Sformułowana przez Francisa Fukuyamę teza o „końcu historii” opierała się na założeniu, że rozwój społeczny ma charakter liniowy, tzn. są jakieś punkty zwrotne w historii ludzkości, po których przekroczeniu żyje się lepiej. Ujmując rzecz ściśle, była to wiara, że upadek komunizmu zapoczątkowuje rozwój liberalnej demokracji w skali świata. Sądzę, że było to założenie logiczne, chociaż niedostosowane do złożonego charakteru późniejszej rzeczywistości, a poza tym logika rozwoju nie wyklucza okresowych zwrotów, które należy uwzględniać. Mankamenty tego podejścia łatwo jest zilustrować na podstawie kilku przykładów, a jednym z nich jest kwestia użyteczności politycznego „symetryzmu” w odniesieniu do Polski.

Zacznę od przypomnienia, że teza Fukuyamy nawiązuje do znacznie wcześniej sformułowanej przez Daniela Bella tezy o „końcu wieku ideologii” [1] i do teorii konwergencji. Wykazywano w nich (były to lata 60. XX w., długotrwała prosperity po II wojnie światowej), że w miarę upływu czasu dokonywać się będzie stopniowe upodabnianie systemów politycznych, a zwłaszcza komunizmu i systemów rynkowych, w związku z wymaganiami narzucanymi przez rozwój technologiczny. Można to ująć w ten sposób, że o ile „koniec historii” miał być świadectwem zapanowania prymatu wolności i demokracji nad systemami autorytarnymi, to konwergencja była zapowiedzią zwycięstwa modernizacji nad barierami racjonalności. Takie teorie zawsze przyciągają uwagę polityków i opinii publicznej. Wskazuje się w nich na obiektywne prawidłowości, które pokrywają się z oczekiwaniami i działają jak obietnice wyborcze.

Wydaje się, że ani okresowe wahnięcia koniunktury zapoczątkowane w latach 70., ani załamanie systemu finansowego w 2008 r., nie podważyły tezy Bella dotyczącej nieodwracalnego wpływu modernizacji na rozwój społeczny. Łatwiejsza do krytyki jest teza Fukuyamy o zanikaniu podłoża konfliktów między systemami politycznymi. Jednakże – z drugiej strony – procesy, które nadwyrężają skuteczność funkcjonowania demokracji, np. fundamentalizm islamski, nie są wystarczającym powodem, by zanegować wiarygodność tezy o rozpowszechnianiu się demokracji w dłuższym przedziale czasowym. Zagrożenia, z którymi się obecnie stykamy, narzucają raczej konieczność dostosowania systemu demokratycznego do realiów. Teza o „końcu historii” byłaby bardziej wiarygodna, gdyby opisywane przez nią tendencje ograniczały się do cywilizacji zachodniej, ale tak nie jest. Fukuyama nie tylko nie uwzględnił demograficznej ekspansji krajów zaliczanych do innej kultury, na tle obniżania się liczby ludności wielu społeczeństw zachodnich, ale pominął również fakt, że kraje rozwijające się zaczynają skutecznie rywalizować z Zachodem pod względem sukcesu gospodarczego. Teza o rozszerzaniu się demokracji nie pasuje zwłaszcza do Chin czy Wietnamu. Na przykładzie Chin sprawdziła się teoria konwergencji i końca wieku ideologii, ale nie w dziedzinie uniformizacji rządzenia i systemu wartości.

Uwagi te prowadzą do ogólniejszej refleksji, że po zniknięciu jakiejś kluczowej osi konfliktów społecznych na zwolnionym przez nią miejscu wyłaniają się nowe ośrodki konfliktów. Nawet jeżeli się o nich wiedziało, to bagatelizowano je jako mało istotne. Z tego powodu zakończenie okresu zimnej wojny nie mogło zapoczątkować „końca historii”. Pole do rywalizacji obsadziły organizacje terrorystyczne: Al-Kaida, a obecnie Państwo Islamskie, dla których głównymi wrogami stały się liberalizm rynkowy i cywilizacja zachodnia. W przypadku Polski prawidłowość ta zaistniała w postaci zderzenia interesów klasowych między pracownikami najemnymi i pracodawcami, zastępując dominujący w schyłkowym okresie PRL-u podział na „Solidarność” i władzę. A po kilkunastu latach znalazła swój wyraz przez wyłonienie się podziału na elektorat Prawa i Sprawiedliwości i zwolenników opozycji reprezentowanych głównie przez wyborców PO. Strukturalną podstawą tego konfliktu stało się wyeliminowanie ze sceny politycznej dotychczasowego przeciwnika ich obu w postaci SLD. Po wygranych przez PiS wyborach parlamentarnych z 2005 r. nie doszło do koalicji z Platformą Obywatelską, mimo że przygotowywano się do niej, co można traktować jako kolejny przykład falsyfikacji tezy o „końcu historii”, tyle że w wariancie lokalnym. W świetle tej tezy, pokonanie SLD powinno obie partie zjednoczyć, jednak okazało się to sprzeczne z logiką demokracji, niezależnie od osobistych ambicji liderów i braku zgody na obsadzanie ministerstw.

