Iza Mrzygłód: Akty przemocy i agresji w stosunku do obcych czy nawet do Polaków mówiących publicznie w obcym języku, takie jak pobicie profesora Jerzego Kochanowskiego w tramwaju, łączone są z postępującą radykalizacją języka debaty publicznej. Czy faktycznie możemy powiedzieć, że język debaty wpływa na postawy ludzi, czy może jest na odwrót? Może to radykalizacja postaw i polaryzacja polityczna wpływają na ten język?
Jacek Wasilewski: Nie widzę postępującej radykalizacji, za to w długiej perspektywie widzę sinusoidę radykalizacji i odprężeń. W przedwojennej prasie, opisanej przez Irenę Kamińską-Szmaj, dominowały ideologiczne pisma partyjne, które były nastawione bardzo konfrontacyjnie. W PRL-u nie było wolności słowa i była cenzura, więc o istnieniu polskiej debaty publicznej możemy mówić dopiero od niedawna.
Słabości polskiej debaty są też związane z powtarzalnymi problemami ze wspólną tożsamością. Jeżeli czujemy, że nasza tożsamość zobowiązuje nas do czegoś, np. do obrony robotników w PRL-u, gdy mamy dobrze zdefiniowanego zewnętrznego wroga lub zdefiniowany cel, np. chcemy się przyłączyć do Unii Europejskiej, prowadzenie debaty jest dużo łatwiejsze. Jeżeli brakuje tego zewnętrznego celu, wówczas kierujemy się przeciw sobie nawzajem – żeby Nas odróżnić od Nich.
Kiedyś z prof. Jerzym Bralczykiem napisaliśmy tekst o polskich językach publicznych. Wyróżniliśmy w nim pięć odmian: język narodowy, język poprawności politycznej, język sukcesu, język populizmu i język luzu. W centrum języka narodowego znajduje się My jako Naród; w języku poprawności mamy My, obywatele; w języku sukcesu jesteś Ty, który możesz zyskać; w języku populizmu mamy Onych, którzy zabierają Nam; wreszcie, w języku luzu mamy Ja, którego obchodzę Ja, a reszta nie bardzo. Wszystkie te języki istnieją równocześnie, tylko czasem przekraczają ustalone na jakiś czas granice. Andrzej Lepper w Sejmie, tabloidowość polityki podczas wyborów, przejęcie telewizji publicznej przez siły, które mówią w imieniu Narodu, a nie obywateli – to wszystko wpływa na nasze postrzeganie radykalizacji i polaryzacji.
Czy ten dyskurs medialny, kulturalny, polityczny przekłada się na postawy zwykłych ludzi? W Ełku ginie 21-latek, ludzie wychodzą na ulicę – w akcji odwetu lub z potrzeby zamanifestowania solidarności. Pojawiają się hasła antyimigranckie, antyuchodźcze i rasistowskie, pomimo że mieszkańcy Ełku nie stykają się na co dzień ani z uchodźcami, ani ze zbyt wieloma imigrantami. Czy to sygnał, że obelżywy język wymierzony w muzułmanów i uchodźców, który ujawnił się bardzo silnie w mass mediach w okresie kryzysu uchodźczego, wpływa na zwykłych ludzi?
Trochę kreuje te postawy, ale też w dużej mierze je odzwierciedla. Nikt nie szafowałby hasłami antyimigranckimi, gdyby nie był to czuły punkt. Po wstąpieniu do UE mamy problem ze wspólną tożsamością – kim my właściwie w tej Unii jesteśmy? Pracujemy na zmywaku w Anglii, ale też sądzimy, że mamy lepsze wartości moralne od tego przegniłego Zachodu. Jeżeli nie stać nas, żeby czuć się jak Europejczycy, bo nasze zarobki na to nie pozwalają, to satysfakcjonuje nas bycie obrońcami Ojczyzny. A żeby móc bronić Ojczyzny, kogoś trzeba wyznaczyć na agresora. Tak dzieje się w przypadku uchodźców.
