Niespodzianki nie są mile widziane, kiedy wszystko dopięte jest na ostatni guzik. Wtedy mogą je sprawić jedynie wydarzenia losowe, których w tym wypadku – może poza deszczem pierwszej nocy – nie stwierdzono. Organizatorzy udowodnili, że w stereotypowym niemieckim umiłowaniu porządku jest o wiele więcej niż tylko ziarno prawdy.

Porządne występy

Melt pozwala tej samej nocy zobaczyć gwiazdy zarówno niemieckiego podziemia jak i globalnej popkultury, dając przy okazji szansę debiutantom z ledwo kilkoma utworami na koncie. Jakby tego było mało, odważnie miesza też gatunki. Na jednej scenie zdarza się występować po sobie artystom z zupełnie innej bajki. Warto to wykorzystać i zaglądać na występy twórców spoza tej naszej. W ten właśnie sposób zabłądziłem na koncert Die Antwoord.

Die Antwoord. Fot. Stephan Flad, źródło: materiały organizatora
Die Antwoord. Fot. Stephan Flad, źródło: materiały organizatora

Był on frekwencyjnym hitem, co plasuje południowoafrykańskie trio na pozycji głównej gwiazdy całej tegorocznej edycji Melt. I choć sam zespół uznaje swoją twórczość za przełomową, szumnie określając ją w wywiadach mianem „rap-rave next level shit”, zgodnie z festiwalową rutyną dał koncert ze wszech miar przewidywalny. Owszem, Ninja (wokalista) pokazał pośladki i skoczył ze sceny w tłum fanów, kogo jednak takie zachowanie jeszcze szokuje? Współcześnie należy już ono do buntowniczego dobrego tonu.

Die Antwoord dali porządny koncert, odgrywając stereotypowo nieporządne zachowanie raperów. Profesjonalnie zaprezentowali zestaw swoich największych hitów do choreografii zaplanowanej w najmniejszych szczegółach. Nawet serpentyny wystrzeliły dokładnie przy trzecim jednoznacznie seksualnym ruchu biodrami wokalisty. Przy takiej popularności najwidoczniej nie można już niczego pozostawić przypadkowi. Niewiarygodnie jednak brzmi krzyk „Fuck your rules” podany w zgodzie ze wszystkimi zasadami show biznesu.

Naginać je starał się z kolei jedyny występujący na głównej scenie festiwalu twórca techno – Richie Hawtin. Zaprezentował nowy live projekt „CLOSE”, odległy na szczęście od tego, co prezentuje ostatnio podczas swoich standardowych setów. Tym razem powrócił do minimal techno, dzięki któremu święcił triumfy w poprzedniej dekadzie. Odważny wybór jak na główną scenę! „CLOSE” okazał się rozwiniętą wersją audiowizualnego występu, który Hawtin prezentował już na festiwalu Unsound 2015.
Nad artystą i sprzętem wznosiły się kamery, które na żywo przekształcały ruchy jego rąk w wizualizacje. Hawtin stara się w ten sposób przybliżyć widowni technikę tworzenia muzyki elektronicznej, odpierając zarzuty o odtwarzanie na żywo nagrań studyjnych z pendrive’a. I choć festiwalowe wizualizacje to za mało, by zrozumieć obsługę jego sprzętu, udowadniają one, że live set techno również wymaga dozy profesjonalizmu. Nawet jeśli muzycznie był to występ pozbawiony niespodzianek. Ot, jeden z fundatorów minimal techno pokazał, że wciąż jest dobry w swej dziedzinie. Ważniejsze jednak, że nawet jako DJ z pierwszej ligi międzynarodowych gwiazd muzyki klubowej wciąż dwoi się i troi, by nie osiąść na laurach.