Przypadek „nieskonsumowanego” sojuszu PiS-u z PO dowodzi, że teza o „końcu historii” nie dotyczy zanikania rywalizacji wyborczej. Uniformizacja w polityce nie jest w ogóle możliwa, ale dla systemu demokratycznego szkodliwy byłby również łagodniejszy wariant politycznej jedności, polegający na tym, że mamy partie, które rywalizują ze sobą, ale różnice między nimi są stosunkowo nieduże. Można argumentować, że powoduje to dezorganizację systemu politycznego, a ujmując rzecz socjologicznie – sprzyja jego dysfunkcji. Wracając do Polski, nie występują u nas tak wyraziste, a przynajmniej utrwalone w mentalności społecznej, podziały na lewicę, prawicę i siły nacjonalistyczne, jak w społeczeństwie brytyjskim, Stanach Zjednoczonych, Francji, Niemczech i w krajach nordyckich. Wiele odrębnych cech, przypisywanych PiS-owi i PO zostało wykreowanych na użytek wyborów, chociaż występują między nimi również faktyczne różnice, tzn. PO charakteryzuje się większą proeuropejskością od PiS-u, z kolei frazeologia PiS-u koncentruje sią na celebryckim patriotyzmie, walce z korupcją i konieczności zreformowania systemu prawnego.

Właściwym określeniem stanu nazwanego przeze mnie „dysfunkcjonalnym” jest zastosowanie pojęcia zinstytucjonalizowanej walki wyborczej. Otóż, PiS i PO nie osiągnęły stanu tak zinstytucjonalizowanej odrębności jak Partia Konserwatywna, CDU czy Front Narodowy. Opinia społeczna sytuuje je w centrum, a dodatkowo, obecny lider PO stara się dorównać PiS-owi pod względem negatywnego stosunku do przyjmowania uchodźców, programu 500+ i innych populistycznych posunięć, które spychają partie na tory unifikacji programów wyborczych. Dążąc do uwiarygodnienia swej odrębności, Prawo i Sprawiedliwość akcentuje walkę z establishmentem, przeciwstawianie się dyktatowi Brukseli i przywracanie szaremu obywatelowi godności, podczas gdy PO odwzajemnia się przez wskazywanie na brak kompetencji rządzących czy stosowanie nepotyzmu w obsadzaniu stanowisk, co akurat można było zarzucić każdemu rządowi, w tym samemu rządowi PO.

Strategia uwiarygodnienia na siłę sprowadza politykę do rywalizacji na poziomie emocji. Klasa rządząca koncentruje się na dobijaniu partii opozycyjnych zamiast integrować społeczeństwo i wyznaczać kierunki rozwoju. Szukanie winnych katastrofy smoleńskiej stało się mniej ważne niż pobudzanie sektora prywatnego do inwestycji przez Ministerstwo Rozwoju czy modernizacja sił zbrojnych. Z drugiej strony, partie, które przypisują sobie rolę obrońców demokratycznego porządku, przechodzą do opozycji totalnej (pojęcie wprowadzone wcześniej przez Leszka Millera). Sprzyja to osłabieniu wiary w sens demokracji, zniechęca elektorat do uczestniczenia w wyborach i sytuuje polityków na dole hierarchii prestiżu, co delegitymizuje władzę w oczach wyborców.

Diagnoza ta pozwala przejść do kwestii „symetryzmu”, dyskutowanej w „Kulturze Liberalnej” po omówieniu tezy o „końcu historii”. Pojęcie symetryzmu jest nawiązaniem do podziału sceny politycznej na PiS i PO. Można tę formę dychotomii traktować jako adekwatną charakterystykę obecnej rzeczywistości, ale można ją również odrzucać jako świadectwo degeneracji polityki, jak robili to m.in. Janicki i Władyka. Z przedstawionych wyżej powodów skłaniam się do tego drugiego poglądu, jednak nie zgodziłbym się z zakwestionowaniem analitycznej użyteczności symetryzmu. Pojęcie to wydaje się właściwym określeniem naszej sceny publicznej – w końcu walka toczy się między dwiema partiami. Krokiem naprzód byłoby jej „urealnienie” przez wyłonienie się partii będącej przeciwwagą PO-PiS-u, najlepiej bliskiej lewicy. W demokracji rynkowej nie wymyślono, jak dotąd, systemu bardziej zrównoważonego i odpowiadającego na zapotrzebowania wyborców niż przeciwstawienie siłom prawicowo-centrowym partii deklarującej się po stronie interesów pracowników najemnych i walczących z nierównościami. Na ogół też autentyczny symetryzm silniej legitymizuje decyzje rządzących, w porównaniu do demokracji wielopartyjnej, a poza tym mobilizuje wyborców.

Przypis:
[1] Daniel Bell, „The Coming of Post-Industrial Society”, Penguin Books, New York 1973.

Fot. Jason Cartwright, Globalizacja w działaniu. Arabski McDonald’s, Flickr.com, CC BY 2.0