W międzynarodowych badaniach publikowanych w „The Economist”, w których respondenci mieli określać, jaki procent ich społeczeństw stanowią imigranci, największy przerost świadomości występował w Polsce i na Węgrzech. W Polsce uznano, że imigranci to 5 proc. społeczeństwa, mimo że faktycznie to jedynie 0,1 proc. Przekaz medialny sprawia, że obraz uchodźców jest poznawczo dostępny. Sugeruje, że oni są wszędzie i mają złe zamiary, chcą nam zabrać pracę i zgwałcić kobiety.
Polskie społeczeństwo jest niechętne wobec obcych, a partie, które wykorzystały to podczas wyborów, znalazły się w pułapce tej nienawiści. Powtarzają więc, że musimy się bronić, bo Polska była w ruinie, na kolanach, wykupiona, a chrześcijaństwo znalazło się – jak mówił Tadeusz Rydzyk – w zderzeniu cywilizacji. Musimy być wreszcie u siebie, a nie wykonywać rozkazy płynące z Brukseli. To bardzo romantyczny dyskurs: „Gdy Turków za Bałkanem twoje straszą spiże, / Gdy poselstwo paryskie twoje stopy liże, / Warszawa jedna twojej mocy się urąga, / Podnosi na cię rękę i koronę ściąga”. Wciska nam się to od maleńkości.
Wielokrotnie mówił pan o odgrzewaniu przez populistycznych polityków hasła „Polska dla Polaków”. Czy zakorzenione stereotypy oraz np. antysemityzm przekładają się na dyskurs antyimigrancki i antyuchodźczy, są modyfikowane na jego potrzeby?
Dyskurs antyimigrancki jest nieco podobny do dyskursu antyżydowskiego. Zarówno imigrantów, jak i Żydów nie ma w Polsce, więc wyobrażenia o nich powstają ze stereotypów w jednym przypadku, a ze zlepków doniesień medialnych w drugim. Zwłaszcza na zasadzie mechanizmu wytwarzającego postać Obcego. Obcy to ten, który powoduje nierówność, chce zagarnąć naszą ziemię, bezcześci to, co dla nas święte, i nie chce się asymilować do naszych dobrych, „naturalnych” zwyczajów. Chciwi lichwiarze wykupujący polskie długi, przerabiający dzieci na macę i wyprawiający niestworzone rzeczy z hostiami, a także ukrywający się wśród Polaków pod zmienionymi nazwiskami – to klasyka stereotypu antysemickiego.
Stereotyp uchodźczy ma podobne elementy: chcą nam zabrać pracę, a przynajmniej paść się na naszym socjalu, mają niezdrowe popędy i chcą nam zgwałcić kobiety, sikają w kościołach, a przede wszystkim ukrywają się wśród nich terroryści. No jak tu takim ufać? W badaniach nad doniesieniami medialnymi o uchodźcach w 2015 i 2016 r. można dostrzec takie analogie, zwłaszcza w tygodniku „wSieci”.
Dyskurs antyimigrancki jest nieco podobny do dyskursu antyżydowskiego. Zarówno imigrantów, jak i Żydów nie ma w Polsce, więc wyobrażenia o nich powstają ze zlepków doniesień medialnych. | Jacek Wasilewski
Podobnie jak działające w „Kulturze Liberalnej” Obserwatorium Debaty Publicznej, w swoich analizach bada pan przede wszystkim prasę i związane z nią portale internetowe. Jednak czy przy spadającym poziomie czytelnictwa i w obliczu kryzysu prasy papierowej możemy rzeczywiście mówić o jej silnym oddziaływaniu? Czy ważniejszym medium nie są media społecznościowe albo krótkie filmy w serwisie YouTube?
