Zdarzyła się rzecz bezprecedensowa. Oto przed chwilą mieliśmy do czynienia z wyborami, których zwycięzca zmienił reguły gry obowiązujące przez ostatnie dziesięciolecia. Młody człowiek, Emmanuel Macron, którego programu politycznego nikt nie znał całymi miesiącami, postanowił zmierzyć się z globalnym przeciwnikiem – populizmem. I wygrał. Właśnie mianował premiera, Édouarda Philippe’a, który zaczynał jako socjalista, by ostatecznie związać się z centroprawicą. Oto jak pękają szablony myślenia o polityce. Aby zastanowić się, jakie wnioski wynikają ze zwycięstwa Macrona dla Polski, warto przypomnieć, co ten polityk zrobił, żeby wygrać z modnym populizmem.
Po pierwsze, wyszedł poza podział lewica–prawica, zarówno na płaszczyźnie ideologicznej, jak i międzypartyjnej. Zadeklarował, że tradycyjne, sięgające Wielkiej Rewolucji szablony myślenia o polityce się zużyły i, statystycznie rzecz biorąc, coraz mniej obywateli w XXI w. się z nimi identyfikuje. Opuścił zatem rząd Partii Socjalistycznej, w którym pełnił jedną z najważniejszych funkcji ministerialnych. I postanowił założyć od zera ruch społeczny, na co dziś pozwala rozwój nowych technologii. Przez długie tygodnie na przemian na scenie politycznej drwiono sobie z młodego człowieka i przyglądano się z zainteresowaniem. Mianowanie Philippe’a szefem rządu to, jak widać, tylko konsekwencja diagnozy ideologicznej postawionej przez Macrona.
Drugą fundamentalną rzeczą było uznanie populistów za immanentną część liberalnej demokracji. Poparcie milionów ludzi dla Frontu Narodowego i Marine le Pen nie może być dłużej lekceważone. Co więcej, bagatelizowanie oddziaływania UKiP i Nigela Farage’a na umysły obywateli po drugiej stronie kanału La Manche skończyło się katastrofą pod tytułem „Brexit”. Skoro zaś populizm jest częścią systemu, odmawianie mu debaty jest nie tylko demokratycznie nieuprawnione, ale wręcz szkodliwe i nieodpowiedzialne, ponieważ nie pozwala na obnażenie demagogii czy zwykłych kłamstw przeciwnika politycznego.
To właśnie poważne potraktowanie Frontu Narodowego okazało się paliwem Macrona w końcówce kampanii wyborczej. Warto uzmysłowić sobie znaczenie zmiany, jakiej dokonał młody polityk. Kiedy w 2002 r. ojciec Marine, Jean-Marie Le Pen, brał udział w drugiej turze wyborów prezydenckich, Jacques Chirac po prostu odmówił wzięcia udziału w debacie z nim. To wystarczyło. W 2017 r. Macron uznał, że skoro Front Narodowy może sięgnąć po władzę, trzeba wskazać konkretnie, w jakim zakresie spraw propozycje populistów mogą okazać się szkodliwe. Pytanie, jak to zrobić skutecznie? Młody polityk porzucił straszenie wyborców groźnymi, nieobliczalnymi populistami z pozycji „elitarnej” wyższości, całe to pouczanie ex cathedra. Poszedł na debatę z Marine Le Pen i, jak sam przyznał, wiedział, że nie będzie to najprzyjemniejsze doświadczenie. Obelgi fruwały ponad stołem, liderka FN zadawała ciosy poniżej pasa.
Niemniej Macron ostatecznie wykazał niekompetencję kandydatki skrajnej prawicy na tak wielu obszarach, że poniosła wyborczą i wizerunkową klęskę, która ciągnie się za nią aż do dziś. Właśnie opuścił ją koalicjant. Jeszcze nigdy Front Narodowy nie trzeszczał tak mocno od środka jak teraz – po debacie telewizyjnej, w której demokrata gotowy był wejść na ring, po czym wykazać, punkt po punkcie, brak przygotowania populistki do sprawowania władzy.
A konkretnie?
