O co chodzi?
Na początku przypomnijmy, że od kilku miesięcy Federalne Biuro Śledcze (FBI) prowadzi śledztwo w sprawie tego, czy rosyjskie władze próbowały wpłynąć na wynik amerykańskich wyborów prezydenckich, na przykład ujawniając e-maile wykradzione ze sztabu Partii Demokratycznej. Drugi wątek śledztwa, być może ważniejszy, dotyczy tego, czy działania te były koordynowane z członkami sztabu Donalda Trumpa.
Jak dotychczas głównym „bohaterem” afery był gen. Michael Flynn, doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego, który musiał pożegnać się z posadą zaledwie po trzech tygodniach urzędowania, kiedy wyszło na jaw, że 29 grudnia 2016 r. rozmawiał kilkukrotnie z rosyjskim ambasadorem w Waszyngtonie, Siergiejem Kisljakiem, sugerując, że nowa administracja Donalda Trumpa zniesie sankcje nałożone na Moskwę przez Baracka Obamę. Tym samym Flynn złamał prawo zakazujące prywatnym obywatelom prowadzenia negocjacji z przedstawicielami innych państw w sprawie polityki Stanów Zjednoczonych. Co gorsza, konsekwentnie zapewniał, że taka rozmowa nie miała miejsca, co sprawiło, że wiceprezydent Mike Pence nieświadomie powtarzał kłamstwa, broniąc Flynna w mediach. Ostatecznie generał musiał ustąpić 13 lutego po tym, jak kłamstwo ujawniły amerykańskie media. To jednak nie zakończyło prowadzonego przez FBI śledztwa w sprawie niedopuszczalnych związków kampanii Trumpa z Rosją, tak politycznych, jak i finansowych.
Tymczasem we wtorek, 9 maja, w nocy czasu waszyngtońskiego urzędujący prezydent Stanów Zjednoczonych, nagle, bez ostrzeżenia, zwolnił szefa FBI, Jamesa Comeya – człowieka to śledztwo nadzorującego. Co więcej, zarówno moment zwolnienia, jak i podane przez prezydenta uzasadnienie sugerują, że w rzeczywistości chodzi wyłącznie o utrudnienie wyjaśnienia sprawy.
FBI bez głowy
Decyzja o zwolnieniu została podjęta nagle, ku zaskoczeniu także samego zainteresowanego. Comey otrzymał kopertę z informacją dosłownie w samym środku przemówienia dla pracowników FBI w Los Angeles i jak donoszą amerykańskie media, początkowo uznał ją za… żart. I trudno się dziwić, ponieważ jako przyczynę dymisji podano śledztwo w sprawie Hillary Clinton, które Biuro prowadziło niemal rok temu.
Chodziło wówczas o ustalenie, czy kandydatka Partii Demokratycznej nie popełniła przestępstwa, korzystając z prywatnego serwera do obsługi służbowej poczty elektronicznej. FBI nie dopatrzyło się w działaniach Clinton znamion przestępstwa, ale na dosłownie kilka dni przed wyborami Comey zdecydował o ponownym otwarciu dochodzenia. Śledztwo po raz kolejny nic nie wykazało i znów zostało zamknięte, lecz miało potężne skutki polityczne. Hillary Clinton niedawno stwierdziła, że gdyby wybory odbyły się na dzień przed ogłoszeniem decyzji Comeya o wznowieniu śledztwa, to ona byłaby dziś prezydentem Stanów Zjednoczonych i nie jest w tym poglądzie odosobniona. Sam Trump podzielał to przekonanie, bo wówczas decyzję dyrektora FBI chwalił i zapewniał, że wznowienie śledztwa „wymagało wielkiej odwagi”. Tymczasem dziś skrytykował Comeya za to, że ostatecznie Clinton nie postawiono żadnych zarzutów. Ale trudno uwierzyć w to tłumaczenie, skoro
przez kilka miesięcy po wyborach Trump nie miał do szefa FBI żadnych zastrzeżeń. Co więcej, sam w czasie kampanii zapowiadał powołanie „specjalnego prokuratora”, który miał się zająć „zapuszkowaniem” Clinton. Natychmiast po wyborach wycofał się jednak z tych obietnic.
