Nie wszyscy wyczekują przez cały rok, by spędzić początek wieczoru sylwestrowego przy akompaniamencie wyimków z „Zemsty nietoperza” lub wiązanki polek i walców znad pięknego modrego Dunaju okraszonych „Libiamo” z „Traviaty”. Dla tych, którzy mają ochotę na coś innego, alternatywą może być to, co zwykle mają do zaproponowania Filharmonicy Berlińscy. Z wiedeńskimi kolegami łączy ich długa tradycja koncertów w okresie sylwestrowo-noworocznym, dzieli ich natomiast podejście do programu takich wydarzeń. Nie oznacza to bynajmniej, że w Berlinie Nowy Rok wita się obowiązkowo którąś z mszy Brucknera czy „Requiem niemieckim” Brahmsa. Jak dowodzi program ostatniego koncertu sylwestrowego „Berlińczyków”, można połączyć przyjemne i ambitne, a przy tym wyłamać się ze sztampy.
W Filharmonii Berlińskiej większość koncertów grana jest trzykrotnie, sylwestrowy nie należał do wyjątków i odbył się 29, 30, 31 grudnia. Najwytrwalsi mogli więc przedawkowywać muzykę do woli, a ci, którzy nie dotarli na żaden z koncertów, mieli szansę posłuchać ostatniego z nich w radiu, telewizji i na stronie internetowej Filharmonii.
Uwertura z opery „Colas Breugnon” Dmitrija Kabalewskiego z całą pewnością spełnia warunek niesztampowości i lekkości jednocześnie. Jest to utwór zdradzający poczucie humoru autora i dowodzi jego umiejętności syntezy stylistycznej (czyli coś w sam raz dla „Berlińczyków”, którzy dysponują pełnym wachlarzem technik wykonawczych i mają opanowane różne stylistyki). Mimo fantazji, z jaką dyrygował Simon Rattle, muzykom nie zabrakło precyzji i skupienia, ich pizzicato zdawało się tak wycyzelowane, jakbyśmy mieli do czynienia nie z sekcją smyczków, lecz z zegarem atomowym.
Z niecierpliwością czekaliśmy na występ rosyjskiego pianisty Daniiła Trifonowa w „III koncercie fortepianowym” Sergiusza Rachmaninowa. Ostatnie nagrania Trifonowa – oraz nieco wcześniejsze utworów Rachmaninowa – rozbudziły nasz apetyt na ten występ. Pianista wszedł z lirycznym pierwszym tematem koncertu bardzo cicho i intymnie, wzbudzając zaciekawienie i pozostawiając sobie sporo przestrzeni na rozwinięcie brzmienia. Można by mu nawet było wybaczyć ten lewy pedał, potem jednak zbyt wiele razy powtarzał trick z una corda, który szybko się ograł i zużył. Tak czy inaczej pianista starał się wykorzystać pokłady liryzmu zawarte w tym utworze i nie uległ zanadto pokusie „zatłuczenia” go, którą grzeszy większość pianistów wystarczająco sprawnych technicznie, by w ogóle zabrać się za tak kosmicznie trudną partię. Prawy pedał, używany dość oszczędnie i pulsacyjnie, przysłużył się wykonaniu i uratował koncert przed utonięciem w zlewających się dźwiękach.
Na uwagę zasługuje pomysłowa i konsekwentna artykulacja w przetworzeniu, chociaż w samej kadencji zabiegi kontrapunktyczne znikły trochę w zbyt mało selektywnym potraktowaniu gęstej faktury. Za szybkie wejście w fortissimo nie zostawiło dość miejsca na niuanse dramaturgiczne, a zestawienie z powrotem do totalnego pianissima w repryzie wypadło trochę jak próba uzyskania taniego efektu poprzez przeciwstawienie sobie skrajności. Podobnie w drugiej części, wyjątkowo wirtuozowskiej jak na to zasadniczo wolne ogniwo koncertu, brak „oddechu” sprawiał, że frazy zaczynały się znikąd i donikąd zmierzały, za szybko osiągały przy tym męczącą intensywność, z której trudno było wymanewrować. Mocy zabrakło za to we fragmencie z obłąkańczymi repetycjami.
Finał udowodnił, że Trifonow uczciwie przygotował się do koncertu i nie zawiódł, ale prawdziwą gwiazdą tego wykonania okazała się orkiestra. Od samego początku koncertu Rachmaninowa aż trudno się było skupić na soliście, takiej jakości był akompaniament, co nie jest bynajmniej zarzutem wobec wolumenu orkiestry, a jedynie wyrazem zachwytu jej brzmieniem. Solo rogu na początku allegra było chyba najbardziej wzruszającym solo tego instrumentu, jakie słyszeliśmy. W pierwszej kulminacji przetworzenia trąbki i rogi zachwycająco ze sobą dialogowały, a najpiękniejszym fragmentem kadencji były wejścia solowe fletu, oboju, klarnetu i – znowu – anielskiego rogu. Altówki w adagiu brzmiały tak stopliwie, jakby były jedną megaltówką, zadając ostateczny kłam podłym twierdzeniom, jakoby altówki to były „takie gorsze skrzypce”. Simon Rattle za pulpitem umiejętnie godził orkiestrę z wymykającym się jej chwilami kapryśnym pianistą. Efekt całościowy był jednak bardzo spontaniczny i niewymuszony, co nie znaczy niechlujny czy nieprzemyślany, w dużej mierze dzięki temu, że orkiestra skompensowała niedociągnięcia w interpretacji solisty.
Spontaniczności nie zabrakło też w iście fajerwerkowej suicie zestawionej przez Simona Rattle’a na podstawie „Façade” Williama Waltona, utworu z pogranicza gatunków, niegdyś popularnego i szeroko wykorzystywanego, a dziś mało chyba kojarzonego. Ten najlżejszy utwór w programie koncertu to bombonierka o bardzo popularnym, wręcz pastiszowym charakterze, przywodząca na myśl kabaret czy dawne kino, przesycona efektami instrumentacyjnymi. Podobnie jak uwertura Kabalewskiego z początku wieczoru dała orkiestrze pole do popisu, i to w najlepszym stylu.
Ten mariaż artystycznej sprezzatury z perfekcją techniczną osiągnął szczyt w trzech spośród ośmiu „Tańców słowiańskich” op. 72 Antonína Dvořáka. Ze zrozumiałych powodów Rattle wybrał na ten koncert co żwawsze z tych utworów („Skočná”, „Špacírka” i „Kolo”). Wraz z zagranymi na bis „Galopem” op. 26 Kabalewskiego i „Tańcem węgierskim nr 1” Johannesa Brahmsa pokazały, że „Berlińczycy” mają niebywałą umiejętność grania jak jeden muzyczny organizm i nawet najbardziej ekspresywne rubato może mimo rozkołysania… brzmieć równo. Cały ten koncert pokazywał, że – aby wznieść się ponad materię – trzeba mieć nad nią pełną kontrolę niezależnie, czy chce się ulecieć w sfery najwyższego liryzmu, czy zwyczajnie pożartować.
Koncert:
muzyka: Dmitrij Kabalewski, Sergiusz Rachmaninow, William Walton, Antonín Dvořák,
fortepian: Daniił Trifonow,
dyrygent: Simon Rattle,
orkiestra: Filharmonicy Berlińscy, Filharmonia Berlińska, 29–31 grudnia 2016.