.
- „BoJack Horseman” (Netflix)
W trzecim sezonie „BoJacka Horsemana” satyra na świat Hollywoodu jest wciąż ostra jak brzytwa, popkulturowe powiązania nie tracą na błyskotliwości, a żarty oparte na zwierzęcości postaci (tytułowy bohater jest koniem) zdają się nie mieć końca. Eksperymentalny odcinek, który rozgrywa się na podwodnym festiwalu filmowym i stanowi pomysłowy hołd dla kina niemego, okazał się bezkonkurencyjny w większości rocznych podsumowań. Ten niepozorny serial animowany potrafi jednak w najmniej spodziewanych momentach ujawnić szokującą głębię i sprawić, że w jednej chwili śmiech zamieni się w szloch. „BoJack Horseman” łamie serca widzów z bezwzględnością, której nie dorównuje żaden serial w 2016 r.
- „Atlanta” (FX)
„Atlanta” to debiutancki serial Donalda Glovera, wunderkinda, który zaczynał od skeczy udostępnianych na YouTube, był scenarzystą sitcomu „30 Rock” i członkiem obsady „Community”, w międzyczasie rozkręcając karierę muzyczną jako raper o pseudonimie Childish Gambino. „Atlanta” nie sprawia jednak wrażenia debiutu, ale dobrze przemyślanej artystycznej wypowiedzi dojrzałego autora. Serial pokazuje świat raperów z surrealistyczną wrażliwością i poczuciem humoru, a poszczególne sceny pełne są niespodzianek i niekonwencjonalnych wolt stylistycznych. Wyrazista warstwa wizualna doskonale współgra z oryginalnymi bohaterami i pomysłami na odcinki. Glover nie pozwala też okrzepnąć formie i często eksperymentuje z narracją, przyjmując rozmaite perspektywy. Wielkość „Atlanty” jest jednak najlepiej widoczna w momentach, w których odpryski rzeczywistości przebijają się przez wyrafinowaną estetykę, boleśnie uświadamiając widzom, co oznacza bycie Afroamerykaninem w Stanach Zjednoczonych.