Żeby było jeszcze ciekawiej, nie do końca wiadomo, czy Comey został usunięty z urzędu za to, że Clinton nie została oskarżona, czy za to, że publicznie wznowiono przeciw niej śledztwo. To drugie uzasadnienie sugeruje list zastępcy prokuratora generalnego do swojego przełożonego, w którym czytamy, że Comey nie powinien był „organizować konferencji prasowej w celu ujawnienia kompromitujących informacji na temat podmiotu zakończonego śledztwa”. To oznaczałoby, że Trump zwolnił Comeya za to, że przed siedmioma miesiącami działał na szkodę Hillary Clinton i tym samym przyczynił się do jej przegranej. Byłby to zaiste rzadki przypadek wspaniałomyślności Donalda Trumpa.
Kto i co ma do stracenia?
Mało? Idźmy dalej. Osobą bezpośrednio rekomendującą odwołanie Comeya jest prokurator generalny Jeff Sessions, który pod naciskiem opinii publicznej sam musiał wyłączyć się ze śledztwa, a to dlatego, że skłamał na temat własnych kontaktów z rosyjskim ambasadorem w Waszyngtonie, Sergiejem Kisljakiem. Jak poinformował dziennik „Washington Post”, Sessions spotkał się z Kisljakiem dwukrotnie – w lipcu i wrześniu 2016 r. Problem w tym, że w styczniu 2017 r., w czasie przesłuchania przed senacką komisją, Sessions zaprzeczył, by w trakcie kampanii miał jakiekolwiek kontakty z Rosjanami.
Donald Trump stara się przekonywać opinię publiczną, że Comeya zwolnił na wniosek Departamentu Sprawiedliwości, który zajął się analizą pracy dyrektora FBI. Dziennik „New York Times” na podstawie przecieków z Białego Domu informuje jednak, że to sam prezydent kilka dni temu zlecił Departamentowi Sprawiedliwości znalezienie powodów do zwolnienia dyrektora FBI. Co więcej, również parę dni temu Comey zwrócił się do Departamentu Sprawiedliwości z wnioskiem o wyasygnowanie dodatkowych środków na rosyjskie śledztwo. Odpowiedzią był wniosek prokuratora generalnego Sessionsa o usunięcie dyrektora ze stanowiska.
Jeśli ktoś wciąż ma wątpliwości co do prawdziwych motywacji stojących za zwolnieniem Comeya, przypomnijmy jeszcze, co się stało kilka dni temu. W poniedziałek, 8 maja, Sally Yates, była zastępczyni prokuratora generalnego w administracji Baracka Obamy, w pierwszych dniach rządów Trumpa pełniąca obowiązki szefowej Departamentu Sprawiedliwości, zeznała, iż informowała administrację Trumpa o tym, że Flynn kłamał na temat swoich kontaktów z rosyjskim ambasadorem, a w związku z tym może być szantażowany przez Rosjan. Co więcej, dwa dni po wyborach, przed zatrudnieniem Flynna ostrzegał prezydenta-elekta sam Barack Obama! Mimo to decyzja w sprawie Flynna – potencjalnego zagrożenia dla bezpieczeństwa kraju – zabrała Trumpowi 18 dni! Decyzja o usunięciu Comeya – nadzorującego śledztwo mogące pogrążyć Trumpa – wymagała ledwie kilku dni.
Trump skończy jak Nixon?
