Od czego można zacząć recenzję filmu o losach bohatera czarnoskórego, homoseksualnego, a na dodatek wywodzącego się z nizin społecznych? I to zrealizowanego w czasach, gdy w klubie gejowskim morduje się 49 osób, a Afroamerykanie mogą zostać zastrzeleni przez policję z dziewięciokrotnie większym prawdopodobieństwem niż obywatele Stanów Zjednoczonych o białym kolorze skóry?

Wyobrażam sobie, że dowiaduję się o istnieniu nominowanego do Oscara filmu Barry’ego Jenkinsa (to właśnie on jest „tęczową” reprezentacją na gali) podczas jednej z moich licznych sennych podróży metrem. Zaspana wpatruję się tępo w jeden z zawieszonych w wagonie ekranów i czytam: „Czarnoskóry gej doświadcza bólów dorastania. W domu matka-narkomanka, w szkole koledzy-homofobowie”. Opis ten może brzmieć absurdalnie, ale sposób, w jaki zostaje on przeniesiony na duży ekran, może uciszyć chyba każdego ironistę przygotowującego zarzut o śmieszność czy tanią publicystykę.

Materiały prasowe Solopan
Materiały prasowe Solopan

Mroki dojrzewania

Bohaterowi „Moonlight” towarzyszymy na różnych etapach życia: najpierw jako małemu chłopcu, następnie nastolatkowi i wreszcie dorosłemu mężczyźnie. Otrzymuje on trzy różne twarze i trzy różne imiona. Jest gnębionym przez kolegów (z nie do końca zrozumiałych dla siebie przyczyn) Little, udręczonym zadawaniem sobie pytania „kto to pedał?” Chironem, a w końcu umięśnionym i handlującym narkotykami Blackiem. Jednak jego pełne smutku oczy pozostają takie same i to one prowadzą nas przez historię odpowiadania sobie: „Who is you, man?”. To dzięki spojrzeniu tych oczu fabuła, która z pozoru mogłaby się wydawać epizodyczna, tworzy boleśnie prawdziwą całość. Trzech porażających grą aktorów zabiera nas w podróż na poszukiwanie własnej tożsamości. Każdy z tej trójki łamie nam serce.

Choć życie Chirona obfituje w (tragiczne) wydarzenia, jego losy nie zamykają się w zbiorze faktów. | Alicja Mazurkiewicz

Choć życie Chirona obfituje w (tragiczne) wydarzenia, jego losy nie zamykają się w zbiorze faktów. Inaczej niż w przypadku filmu „Boyhood” – który również napędzany jest rozwojem postaci, a przy tym nie brakuje w nim przełomowych momentów i efektownych zwrotów akcji – szereg kształtujących Chirona wydarzeń zachodzi gdzieś pomiędzy ciemnością interwałów, za naszymi plecami, w samotności chłopaka. Dopiero z półsłówek i strzępów rozmów dowiadujemy się o śmierci, więzieniu, rozstaniu i wyjeździe. Wszystko to składa się na życie, ale jednocześnie przecież żadne życie nie stanowi wyłącznie nagiej sumy zdarzeń. To, co najważniejsze, przebiega tu w milczeniu, odbija się w oczach i paraliżuje ciała bohaterów. Próżno będziemy czekać na łatwe odpowiedzi czy niosący ulgę podział na tych dobrych i złych. I może właśnie to stanowi o pięknie „Moonlight”.

W promieniach słońca

Barry Jenkins wraz z operatorem Jamesem Laxtonem zarzucają dokumentalną i realistyczną estetykę, której można byłoby się spodziewać po społecznikowskim amerykańskim kinie niezależnym, na rzecz wprawiającego w rozmarzenie świata kolorów i świateł Miami. Świata Chirona. Kolejne rozdziały mają przy tym własny kolor i swoistą fakturę. Dzieciństwo spowija niebieskawa aura, wejście w okres dorastania dodaje do tego nutę zieleni, a dorosłość błyszczy w wyrazistych kontrastach. Przez cały czas Chirona otacza niespodziewane piękno. Nie zważając na posępność jego losów, Miami tętni soczystą zielenią palm i trawników.

