Jens Bisky © Tobias Bohm
Jens Bisky © Tobias Bohm

Do wielkiego zgorszenia i gwałtownej polemiki wokół problemu integracji wystarczy czasem drobny wyrób piekarniczy. W 2012 r. wiceprzewodniczący Bundestagu oburzył się, że na berlińskim Prenzlauer Bergu coraz częściej nazywa się bułki w niewłaściwy sposób. „Irytuje mnie – powiedział socjaldemokrata Wolfgang Thierse w jednym z wywiadów prasowych – kiedy u piekarza dowiaduję się, że nie ma Schrippen, są tylko Wecken”. Szwabi ze swoimi Wecken powinni się w końcu przyzwyczaić i – zgodnie z miejscową normą – kupować Schrippen. Przyjeżdżają do stolicy, bo życie jest tu barwne i pełne wrażeń, ale po jakimś czasie chcą jednak, żeby wszystko było jak w domu. Thierse nie żąda wiele, chce tylko, „żeby Szwabi zrozumieli, że są teraz w Berlinie, a nie w swoim małym miasteczku z dyżurami sprzątania klatki schodowej”.

Semmel, Wecke, Rundstück czy Schrippe – wszystko mi jedno, jak się te rzeczy nazywa, byle tylko były bardziej puszyste, chrupiące jak dawniej, ze skórką pękającą z trzaskiem przy pierwszym ugryzieniu – tak pomyślał pewnie wtedy ten czy inny klient piekarni. Thierse trafił jednak w czuły punkt. Dostał setki emocjonalnych e-maili z propozycjami korepetycji z dialektów szwabskich – czy liczba mnoga od Wecke to aby naprawdę i wszędzie Wecken? – pełne szyderstw, skarg na zmiany, jakie po 1989 r. dotarły na Prenzlauer Berg, zapewnień, jak powszechną irytację wzbudzają Niemcy z południa, albo właśnie berlińczycy, albo jedni i drudzy, wreszcie pełne bojowych wezwań do położenia tamy „nienawiści do Szwabów”.

Potem zaczęto się po cichu wycofywać. Thierse studził emocje, oświadczając w pozie męża stanu, że wszyscy przybysze ze Szwabii są w Berlinie mile widziani. Dziś tęsknimy już niemal za problemami podobnej skali i za starciami poglądów, które kończą się bez obrażeń. Właśnie z tego powodu nie należy zapominać, że w sporze o różnorodność, o to, co własne i obce, o integrację i jej granice, nie pojawiają się argumenty, które nie byłyby już wcześniej ukute i wypróbowane w wewnątrzniemieckich kłótniach. Niemczyzna, jaką znamy, powstawała w obcowaniu z rozmaitością niedających się pogodzić elementów, z mnóstwem małych odmienności, krótko mówiąc: w stresie pluralizacyjnym. Oprócz wielości dialektów, od dolnoniemieckiego platt po bawarski, jest jeszcze historia małych i mikroskopijnych niemieckich państewek, różnych wyznań, a do tego dochodzą różnice między Wschodem a Zachodem, między miastem a wsią, i parę innych rzeczy.

Socjaldemokrata i katolik Wolfgang Thierse, urodzony we Wrocławiu, nazwał po imieniu rzeczywisty konflikt. Prenzlauer Berg, niegdyś dzielnica robotnicza, w NRD siedlisko dysydentów, artystów, bohemy i osobników wykraczających poza normy, w trakcie ożywienia po 1989 r. był świadkiem, jak wszystko pięknie i porządnie odnowiono, ale ludzie, którzy nadawali tej części miasta specyficzną atmosferę, musieli ustąpić miejsca innym. Jego obstawanie przy Schrippe może wydawać się dziwaczne w społeczeństwie konsumpcyjnym, które zagospodarowuje wciąż nowe bodźce międzynarodowe i regionalne, a jednak dobrze opisuje uczucia wielu berlińczyków. Co druga osoba, która mieszka obecnie w tym mieście, sprowadziła się tu dopiero po upadku muru. A poczucie ojczyzny wiąże się tak czy owak z chrupiącymi bułeczkami i swojskimi określeniami. Szwabi pasują do negatywnego wizerunku, ponieważ wyróżnia ich to, czego, jeśli wierzyć stereotypowi, berlińczykom często brakuje: pracowitość i zamożność.