Wszystkim nasuwają się porównania do działań prezydenta Richarda Nixona, który przed ponad 40 laty, 20 października 1973 r., nakazał zwolnić Archibalda Coxa, niezależnego śledczego badającego słynną aferę Watergate. Prokurator generalny odmówił wykonania polecenia i ustąpił ze stanowiska. Jego zastępca także odmówił i został zwolniony przez Nixona. Dopiero numer trzy w Departamencie Sprawiedliwości wykonał polecenie. Wydarzenie przeszło do historii jako „masakra sobotniej nocy” i stało się pierwszym krokiem na drodze do upadku Nixona. To właśnie wtedy Amerykanie doszli do wniosku, że afera Watergate musi być czymś naprawdę poważnym, skoro prezydent ucieka się do takich posunięć, żeby powstrzymać toczące się śledztwo. Czy porównanie do Nixona jest uzasadnione? Biblioteka prezydencka 37. prezydenta zamieściła wczoraj żartobliwy tweet z „ciekawostką historyczną”: „Richard Nixon nigdy nie zwolnił dyrektora FBI” i hasztagiem „WcaleNieNixonowskie”, sugerując, że nawet „Tricky Dick” nie robił takich rzeczy, jakie robi Trump.
Podobieństwa jednak są widoczne gołym okiem. Działania Nixona przyniosły skutek odwrotny do zamierzonego i – jak się wydaje – nie inaczej będzie w przypadku Trumpa. Prezydent sądził chyba, że zwolnienie Comeya – znienawidzonego przez Demokratów za rolę, jaką odegrał w klęsce Hillary – przejdzie bez echa. Jeśli tak było, to się przeliczył. Do tej pory o konieczności powołania niezależnego śledczego mówili tylko Demokraci, a Republikanie obstawali za tym, że śledztwo mogą prowadzić odpowiednie instytucje. Kierownictwo GOP wprawdzie nadal broni Trumpa, ale niektórzy kongresmeni i – zwłaszcza – senatorowie tej partii jawnie wyrażają niepokój z powodu zachowania prezydenta. Wpływowy senator John McCain powtórzył, że konieczna jest niezależna komisja do zbadania sprawy. Co więcej, nowego dyrektora FBI będzie musiał zatwierdzić Senat i nie ma wątpliwości, że jednym z warunków, jakie postawią senatorowie obu partii, będzie kontynuowanie toczącego się śledztwa. Trudno zrozumieć, co takiego – poza chwilową satysfakcją – miało dać Trumpowi zwolnienie Comeya.
Warto prezydentowi przypomnieć, że niespełna rok po „masakrze sobotniej nocy”, wyjściu na jaw kolejnych obciążających go faktów, w tym dowodów na utrudnianie pracy wymiarowi sprawiedliwości, Nixon utracił poparcie nie tylko opinii publicznej, lecz także swojej partii, i aby uchronić się przed pewnym impeachmentem, musiał – jako jedyny amerykański prezydent w historii – zrzec się urzędu.
***
Na zakończenie dodajmy, że dzień po zwolnieniu Comeya Waszyngton po raz pierwszy za kadencji Trumpa odwiedził szef rosyjskiej dyplomacji, Siergiej Ławrow. Na pytania dziennikarzy o szefa FBI nie chciał odpowiadać, lecz tę rolę wziął na siebie… Władimir Putin, który pochwalił amerykańskiego prezydenta. Ławrow tymczasem popisał się dyplomatycznym trollingiem, kiedy na konferencji prasowej w rosyjskiej ambasadzie z kamienna twarzą powiedział, że „dla Amerykanów wiedza o tym, że Federacja Rosyjska kontroluje sytuację w Stanach Zjednoczonych, musi być poniżająca”. Następnie udał się na spotkanie z prezydentem Trumpem, w którym wziął udział także wspomniany ambasador Sergiej Kisljak. Zdjęcia trzech roześmianych polityków obiegły świat. Wykonał je fotograf rosyjskiej agencji TASS. Amerykańska prasa nie została wpuszczona na spotkanie. Stosunki Waszyngtonu z Moskwą znów się ociepliły.
*/ Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Gage Skidmore [CC BY-SA 2.0] Źródło: Wikimedia Commons