Po fenomenalnym sukcesie „czarnego protestu” pojawiły się różne dyskusje na temat tego, jak powinien w Polsce wyglądać feminizm, a nawet, czym w ogóle on jest. Tak oto z bardzo konkretnej debaty, o tym, co możemy zrobić, żeby zapobiec niekorzystnym dla kobiet rozwiązaniom prawnym, zrodziła się dyskusja o tym, kim naprawdę – jako kobiety – jesteśmy i jak powinnyśmy walczyć o swoje prawa. Część osób twierdzi, że feminizm jest czymś oczywistym. Inni uważają, że raczej czymś heroicznym. Są też osoby uznające feminizm za zbędny. Ich zdaniem deklarowanie się jako feministka czy feminista jest błędem, bo to nic więcej jak tylko przyszywanie sobie łatki, z której tak naprawdę nic nie wynika.
Jest to o tyle paradoksalne, że feminizm ma długą i piękną historię, a wiele jego osiągnięć tak głęboko weszło w społeczny krwiobieg, że uznajemy je za oczywiste. Jeśli ktoś mówi, że nie lubi feministek albo nie chce feministką być, to z mojej perspektywy jest to tożsame ze stwierdzeniem: „nie przepadam za moimi prawami wyborczymi”, czy twierdzeniem, że to mężczyźni powinni decydować, w jakim ustroju żyjemy i kto nami rządzi. Deklaracja: „nie jestem feministką”, to uznanie, że tylko chłopcy powinni chodzić do szkoły, a dziewczynki należy od dziecka przygotowywać do wykonywania prac domowych. Niektóre osiągnięcia feminizmu są tak oczywiste, że traktujemy je jak powietrze, którym oddychamy. A przecież tak wiele zawdzięczamy tym szalonym sufrażystkom, które chodziły na demonstracje i paliły gorsety.
Nie oznacza to, że celem wszystkich kobiet powinno być wypracowanie „feminizmu środka”. Już w „Drugiej płci” Simone de Beauvoir pisała, że emancypacja kobiet jest o tyle trudna, że nie ma takiego podmiotu zbiorowego jak „kobiety”. To znaczy, że trudno wyodrębnić połowę gatunku ludzkiego i powiedzieć: „teraz będziemy jedną grupą – koherentną, spójną i jednolitą”. Radykalizmy w feminizmie będą występować zawsze i są wyrazem tej różnorodności. Chodzi raczej o to, aby zachować zasadę solidarności i poczucia, że łączą nas wspólne interesy, które są o wiele bardziej istotne niż to wszystko, co nas dzieli. „Czarny protest” wyraźnie pokazał, że istnieją postulaty w dużej mierze niezależne od przekonań, poglądów, wyznania; łączące kobiety, tak jakby to nie była heterogeniczna, zróżnicowana i wieloaspektowa grupa.
Propozycja złożona jesienią przez Ordo Iuris, postawiła polskie kobiety w sytuacji bezpośredniego zagrożenia utraty tych nielicznych praw, które udało się zagwarantować na samym początku III RP, po transformacji. Narodził się ruch kobiecy, który miał bardzo jasno sprecyzowany cel i bardzo jasną strategię. Siłą „czarnego protestu” była, paradoksalnie, siła słabości, wola oporu wobec władzy.
Kiedy uczestniczki marszu policzyły się na placu Zamkowym i ulicach wielu innych polskich miast, okazało się, że jest nas bardzo, bardzo dużo. W rezultacie zrodziło się poczucie, od którego polskie kobiety są całkowicie odcinane. Poczucie siły sprawczej, poczucie, że cokolwiek mogą w sensie politycznym. Tego przekonania do tej pory właściwie nie było, a co więcej, bieżąca polityka rządu dąży do tego, aby w sferze politycznej odebrać je Polkom całkowicie. Kobiety mają „siedzieć” w domu i tylko tam mogą rządzić. To bardzo tradycyjne, wręcz patriarchalne ujęcie roli kobiety prowadzi do wykreowania – jak to określiła Sławomira Walczewska – „matki gastronomicznej”. Sprawuje ona władzę przez to, że karmi, wydaje posiłki i zmusza wszystkich, żeby razem je jedli. Ale kiedy tylko wychodzi z domu, odprowadza dzieci do przedszkola lub idzie z siatami ze sklepu, jest już zupełnie kimś innym. Już nie ma tej mocy, nie ma tej władzy.
Wzmacnianie tego wizerunku Polek jest w tej chwili ewidentną tendencją. Przez obniżenie wieku emerytalnego kobiety są eliminowane z rynku pracy. Program 500+, który ma wiele zalet jako program bezpośredniego wspierania rodzin, także nie zachęca kobiet do podejmowania działalności zawodowej. Kolejnym czynnikiem jest nauka Kościoła katolickiego, która skupia się na zamknięciu i atomizacji rodziny. Przykładem tego jest pomysł wypowiedzenia konwencji przeciw zapobieganiu przemocy domowej, czyli w znacznym stopniu przemocy wobec kobiet, co uzasadnia się tym, że takie sprawy powinny być regulowane przez samą rodzinę. To tylko niektóre z wielu czynników, które nakładają się na przywiązanie kobiety do domu i odebranie jej jakiegokolwiek poczucia sprawczości w kwestiach politycznych.
„Czarny protest” wyraźnie pokazał, że istnieją postulaty w dużej mierze niezależne od przekonań, poglądów, wyznania; łączące kobiety, tak jakby to nie była heterogeniczna, zróżnicowana i wieloaspektowa grupa. | Katarzyna Kasia
Chciałabym, aby po „czarnym proteście” pozostał konkretny efekt w postaci trwałego zarzucenia prac nad ustawą antyaborcyjną w tak zradykalizowanej wersji. Ale to tylko jeden sukces. Równie istotne jest utrwalenie poczucia sprawiedliwości i sprawczości, które pojawiło się w następstwie tej akcji. Zrozumienie tego, że coś od nas zależy. „Czarny protest” stał się największym od lat – może nawet od protestów opozycji z lat 80. – dowodem siły demokratycznego społeczeństwa. Tego, że oddolnie można zaprowadzić bardzo poważną zmianę. Chciałabym, aby to w nas zostało. Przekonanie, że jeżeli mamy sprawę, to jesteśmy w stanie doprowadzić ją do końca. I nie będziemy czekać, aż ktoś to zrobi za nas. Jeden cel został osiągnięty. Pytanie – co będzie dalej?