Co charakterystyczne, Thierse nie wymienił faktycznych problemów życia społecznego, o których powinni dyskutować mieszkańcy miasta, lecz uderzające odmienności językowe. A szwabskiej Wecke nie przeciwstawił normy w niemczyźnie literackiej, lecz inny partykularyzm, dialekt berliński, którym niewielu berlińczyków umie się autentycznie i przekonująco posługiwać. Domagał się dopasowania, nabrania miejscowych nawyków, nie uciekając się przy tym do ulubionych przez długi czas frazesów o niemczyźnie lub narodzie. Badenia-Wirtembergia, kraj związkowy, z którego Szwabi ciągną do Berlina, reklamuje się budzącym sympatię sloganem: „Umiemy wszystko oprócz niemczyzny literackiej!”. Hasło to wymyśliła pewna berlińska agencja reklamowa.

Kiedy zapytać Niemców, co decyduje o tym, że ktoś należy do Republiki Federalnej jako obywatel, tylko 13 procent uważa, że ważny jest fakt urodzenia w Niemczech. Natomiast aż 79 procent uważa, że najważniejszy dla tożsamości narodowej jest język. Takie wyniki przyniosła międzynarodowa ankieta przeprowadzona ostatnio przez Pew Research Center. To zdumiewające, zważywszy na wybuchające co rusz burzliwe debaty nad narodem niemieckim, jego samoświadomością i odrębnością. W uproszczeniu mówiąc: od 1989 r. stały naprzeciwko siebie dwa obozy – patrioci konstytucyjni i zwolennicy kultury przewodniej. Oprócz nich zawsze byli tacy, którym naród myli się z hodowlą koni rasowych, ale ci pozostawali zawsze na wstydliwym marginesie dyskursu. Patriotyzm językowy, na który wskazują wyniki ankiet, da się pogodzić zarówno z obywatelską ideą patriotyzmu konstytucyjnego – bycie Niemcem oznacza szanowanie konstytucji – jak i z wyobrażeniem kultury przewodniej. Obie koncepcje nie za bardzo pasują do obrazu życia w kraju. Patriotyzm konstytucyjny bardzo słabo mobilizował energię społeczną, lepiej sprawdzał się na seminariach politologicznych niż w życiu codziennym. Zaklinaczom kultury przewodniej nigdy natomiast nie udało się narysować takiego obrazu kultury niemieckiej, który odpowiadałby współczesności i ujmował kulturę, nie redukując jej do samych haseł. Zatem ktoś – tak można by rozumieć trochę na wyrost patriotyzm językowy – kto posługuje się językiem niemieckim, ten uczestniczy w nieprzerwanym szmerze słów, w gadaninie, które daje w sumie naród. Taki ktoś przestrzega reguł i stawia na porozumienie. Jednocześnie nie ma niczego, co mieściłoby w sobie więcej z kultury i historii Niemców i w większym stopniu dawałoby temu wyraz na co dzień, niż język niemiecki.

Debaty językowe są w Niemczech bardzo popularne. Obracają się one z niezmordowaną monotonią wokół wpływu angielszczyzny i wielkiej ilości niepotrzebnych anglicyzmów. Faktyczne i urojone przymusy narzucane przez globalną komunikację okazały się przy tym silniejsze niż wszelkie krytycznojęzykowe interwencje. Przedsiębiorstwa, uniwersytety i media wspierają dominację zredukowanej angielszczyzny. Zwroty takie jak „to ma sens” lub „to nie robi różnicy” zadomowiły się w języku literackim, choć to pożałowania godne i niepiękne.