Również ciemne twarze aktorów i aktorek lśnią feerią barw, a my niemal czujemy na swojej skórze rozjaśniające je promienie słońca. Gra światła z cieniem na ich ciałach przyciąga nasze spojrzenie. Ludzie LGBTQ pozbawieni przywileju posiadania białego koloru skóry są uparcie ignorowani przez kino. Na dużych ekranach może zawitać utrzymana w łagodnych waniliowych tonach „Dziewczyna z portretu”, ale już czarne ciała, męskość czarnych postaci, czarny homoseksualizm wydają się nie istnieć. Bohater „Moonlight” jest równocześnie czarny, homoseksualny i z niższej warstwy społecznej. W każdym momencie może zostać zupełnie zepchnięty na margines przez odmawiające mu prawa bytu społeczeństwo. W pewnym momencie Chiron przyznaje się do płaczu tak rozpaczliwego, że czuje, jakby „w każdej chwili mógł sam zamienić się w wodę i połączyć z oceanem”. Oczekuje się od niego czarnej męskości, męskości „hiper”, takiej, w której nie ma miejsca na żaden „queer”. Czarni to przecież twardziele – rozbijający się w dudniących hip-hopem furach gangsterzy, czyhający na nasze portfele rzezimieszki. Ewentualnie mogą przypominać dzikie i nierozumne zwierzęta prężące mięśnie w promieniach słońca. Bohater „Moonlight”, będąc czarnym gejem, nie zostaje jednak sprowadzony do poziomu kotka wchodzącego do kolejnych pudełek, ciekawostki.

Materiały prasowe Solopan
Materiały prasowe Solopan

Akceptacja czerni

Budując portret czarnej i gejowskiej tożsamości, Barry Jenkins wyciąga jednocześnie poza jego ramy sam akt fizycznego zbliżenia. Można w tym momencie wytoczyć ciężkie działa i rzucić oskarżenia o pogoń za festiwalowym poklaskiem i biletem na ekrany multipleksów. Można dopatrywać się w takim zabiegu wepchnięcia bohatera w rolę ofiary i pozbawienia go seksualności. Szczytem seksualnych doznań Chirona jest masturbowanie go na plaży przez szkolnego kolegę. Nie znaczy to jednak, że czarni geje nie uprawiają seksu. Nie mamy do czynienia z symbolem i generalizacją, ale z konkretnym bohaterem i empatią. Świat, w którym funkcjonuje Chiron, ukształtował go właśnie w ten sposób – seks to zagrożenie, a zagrożeń należy przecież unikać. Kiedy obserwujemy małego ciemnoskórego chłopca biorącego kąpiel, możemy poczuć jego akceptację wyobcowania i samotności w zamian za choćby cień poczucia bezpieczeństwa. Już jako dorosły mężczyzna Chiron żyje w przekonaniu, że tylko dopasowanie do żądań i oczekiwań społeczeństwa może mu zapewnić schronienie.

Ludzie LGBTQ pozbawieni przywileju posiadania białego koloru skóry są uparcie ignorowani przez kino. | Alicja Mazurkiewicz

Scena, w której dorosły już Black spotyka się po latach ze swoją młodzieńczą miłością Kevinem, może stawać w szranki nawet z „Zupełnie innym weekendem” Andrew Haigha. Między mężczyznami panuje napięcie i chemia, a każde ich spojrzenie przypomina o całym cierpieniu, jakie spotkało Chirona na drodze do tego punktu. Choć ich kontakt wydawał się od dawna zerwany, bohater po otrzymaniu niespodziewanego telefonu od wciąż nawiedzającego go w snach przyjaciela ze szkoły, przyjeżdża do baru, w którym ten pracuje. Intymność gotowania i wspólnego jedzenia zastępuje tu bardziej fizyczne zbliżenie. Na skorupie, którą Chiron zbudował już w dzieciństwie, pojawiają się pierwsze pęknięcia. Czy byłoby jednak możliwe, żeby czuł się bezpieczny, niczego nie udając przed sobą ani przed innymi? Kiedy Kevin w milczeniu obejmuje Chirona, ma to większą moc i znaczenie niż nawet najbardziej szokująca i dosłowna scena gejowskiego seksu. Nawet taka, jakiej żadna sala kinowa jeszcze nie widziała. Zamiast wejść w pełen tryb Gregga Arakiego, „Moonlight” ofiaruje bliskość, na którą każdy z nas czeka. Uścisk będący wyrazem tęsknoty. Tęsknoty za ciepłem, zapachem, bezpieczeństwem. Może i „Moonlight” ostatecznie przekreśliłoby swoją szansę na nominację do Oscarów, gdyby do tożsamościowego równania dodano seks. Nie ulega też wątpliwości, że czasem mamy ochotę potrząsnąć bohaterem, zmusić go do krzyku, złości, walki. Ale film ten pokazuje, jak heteronormatywność pęta nas i niewoli, siłą zmuszając do podporządkowania się uniwersalnym represjom, a to chyba temat ważny nie mniej niż sam seks.

„Moonlight” to film o seksualności bez seksu. Film poetycki o brutalnej codzienności. Film czarny o problemach zarezerwowanych dla białych. Tu kochający zastępczy ojciec to diler, a uzależniona od narkotyków matka kocha równie mocno, jak nienawidzi. Kiedy codzienny small talk schodzi na pytanie o naszą ostatnią wizytę w kinie, a następnie pociąga za sobą kolejne, sakramentalne: „A o czym to jest?”, pozostajemy więc tak naprawdę bezradni.

 

Film:

„Moonlight”, reż. Barry Jenkins, USA 2016.

 

*Ikona wpisu: materiały prasowe Solopan