Podobno wszystko zaczęło się tak, że założone przez Hayao Miyazakiego studio Ghibli zwróciło się do de Wita – Holendra pracującego w Londynie – z dwoma pytaniami: czy może zająć się dystrybucją jego krótkometrażowego filmu „Ojciec i córka” w Japonii i czy podjąłby się nakręcenia dla studia obrazu pełnometrażowego. De Wit w jednym z wywiadów opowiadał, że drugiego pytania nie zrozumiał, bo tak był nim zaskoczony. Niemniej jednak propozycję przyjął, stając się zarazem pierwszym zagranicznym reżyserem w historii Ghibli, którego wyjątkowy styl łączy w sobie doskonałą technicznie animację z rozbudowanymi, wieloznacznymi historiami. Choć większość filmów wydaje się zaadresowanych do dzieci i młodzieży, to dorosły odbiorca nie będzie się nudził, bo lepiej zrozumie ich głębszy sens. Pod tymi względami „Czerwony żółw” doskonale wpisuje się w dotychczasowe produkcje studia. Dyrektorem artystycznym przedsięwzięcia został Isao Takahata, znany choćby jako reżyser „Grobowca świetlików”, ale widać, że de Wit dostał w wielu sprawach wolną rękę – film, choć wiele czerpie z dorobku Miyazakiego, jest dziełem nie tylko spójnym, lecz także autonomicznym.
Robinson zrezygnowany
Sama historia rozpoczyna się od widoku zmagającego się ze sztormowymi falami rozbitka, który zostaje w końcu wyrzucony na brzeg bezludnej wyspy. Obserwujemy w napięciu, jak próbuje zdobyć wodę i pożywienie i jak omal nie ginie, wpadłszy do podwodnego tunelu. Wyspa, będąca tłem tych zmagań, nie jest tylko statyczną dekoracją, to raczej ekosystem pełny współzależnych od siebie elementów: zamieszkiwana jest bowiem przez najróżniejsze zwierzęta, od miniaturowych krabów aż po foki, a w różnych pobocznych scenkach można dostrzec ich wzajemne relacje. Główny bohater czuje się tam niewątpliwie outsiderem – nie chce iść w ślady Robinsona i podejmować próby zaadoptowania wyspy do własnych potrzeb, woli z niej jak najprędzej uciec. Buduje zatem tratwę, ale ku jego zdziwieniu coś (lub ktoś) ją niszczy, gdy tylko uda mu się odpłynąć trochę od brzegu. Dopiero przy trzeciej próbie wszystko się wyjaśnia – „winnym” okazuje się tajemniczy, czerwony żółw. Nie warto zdradzać, co wydarzyło się dalej, bo jest to dla całej historii jeden z najważniejszych momentów. Oględnie mówiąc, rozbitek rezygnuje z ucieczki i pozostaje na wyspie. Nie zdradzę również sposobu, w jaki sposób zrodziła się więź między nim a tym miejscem, w każdym razie wchodzą tu w grę baśniowe prawa antropomorfizacji.
Techniczna biegłość w przedstawianiu świata wyspy robi wrażenie, choć animacja, w odróżnieniu od przesyconych efektami specjalnymi produkcji Disneya czy Pixara, jest raczej powściągliwa i nieostentacyjna. Bywa też wspomagana przez efekty komputerowe (na pewno częściej niż w przypadku oryginalnych produkcji studia Ghibli, w których CGI pojawiało się rzadko). Główny bohater narysowany jest kreską znaną z komiksu europejskiego (na przykład „Tintina” Hergé’a), czyli w dużym uproszczeniu, z parą kropek w miejscu oczu i ukośną kreską w miejscu nosa, co stanowi widoczny kontrast ze sposobem przedstawienia wyspy, która rozbłyska feerią barw i przytłacza rozmaitością kształtów.