Weźmy spór o Unię Europejską. Gdy Macron zaproponował pogłębienie integracji, Le Pen, oczywiście, straszyła utratą tożsamości i suwerenności przez Francję. Stara śpiewka. Jej retorykę neutralizował zatem kompleksowo. Po pierwsze, przeszłości kraju nie wolno zostawiać na łup populistów. Macron zakorzenił wywód we francuskiej historii, gdzie zwykle harcuje skrajna prawica. Wykazywał, że Francja była zawsze skuteczniejsza politycznie, kiedy prowadziła politykę otwartości, a nie zamknięcia. Wprowadzenie zmian polegających na przywracaniu granic międzypaństwowych, zwijaniu Unii Europejskiej, czy wręcz „Frexicie”, byłoby skokiem w nieznane, który nie rozwiązuje realnie żadnego z trapiących kraj wielkich problemów: od bezrobocia wśród młodych po współczesny terroryzm. Brak programu realnych rozwiązań to – dowodził Macron – lekceważenie zmartwień ludzi, a nie branie ich poważnie.
Pragmatyzm odpowiedzi udzielanych przez Macrona był uderzający. W tym sensie to połączenie idealizmu i praktycyzmu mogło przywodzić na myśl europejskich Ojców Założycieli. | Jarosław Kuisz
Po drugie – defensywna rozmowa o Unii nie ma sensu. Żadnego status quo! Macron podkreślał znaczenie nowych narodowych projektów dla europejskiej przyszłości. Każdy zwolennik Unii musi zdać sobie sprawę, ile w ostatnich latach zapaliło się lampek ostrzegawczych przed projektem unijnym. Kryzys finansowy 2008 r., kryzys w kolejnych państwach strefy euro, kryzys migracyjny, permanentnie odczuwany przez Europejczyków brak legitymizacji starych struktur UE przy jednoczesnym wykorzystywaniu Parlamentu Europejskiego przez eurosceptyków… Oczywiście, drodzy państwo, możemy zlikwidować Unię, ale prawdziwych bolączek, które nas trapią, w pojedynkę i tak nie rozwiążemy. I znów był w stanie sprowadzić to do bardzo konkretnych przykładów, jak poprawienie funkcjonowania Frontexu, nie zaś do moralizowania o wyższości stanowiska proeuropejskiego nad eurosceptycznym.
Macron był w stanie przekonać przynajmniej część z tych, którzy pomiędzy pierwszą a drugą turą wyborów się wahali. Pragmatyzm odpowiedzi udzielanych przez Macrona był wręcz uderzający. W tym sensie to połączenie idealizmu i praktycyzmu mogło przywodzić na myśl europejskich Ojców Założycieli. Konkretne dane, liczby, racjonalne przewidywania. Gdy Marine Le Pen nerwowo przerzucała na wizji notatki, Macron wszystkie cytaty podawał z pamięci. Nic dziwnego, że tak z lewej, jak i z prawej strony zarzucano mu, że jest technokratą – ale cóż, nie chodziło o przekonanie wszystkich, tylko o wygranie wyborów.
Wątek polski
Zarówno Le Pen, jak i Macron pojechali do fabryki w Amiens, którą właściciel postanowił przenieść do Polski. Le Pen posługiwała się tym przykładem, by wykazać, jak groźny w skutkach jest swobodny przepływ osób, usług i kapitału. Nie dość, że Francję zalewa tania siła robocza – mówiła liderka FN – to jeszcze te miejsca pracy, których nie zabiorą Francuzom imigranci, są przenoszone do innych państw. Na Macrona nie czekał szampan w Amiens. Powitanie zgotowane przez robotników było więcej niż cierpkie. Niemniej miał odwagę nie tylko pojechać na miejsce, ale i nie opowiadać bajek.
Czy delokalizacje, takie jak fabryki z Amiens, będą zatrzymane przez Macrona – nie, nie da się tego powstrzymać w świetle obecnego ustawodawstwa. Jego odpowiedź jest jednak inna niż Frontu Narodowego, który mówi: zamknijmy granice, to nie będzie delokalizacji. Macron podkreśla, że to niczego nie gwarantuje, bo jeśli fabryka jest prywatna, zamknięcie granic nie musi uchronić nas przed jej przeniesieniem – jeśli nie do Europy Środkowo-Wschodniej, to do Azji czy gdzie indziej. Macron przestał mówić, że swobodny przepływ ludzi i usług jest czymś bezproblemowym – lecz zaznacza, że to problem, który, jeśli ma zostać w ogóle rozwiązany, musi zostać szybko uregulowany w obrębie Unii Europejskiej. Trudno nie przyznać mu racji. Delokalizacje fabryk do Polski szybko przestaną nas cieszyć, jeśli ich skutkiem ma być demontaż UE. Jeśli miejsca pracy będą znikać, jak fabryka z Amiens, obywatele kolejnych państw będą obwiniać „Brukselę”. Co więcej, fabryki, które do nas dotarły dziś, mogą wyprowadzić się jutro – warto włączyć się zatem do rozmów o przyszłości UE wraz z Macronem.