W o wiele mniejszym stopniu rzucają się w oczy dramatyczne zmiany standardowej niemczyzny potocznej. „Multi Kulti Deutsch” – tak zatytułował swój raport Uwe Hinrichs, lingwista z Lipska. Migracja, wielojęzyczność i niesterowana integracja, stwierdza w podsumowaniu, zmieniają język niemiecki szybko i długofalowo. Współczesne zmiany językowe charakteryzuje „likwidacja przypadków, erozja końcówek, likwidacja zależności gramatycznych, wahania w użyciu rodzajników, nowa rola przyimków, nowe modele leksykalne, nowe zapożyczenia z innych języków”. Tym zmianom zdaniem Hinrichsa towarzyszy nowa, otwarta świadomość kulturowa. W życiu codziennym prawie już nie piętnuje naruszenia normy językowej. Dobra, piękna niemczyzna cieszy się jednak w dalszym ciągu wielkim poważaniem.

Ktoś, kto zdołałby adekwatnie opisać współczesny stan języka niemieckiego, uzyskałby obraz społeczeństwa Republiki Federalnej bardziej różnorodny i złożony, niż sugerują to statystyki społeczne lub rzut oka na debaty publiczne. Odnotowałby również nowe próby podsycania paniki i nienawiści oraz zaostrzania konfliktów przez fałszywe dramatyzowanie. Co znamienne, ci siejący panikę prorocy i kaznodzieje nienawiści sięgają do słownictwa i argumentów z lat dwudziestych i trzydziestych XX w. Pod względem intelektualnym nie mają do zaoferowania nic oprócz duchów przeszłości. W czasach, gdy Republika Federalna prosperuje w sferze gospodarczej, jest państwem stabilnym politycznie i z wielu stron spotyka się z oczekiwaniami, że przejmie rolę przywódczą, opinia publiczna dyskutuje scenariusze upadku w rodzaju „demontaż państwa niemieckiego”. W czasach, gdy rozpowszechnianie opinii, weryfikacja faktów i pozyskiwanie publicznej uwagi stało się łatwe jak nigdy dotąd, karierę robi stworzony przez Goebbelsa slogan „łżeprasa”. A wąskie grupy kreujące się na „naród” uważają, że zagrażają im „zdrajcy narodu”.

Pisarka Katia Petrowska, urodzona w 1970 r. w Kijowie, w książce „Może Estera” z 2014 r. splotła historię swojej rodziny ze swoją przygodą z językiem niemieckim. Jej przodkowie od stuleci próbowali uczyć mówienia głuchonieme dzieci, babkę jej ojca rozstrzelali niemieccy żołnierze w roku 1941. Sama autorka, od pewnego czasu mieszkająca w Berlinie, walczy z niemczyzną, „niemieckij”, jak pisze, znaczy po rosyjsku „język niemych”. „Pożądałam niemieckiego tak bardzo, ponieważ nie mogłam się z nim stopić w jedno, powodowana niespełnioną tęsknotą, miłością, która nie znała ani obiektu, ani płci, żadnego adresata, bo były tam tylko dźwięki, których nie sposób było uchwycić, były dzikie i nieosiągalne” [1]. Petrowska podejmuje stary motyw zajmowania się przez Niemców niemczyzną i nadaje mu współczesny wymiar. Kultura i język nie są niczyją własnością, nie da się ich zamknąć na klucz, tego, kto zaklina je jako własne mienie, odpychają od siebie, tego, kto na nie krzyczy, osadzają w lochu wulgarności.

Tłumaczenie Ryszard Wojnakowski

Przypisy:
[1] Katia Petrowska, „Może Estera”, przeł. Urszula Poprawska, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2015 (przyp. tłum.).

Copyright © Jens Bisky, Die vielen Deutschen und die eine Sprache 2017
Copyright © for the Polish translation by Ryszard Wojnakowski 2017

 

 


 

Powyższy esej Jensa Bisky’ego pochodzi ze zbioru „Piąta strona świata. Nowa literatura niemiecka”, zawierającego eseje i fragmenty prozy Shidy Bazyar, Jensa Bisky’ego, Ulrike Draesner, Matthiasa Nawrata, Deniza Utlu i Antje Rávic Strubel.

Publikacja towarzyszy cyklowi spotkań, zorganizowanych przez „Kulturę Liberalną” i Literarisches Colloquium Berlin, które odbędą się w dniach 20–21 kwietnia w Warszawie. Szczegółowy program na stronie „Kultury Liberalnej”. Serdecznie zapraszamy!

PLAKAT (1)