Za ścieżkę dźwiękową filmu odpowiada kompozytor Laurent Perez Del Mar. Zmiany w dramaturgii wydarzeń dobrze oddaje on poprzez łagodne partie skrzypiec lub gwałtowne, chóralne wokalizy. Niekiedy nawet aż za dobrze, bo niektóre z dramatycznych wydarzeń czy szczególnie efektownych wizualnie scen nie potrzebują aż takiego wzmocnienia. Motywację kompozytora można jednak zrozumieć, muzyka odgrywa istotną rolę w prowadzeniu narracji. Przez cały czas trwania filmu nie pada bowiem z ust kogokolwiek ani jedno słowo (nie licząc nieartykułowanych okrzyków czy jęków). Mimo tego sama fabuła jest przedstawiona bardzo jasno i w sposób dla każdego zrozumiały. Fabuła – aczkolwiek nie sens, znacznie mniej uchwytny.
Człowiek, natura, życie
Film de Wita, a przynajmniej jego pierwsza połowa, zdaje się przywodzić na myśl klasyczny dla filozofii Zachodu konflikt człowieka z naturą, znany ze wspomnianego już „Robinsona Cruzoe”, a także dzieł takich jak „Moby Dick” Melville’a czy „Stary człowiek i morze” Hemingwaya. Zasadnicza idea jest wszędzie podobna – rzucony na pastwę żywiołów samotnik musi zapewnić sobie przeżycie dzięki sprytowi i sile. W tle pobrzmiewa jeszcze biblijny nakaz o „czynieniu sobie ziemi poddanej”. Każdy jednak, kto choćby pobieżnie zna świat filmów studia Ghibli, z pewnością wie, że ich przesłanie jest diametralnie odmienne – natura nie jest czymś, co należy zwalczyć i ujarzmić, bo próby osiągnięcia tego celu niczego dobrego nie przynoszą: w „Księżniczce Mononoke” konflikt między ludźmi a duchami lasu prowadzi do katastrofalnej w skutkach wojny, a „Nausicaä z Doliny Wiatru” opowiada o motywowanym ślepą zemstą starciu między mieszkańcami Doliny a otaczającą ich dżunglą.
„Czerwony żółw” nie jest tylko animowaną opowieścią ekologiczną. Może najprostsza i najmocniej się nasuwająca interpretacja jest taka, że losy rozbitka to alegoria życia ludzkiego. | Jakub M. Urbański
Ludzka zachłanność, chciwość i zaślepienie zawsze, prędzej czy później, prowadzą do zguby, a przynajmniej zamieniają całe połacie ziemi w nienadający się do zamieszkania ugór. Tymczasem ciekawość świata i szacunek do natury otwierają przed nami niezbadane ścieżki („Spirited away: w krainie Bogów”, „Mój sąsiad Totoro”). Oglądając „Czerwonego żółwia”, dochodzimy do wniosku, że film ten także zawiera mocne przesłanie ekologiczne, choć – co warto podkreślić – nie jest naiwny i nie neguje istnienia sprzeczności między światem ludzi i światem natury. Przedstawiona w filmie wyspa wcale nie jest tropikalnym rajem, a życie na niej łączy się z ciągłym narażeniem na niebezpieczeństwa. Rozbitkowi zagrażają skalne pułapki, nagłe zjawiska atmosferyczne (od ulewnego deszczu aż po tsunami) i palące słońce. Nie sposób się przed nimi zabezpieczyć, będąc z dala od wszelkich zdobyczy cywilizacji.
Jednak „Czerwony żółw” nie jest tylko animowaną opowieścią ekologiczną. Inna bowiem interpretacja, może najprostsza i najmocniej się nasuwająca, jest taka, że losy rozbitka to alegoria życia ludzkiego. Na samym początku, zupełnie bez żadnego prologu czy wprowadzenia kontekstu, widzimy, jak postać z trudem wydobywa się z fal i płynie do brzegu. To moment narodzin. Czas dojrzewania i buntu jest zilustrowany poprzez próby budowy tratwy i opuszczenia wyspy. Decyzja o pozostaniu na miejscu symbolizuje osiągnięcie dojrzałości. Pojawia się również postać mistrza, którego nauki na początku są trudne do zrozumienia, jednak ostatecznie okazują się prawdziwe – choć towarzyszy im tęsknota za utraconym. Akceptacja rzeczywistości pociąga za sobą także konieczność zaakceptowania własnej śmiertelności. Wizja ta łączy w sobie dwie perspektywy na bieg ludzkiego życia: linearną i cykliczną – bo o ile życie danego człowieka jest linią od narodzin aż po śmierć, to każdy z epizodów tego życia powtarza się w życiu jego potomków. Wszystkie te wątki pojawiały się również, w bardziej skompresowanej wersji, we wspomnianym wcześniej krótkometrażowym filmie de Wita, czyli „Ojcu i córce”.