Populizm centrowy…
Wracamy do hasła „populizmu centrowego” i tego, co było największą siłą Macrona – wyjście poza podział prawica–lewica. Po wyborach największe partie polityczne – centrolewicowa i centroprawicowa – wydają się zdegenerowane i skompromitowane aferami. Przyciągają głównie konformistów. Walkę o zachowanie struktur i własnej tożsamości prezentują jako rozwiązywanie problemów obywateli. Nawet jeśli trafnie definiują palące obywateli problemy, ostatecznie grzęzną w bezwładzie.
Ruch Macrona mógł wyrosnąć na degeneracji partii politycznych głównego nurtu. | Jarosław Kuisz
Tymczasem populiści korzystają z wygodnego podziału my–oni. My – „lud”; oni – „elita”, słychać było podczas niedawnych wyborów prezydenckich w Austrii oraz parlamentarnych w Holandii. We Francji odejście z partii rządzącej, podjęcie ryzyka budowania ruchu społecznego uwiarygodniło Macrona i sprawiło, że Front Narodowy nie mógł tak łatwo krytykować go za bycie częścią systemu. Dziś mówimy o zwycięstwie, ale kiedy kilka miesięcy temu zaczynał organizować swój ruch En Marche!, naprawdę słychać było okrutne drwiny. I co stało się po pierwszej turze wyborów? Ci sami ludzie, którzy go krytykowali, łącznie z byłym premierem Manuelem Vallsem, już nie tylko ostrzegali przed FN, ale wręcz chcieli przyłączyć się do jego ruchu. To najlepszy dowód na to, jakie kręgosłupy mają ci ludzie i jaki jest problem z partiami politycznymi.
Ruch Macrona mógł wyrosnąć właśnie na degeneracji partii politycznych głównego nurtu. Warto pamiętać, że do tej pory z tej sytuacji korzystali głównie populiści, a nie demokraci. Co więcej, En Marche! nie zaistniałby bez mediów społecznościowych i jawnego odwoływania się do emocji prodemokratycznych i proeuropejskich, które do dziś trudno w to uwierzyć, ale… porywały tłumy na stadionach. W XXI w. przetrwają tylko te partie, które szybko wyciągną wnioski z tego, co właśnie zdarzyło się nad Sekwaną.
…czy post-populizm
Jan-Werner Müller w bestsellerowej książce zdefiniował populizm jako antypluralizm. Populista prezentuje się jako jedyny, prawdziwy reprezentant ludu. Oczywiście, to stwierdzenie nie empiryczne, ale moralne – Marine le Pen nie jest popierana przez 100 proc. Francuzów, ale chciała politycznie reprezentować „interesy ludu”, występując przeciwko skażonym moralnie elitom.
Macronowi udało się skutecznie zneutralizować ten obszar. Opuścił rząd, czym dał dowód osobistej odwagi i nonkonformizmu. Pokazał, że największym zagrożeniem dla demokracji jest tłum oportunistów, który nas otacza, a który w mediach czy partiach politycznych de facto udaje demokratów.
Pod szyldami liberalnej demokracji ów tłum okazuje się tymczasem antypluralistyczny, czym, jak pokazały wydarzenia ostatnich miesięcy, tylko toruje drogę dla populistów i wszelkiego rodzaju przeciwników. Łatwiej jest w przychylnych dla siebie mediach – czy na prawicy, czy to na lewicy – roztaczać kordony sanitarne, snuć wywody o mediach tożsamościowych i pouczać, i pouczać, i pouczać… Merytorycznie i z pasją prowadzić szermierkę na argumenty – tak by przekonać obywateli do własnych racji jest o wiele trudniej.
Wybory francuskie pokazują, że inną politykę można robić i wygrać. Jeśli tylko ma się odwagę, wiedzę i szczerą wiarę w demokrację. Ciekawe, że „tylko” tyle potrzeba było, by pokonać diabelnie skuteczną Marine Le Pen.
Wniosek jest jeden: czekamy na polskiego Macrona.