Dyskurs medialny to naczynia połączone i nie możemy ich rozdzielać. Przekaz informacyjny i idee docierają do ludzi za sprawą liderów opinii. Musi być ktoś na wsi, kto przeczytał gazetę albo dowiedział się od znajomego, który przeczytał gazetę, i wie, że jest tak i tak. Swoje siły ideologiczne mają zarówno gazety, jak i media społecznościowe.
W badaniach wyszło nam, że młodzi ludzie rzadziej ufali tzw. mainstreamowej prasie, ponieważ postrzegają ją jako zmanipulowaną i trzymaną w rękach przez zdemoralizowane elity, które chcą, by Europa wcisnęła nam swoich niebezpiecznych uchodźców, bo siedzą u niej w kieszeni. Oni bardziej ufali mediom społecznościowym i przyjmowali to, co potwierdzało ich lęki.
W tygodniku „wSieci” dominowała narracja o obronie cywilizacji i mobilizowaniu się przeciwko najeźdźcom. Główną zmienną, która wpływała na zmianę typu narracji lub liczbę pojawiających się artykułów na temat uchodźców, były daty ważnych wydarzeń politycznych, m.in. 6 września 2015 r. – ukazanie się raportu ONZ, według którego 75 proc. uchodźców to mężczyźni; 25 października 2015 r. – wybory parlamentarne w Polsce; 13 listopada 2015 r. – zamachy terrorystyczne we Francji; na przełomie 31 grudnia 2015 r. i 1 stycznia 2016 r. – ataki na kobiety w Kolonii w Niemczech.
A jak oddziałują tabloidy?
Tabloidy są papierkiem lakmusowym tego, co sądzi uśredniona, antyelitarna i nieszukająca szczegółów większość społeczeństwa. Tabloidy, tak jak niektórzy politycy, nie mają żadnych poglądów. Dlatego w czasie kryzysu uchodźczego początkowo nie niosły żadnego jasnego przesłania, dopiero później wyklarowało się, że warto być przeciw. Z jednej strony podawały na początku informacje o polskich muzułmanach, Tatarach, którzy żyją na terenie Polski od 400 lat. Z drugiej strony pojawiały się artykuły o upadku Cesarstwa Rzymskiego spowodowanym tym, że barbarzyńcy wdarli się przez granice i zniszczyli tak piękną cywilizację. Analogia była jasna. Podbiją nas. Przyjdą i zaleją nas swoją rozrodczością. Tabloidy tworzyły poczucie oblężonej twierdzy, ale nie tak wprost i agresywnie jak tygodnik „wSieci”, gdzie przekaz był najbardziej spójny.
W analizach ODP wyodrębniono kilka metafor stosowanych do opisu imigrantów i uchodźców oraz charakteryzujących zjawiska związane z kryzysem uchodźczym – metaforę inwazji, metaforę socjalnego i seksualnego „dżihadu”, metaforę zderzenia cywilizacji. Czy w pańskich badaniach również były one obecne?
Wszystko to występuje w narodowo-konserwatywnym sosie, choć mamy też tzw. białe metafory stosowane przez pisma liberalne, które mówią o szacunku dla inności, ale ignorują fakt, że w tej inności czasem nie udaje się zmieścić europejskich wartości obyczajowych. Ofiarą w tej opowieści jest się zawsze na specjalnych prawach. W moim zespole badaliśmy głównie konstrukcje narracji – spójnych schematów narracyjnych, które wykluczały niepasujące epizody jako niewiarygodne lub zmanipulowane. Dlatego to nie jest tylko kwestia metafor, ale całego sensu przekazu.
„wSieci” prezentowało różne odmiany następującej historii: „Agresywna grupa imigrantów wkracza na teren wykrwawiającej się Europy. Głoszą hasła niezgodne z chrześcijańską tożsamością europejską, w której wyrastaliśmy od czasów Cesarstwa Rzymskiego. Atakują nasze wartości i narzucają swoje, obce nam prawa. Wszystkiemu winne są elity europejskie na czele z Angelą Merkel, która próbując pozbyć się kompleksu II wojny światowej, zaprasza na teren naszej Europy muzułmańskich radykałów. Teraz tylko Polacy mogą powstrzymać hordy odmiennych kulturowo przybyszów”.