Powyższa alegoria wydaje się dość prosta i ewidentna. Można więc pokusić się o próbę wskazania w „Czerwonych żółwiu” konkretnych kierunków filozoficznych czy religijnych. Na myśl przychodzi niewątpliwie taoizm, z jego akcentowaniem pokory wobec natury, niedziałania, niechęci do ingerencji w prawa rządzące światem. Należy jednak podkreślić, że reżyser nie zostawił wyraźnych wskazówek mogących nas nakierować na taką interpretację – ani w filmie, ani też poza nim.
Harmonijny przewrót
W lutym tego roku nominacja „Czerwonego żółwia” do Oscara stała się pretekstem do znaczącego oświadczenia Hayao Miyazakiego, które potwierdziło pogłoski krążące już od jakiegoś czasu. W 2013 r., po zakończeniu prac nad bardzo osobistym filmem „Zrywa się wiatr”, ogłosił, że z uwagi na pogarszający się wzrok postanawia przejść na emeryturę. Zgodnie z przypuszczeniami ta deklaracja okazała się przedwczesna. Reżyser wrócił do pracy i jeszcze przed olimpiadą w Tokio, która będzie miała miejsce w 2020 r., zobaczymy pełnometrażowy film „Boro the Caterpillar”. Co ciekawe, ma być on wykonany za pomocą efektów komputerowych. Dotychczas dzieła studia powstawały w klasyczny sposób: animatorzy, zgarbieni nad biurkami, ręcznie rysowali każdą z klatek, a reżyser odpowiadał za bieżące tworzenie storyboardu. Jednak „Czerwony żółw”, który tworzony był raczej za pomocą rysików i tabletów niż ołówków i kartek papieru, zdaje się wpisywać w nowy trend. Metoda tradycyjna – niezwykle pracochłonna i kosztochłonna – wydaje się anachroniczna i jej wcześniejsze lub późniejsze zarzucenie (pewnie z wyjątkiem niszowych, artystycznych produktów) to przykra konieczność. Wszystko więc wskazuje na to, że i z tą koniecznością Miyazaki (i jego oddani wielbiciele) będą się musieli pogodzić – zupełnie jak rozbitek, który dopływa na wyspę i za plecami pozostawia przeszłość.
Niezależnie od tego, jak odnosimy się do tego technologicznego przełomu w ewolucji filmów studia Ghibli, salę kinową opuścimy wzbogaceni o ciekawe doświadczenie. „Czerwony żółw” nie jest może przykładem kina, które otwiera przed widzem zupełnie nowe perspektywy i prowadzi do duchowych odkryć. Przypomina raczej proste prawdy, takie, o których nierzadko zapominamy, zwłaszcza w czasach, w których idee samodoskonalenia zostały zaprzęgnięte do celów biznesu, a za bohaterów uznaje się tych, którzy bez wahania opuszczają kolejne „strefy komfortu” i narzucają swoją wolę światu. Szacunek do natury i znajomość jej rytmu, docenianie relacji z ludźmi, umiejętność pogodzenia się z utratą i akceptacji rzeczywistości taką, jaka jest – dla współczesnego człowieka, żyjącego w „płynnej nowoczesności”, cechy te wydają się wręcz nieodzowne.
Film:
„Czerwony żółw”, reż. Michaël Dudok de Wit, Belgia, Francja, Japonia 2016.