Choć to prawda, że powietrze w Polsce jest niezdatne do spożycia od lat – i że w gruncie rzeczy od dekady stopniowo i powoli jego stan się poprawia – mówienie o tym to dziś dla polityka partii rządzącej wizerunkowe harakiri. Organizacje ekologiczne, ruchy społeczne i miejskie biły na alarm od dawna – jednak temat jakoś nigdy nie znajdował większego posłuchu w mediach. Nagły wzrost uwagi i coraz powszechniejszą świadomość, że w Polsce oddychamy trucizną, można chyba wyjaśnić tylko niedawnym raportem Światowej Organizacji Zdrowia i rankingiem jakości powietrza miast Unii Europejskiej, w którym Polska wypadła dramatycznie.
Dla obozu rządzącego to naprawdę poważny problem. Kiedy KOD wyraźnie traci impet, a czarny marsz, choć potrząsnął nieco PiS-em, z oczywistych względów nie daje się rozszerzyć poza walkę o prawa kobiet – smog burzy spokój rządu. To nie jest problem ekologiczny w takim sensie, w jakim są nim wycinka Puszczy Białowieskiej, odstrzał żubrów, nawet zmiany klimatu. Czyste powietrze to sprawa zdrowa publicznego, dotykająca każdego: kobiety, mężczyzn, dzieci (to ważne!), katolików, lewaków, narodowców, liberałów, a nawet Janusza Korwin-Mikkego.
Pokolenie płynu Lugola
Takiego problemu nie mieliśmy w Polsce od drugiej połowy lat 80., kiedy to młode ruchy opozycyjne mobilizowały tysiące ludzi w protestach wokół Czarnobyla (tam bardzo ważny był wątek zdrowia dzieci), Żarnowca i składowisk odpadów radioaktywnych czy wreszcie podwrocławskiej huty Siechnice. Cykliczne marsze w proteście przeciwko zatruwającej wodę pitną hucie były największymi masowymi demonstracjami w Polsce po wprowadzeniu stanu wojennego. Smog tymczasem nie ogranicza się do Wrocławia. Wielkie miasta, miasta powiatowe i wsie dotyka w podobnym stopniu, choć z nieco różnych powodów. To polityczna beczka prochu, której lont pali się od dłuższego czasu. Niedługo może wybuchnąć.
A jak wybuchnie? Przede wszystkim falą społecznego niezadowolenia, którego ostrze skieruje się na władze centralne, ponieważ samorządy już dziś robią skuteczne uniki. Nawet jeśli pogoda będzie dla PiS-u łaskawa, bez radykalnej systemowej zmiany sprawa powróci za kilka miesięcy, a na pewno kolejnej zimy. W dłuższej perspektywie rząd ma dwie możliwości. Obie trudne.
Opcja pierwsza – niskoemisyjny „wielki skok”
W Polsce od lat konieczna jest gigantyczna reforma mająca za cel poprawę jakości powietrza – kompleksowe i możliwie szybkie wyeliminowanie źródeł smogu i toksyn. Ich główne źródła są trzy: niska emisja, czyli ogrzewanie domów i mieszkań w kamienicach; transport samochodowy w miastach; energetyka oparta na węglu i przemysł ciężki.
W pierwszej kolejności konieczna jest szybka (i kosztowna) radykalna zmiana tego, czym i w czym Polacy palą w domach. Zakaz handlu węglem i koksem niskiej jakości, kontrola emisji i mandaty za palenie śmieci, wreszcie wycofanie ze sprzedaży pewnych typów pieców, wymiana starych, przechodzenie na inne paliwa i źródła odnawialne, podnoszenie efektywności energetycznej oraz termoizolacja budynków. O tym wszystkim organizacje ekologiczne i wiele think tanków mówi od lat.
Dziś wymiana palenisk to dobrowolna decyzja właścicieli domów i mieszkań, którzy w niektórych miastach mogą liczyć na wsparcie samorządów. Kraków wprowadził taką możliwość już w 2014 r., Warszawa dopiero… kilka dni temu. Ale system dopłat i tak wymaga od mieszkańców podjęcia inicjatywy oraz zebrania kapitału wyjściowego, którego część z nich po prostu nie ma. A gmin na prowincji – gdzie skala problemu jest największa, możliwość przejścia na ogrzewanie miejskie lub gazowe ograniczona – na dopłaty po prostu nie stać. Dlatego żeby na serio walczyć ze smogiem, potrzebny jest rządowy program łączący zakazy i kontrole z pomocą finansową.
Koszty są ogromne – zarówno ekonomiczne, jak i społeczne. Rząd najpewniej będzie chciał jak najwięcej zepchnąć na obywateli, jak to zwykle ma miejsce w polskiej energetyce. Zamiast dopłat (właściciele najbardziej trujących pieców są zwykle najbiedniejsi) raczej zakazy, nakazy i mandaty. Aż w końcu okaże się, że bez wsparcia z budżetu reformy zrobić się nie da, zaś koszt odkładanej latami zmiany podtopi i tak dziurawą łódź pod sterem Beaty Szydło.
W gestii samorządów może pozostać polityka transportowa – ograniczanie ruchu samochodów w miastach, rozwój komunikacji zbiorowej, wspieranie rowerzystów. Trzecia sprawa to reforma energetyki, którą także odkładamy od lat. PiS w swoim programie zapisał propagowanie rozproszonych źródeł odnawialnych, jednak odkąd w 2015 r. powstało Ministerstwo Energii, wydaje się, że jego głównym celem jest całkowite pogrzebanie sektora OZE w Polsce (z wyłączeniem wspieranych przez ministra środowiska źródeł geotermalnych o. Rydzyka w Toruniu). Oczywiście – to także koszty dla budżetu, choć znalezienie inwestorów w odnawialne źródła energii jest o wiele łatwiejsze niż w przypadku wymiany pieców.
Opcja druga – problem teoretyczny
Druga możliwość to dalsze zamiatanie tematu pod dywan. Minister środowiska Jan Szyszko na Twitterze przekonuje, że za smog odpowiada w części „zapylenie naturalne”, a rozwiązaniem problemu (przynajmniej w Toruniu) ma być… wspomniana już geotermia. Minister zdrowia Konstanty Radziwiłł mówi z kolei, że problem jest czysto teoretyczny, zaś minister spraw wewnętrznych zajmuje się kwestiami niemieckiego multikulturalizmu bardziej niż tym, co dzieje się w kraju.
W Polsce naprawdę trudno dziś oddychać – zwłaszcza jeśli ktoś, tak jak autor tego tekstu, odwykł trochę od ciężkiego od spalin powietrza polskich metropolii i siarkowo-węglowego zaduchu miast powiatowych i wsi. Kiedy do rzeczywistego, ciągnącego się latami problemu dochodzi powszechna jego świadomość – może pojawić się ruch społeczny mający ogromny zasięg i wielką determinację. Konfrontacja z tym ruchem to coś, czego Jarosław Kaczyński wolałby uniknąć. Trudno powiedzieć, czy starczy mu do tego przenikliwości i czy rozumie powagę sytuacji, otoczony ekosceptykami i potakiewiczami. Tymczasem przed rządzącymi kolejna, trudna próba.