Narracja „Gazety Wyborczej” brzmiała w ogólnych zarysach tak: „Uciekająca przed koszmarem wojny grupa uchodźców wyrusza w podróż pełną niebezpieczeństw do Europy, w której chcą znaleźć schronienie i szansę na godne życie. Są tak zdeterminowani, by osiągnąć cel, że wydają oszczędności życia na zapłatę przemytnikom i wsiadają do rozklekotanych łódek, byle tylko dostać się do lepszego świata. Gdy wreszcie uchodźcy docierają do swojej ziemi obiecanej, muszą się zmierzyć się z biurokracją i propagandą prawicowych mediów i polityków. Pomagają im zwykli ludzie – udzielają im gościny, karmią ich i pocieszają”.
Badacze radykalizacji pokazują, że treści skrajne, także te mające charakter dyskryminujący mniejszości, które są formułowane przez prawicowe ugrupowania polityczne, stopniowo przenikają do retoryki ugrupowań centrowych. Jako przykład może służyć animalizacja dyskursu o uchodźcach w Europie i wypowiedź ówczesnego premiera Davida Camerona, który przybywających do Wielkiej Brytanii Syryjczyków określił mianem rojowiska. Czy coś takiego możemy obserwować także w Polsce i na jaką skalę?
Środowiska liberalne również bywają bardzo agresywne w szerzeniu tolerancji. Nie mamy do czynienia ze stadem potulnych baranków. Istnieje pewnego rodzaju wyczuwalny rodzaj pogardy dla środowisk niewielkomiejskich i na tej pogardzie została zbudowana cała niechęć do elit.
Ale faktem jest, że w momencie nasilenia dyskusji o uchodźcach terminy używane przez obie strony sporu zaczęły się przenikać – tak było już wcześniej, w przypadku dyskursu o aborcji czy nauczania religii w szkole. Jednak w przypadku uchodźców terminy „fala”¸ „napływ” w mediach liberalnych dotyczyły głównie opisu zjawiska – kiedy traktowano problem statystycznie, odnosząc się do przyrostu liczby imigrantów, nomen omen przybywających często drogą morską. „Gazeta Wyborcza” często przywoływała terminy przeciwników, ale ironicznie bądź w kontekście polemicznym. Stąd wrażenie przenikania terminologii stosowanej przez jedną stronę do słownictwa drugiej.
Przeciwnicy przyjmowania uchodźców przedstawiają swoje poglądy, odwołując się do kategorii takich jak suwerenność Polski czy wartości chrześcijańskie. Natomiast osoby z nimi polemizujące odwołują się często do ogólnego katalogu wartości europejskich, słabo wpisanych w polską tożsamość. Czy to stąd bierze się słabość strony liberalno-lewicowej w tym sporze?
Z tymi wartościami chrześcijańskimi to jest różnie. Pisma katolickie z jednej strony popierają obecny rząd i parlament, z drugiej mają wykładnię papieża Franciszka, który zachęca do przyjmowania uchodźców. Nasz pop-katolicyzm to jednak przede wszystkim tożsamość przedmurza chrześcijaństwa. Czyli czegoś, co znajduje się nawet nie na zamku, tylko przed murem, niejako poza właściwym centrum. I to przedmurze musi ciągle bronić wiary i honoru przed heretykami. Takie to nasze chrześcijaństwo jak ten napis drukowany na bluzach z kapturem: „Tobie Ojczyzno nasz chuligański trud”.
Słabość strony lewicowej jako oferującej jakąś wizję wspólnoty jest bardzo znamienna, ponieważ lewica skupiła się na obronach mniejszości, a zapomniała pomyśleć o czymś, co łączy te mniejszości w nadrzędną strukturę. Kiedy już weźmiemy gejów, feministki, mniejszości genderowe, ciemnoskórych i mniejszości religijne, to kim u diaska jesteśmy razem?! Co nas łączy jako wspólnotę, co by skłoniło nas do wzajemnych poświęceń? Nic, pustka. Druga strona ma naród, rodzinność i tradycję przejawiającą się takimi zwrotami jak „u nas od zawsze” i „moi dziadkowie polegli”. Naród jest przeciwstawiony Europie, rodzina jest przeciwstawiona wspólnocie jednostek. Wielu, jeśli nie większość Polaków nie ma poczucia podmiotowości. A lewica tej podmiotowości nie daje, tylko oskarża, że kraj jest „fuj”. To co ma ludzi w tym pociągać?
Lewica skupiła się na obronach mniejszości, a zapomniała pomyśleć o czymś, co łączy te mniejszości w nadrzędną strukturę. Kiedy już weźmiemy gejów, feministki, mniejszości genderowe, ciemnoskórych i mniejszości religijne, to kim u diaska jesteśmy razem?! | Jacek Wasilewski
A jakie znaczenie dla wzmacniania języka wykluczającego i umacniania klisz mają takie programy jak noworoczna szopka Marcina Wolskiego emitowana przez publiczną telewizję i przekaz płynący ze strony rządu, jak choćby słowa ministra Mariusza Błaszczaka, który twierdził, że rozruchy w Ełku były usprawiedliwione, bo ludzie boją się terroryzmu?
Tego rodzaju przekazy działają na zasadzie tzw. efektu śpiocha – wiemy, że słyszeliśmy jakąś opinię, ale nie wiemy skąd. Po pewnym czasie wydaje nam się znajoma, może nawet nasza. Jeśli zaś chodzi o samą szopkę noworoczną, to warto zwrócić uwagę, że także dzisiejsi Amerykanie czy mieszkańcy zachodniej Europy większość informacji politycznych o drugiej stronie czerpią z programów rozrywkowych, satyrycznych. To prosta droga do tego, żeby uznać drugą stronę po prostu za głupią.
Czy demokratyczne państwo i społeczeństwo dysponują narzędziami pozwalającymi zwalczać język nienawiści lub ograniczać jego oddziaływanie, tak by jednocześnie nie wprowadzać cenzury?
To klasyczny przypadek z kazusu pisma „Hustler” – czy pornografia powinna istnieć ze względu na wolność słowa, czy też powinno się jej zakazać ze względu na godność innych osób? Ja jestem za wolnością słowa. Wydaje mi się, że prawo w Polsce ma parę mechanizmów, które prowadzą do ukarania nadmiernie radykalnych wypowiedzi. Np. niegdysiejszy wpis na Facebooku jednej z wyblakłych gwiazd polityki: „Uważam prezydenta za chama” był sądownie dopuszczalny ze względu na odniesienie do zachowania, a nie osoby, ale też był wpisem mało smacznym. Takich zachowań nigdy się do końca nie wyeliminuje. Dlatego dla mnie najważniejsza jest etyka dziennikarzy. Czy powielać tego rodzaju wypowiedzi? Można je po prostu pomijać.
Druga rzecz to umawianie się na początku dyskusji, żeby pewnych określeń czy chwytów nie było – o ile jesteśmy na żywo. Trzecia rzecz – dopytywać o istotę sprawy. Dziś media raczą nas ping-pongiem opinii, a dyskusja sprowadza się do pytań typu: „Pan X nazwał pana durniem. Co pan na to?”. Sam czasem piszę sądowe opinie dotyczące granic wolności wypowiedzi i wiem, jak trudno je wyznaczyć. Demokratyczne państwo powinno więc polegać przede wszystkim na edukacji, która uczyłaby tego, jak prowadzić publiczną debatę. No, ale na razie żyjemy w kraju, w którym nawet etyka jest nieobowiązkowa…
*Ikona wpisu: fot. Pixabay.com