Richie Hawtin. Fot. Stephan Flad, źródło: materiały organizatora
Richie Hawtin. Fot. Stephan Flad, źródło: materiały organizatora

Jeszcze starsze pokolenie DJ-ów reprezentował Tony Humphries, który reputację zbudował przede wszystkim na rezydenturze w klubie Zanzibar w Newark w stanie New Jersey, którą rozpoczął w 1982 r. Artysta obchodzący w tym roku sześćdziesiąte urodziny zaprezentował bezkonkurencyjnie najlepszy tegoroczny występ. Dał widowni dwie godziny czystego entuzjazmu i wzór, jak powinien wyglądać set na letnim festiwalu. Prawdopodobnie najstarszy wykonawca tej edycji Melt zabarwił go tylko brzmieniem starego disco, większość czasu trzymając się tech-house’u jak najbardziej na czasie. Obce mu było jednak bezduszne łupanie, do którego popularna klubowa muzyka często się sprowadza. Wyselekcjonował utwory, świetne nie tylko do tańczenia, ale i słuchania. Młodsi DJ-e powinni bacznie obserwować Humphriesa, by wiedzieć, jak w inteligentny sposób bawić publikę.

Jego lekcję wzięli sobie do serca panowie z Dekmantel Soundsystem, plasując się w czołówce tej edycji Melt. Z niełatwego zadania zamknięcia sobotniej nocy na sporej scenie Big Wheel wywiązali się z firmową nonszalancją. Grając de facto w słoneczny niedzielny poranek płynnie przeszli od techno, przez klasyki house’u do disco. Boleśnie brakuje takich setów w polskich klubach, gdzie ostatni DJ musi grać najgłośniej i najmocniej, jakby obawiając się, że w przeciwnym razie publika pozasypia po kątach. Można tymczasem postawić na klimat i niezobowiązującą frajdę z lekko kiczowatych szlagierów.

Z najmłodszego pokolenia najbardziej wyróżnili się natomiast Dengue Dengue Dengue i Aurora Halal. Rozgorączkowani Peruwiańczycy wzięli słuchaczy w podróż dokoła świata, prezentując elektronikę zabarwioną etnicznymi stylami z różnych kontynentów. Na „smaczkach” jednak się nie skończyło, a ich czasem połamane, czasem poukładane elektroniczne rytmy dobrze komponowały się z samplami muzyki świata. Aurora Halal z kolei zaprezentowała głębokie techno utrzymane w powolnych tempach. Z tuzinów wykonawców tego gatunku na festiwalu wyróżniła się, dbając bardziej o atmosferę niż rytm.

Dengue Dengue Dengue. Fot. Stephan Flad, źródło: materiały organizatora
Dengue Dengue Dengue. Fot. Stephan Flad, źródło: materiały organizatora

Porządna organizacja

Od strony organizacyjnej Melt 2017 nie różnił się od zeszłorocznej edycji. I nic dziwnego, skoro wypróbowane metody się sprawdzają. Siedem scen nie pozwala się nudzić, a ich bliskość zachęca do wypadów na sąsiednie. Od przybytku głowa boli, bo zdarza się, że jednocześnie występuje dwóch czy trzech interesujących artystów, których w Polsce próżno szukać. Z biegania pomiędzy scenami nic pożytecznego jednak nie wynika, lepiej więc dokonywać bolesnych wyborów zawczasu, trzymając się jednego koncertu w jednej chwili.

Dwa szczegóły organizacyjne warto by zaimplementować na polskiej scenie bez zwłoki. Wszystkie sceny Melt są głośne – i dobrze. Bas odczuwany całym ciałem zmienia percepcję muzyki, z czego nikt nie chce rezygnować. Ta przyjemność często powtarzana niszczy jednak słuch nieodwracalnie. Nic dziwnego więc, że użycie zatyczek do uszu stało się wśród publiki Melt powszechne. Dodatkowo do dbania o słuch zachęca wyspecjalizowany NGO, który przez cały czas trwania festiwalu rozdaje darmowe zatyczki. Te najnędzniejsze, piankowe – ale po kilku dniach wśród tylu decybeli lepsze to niż nic! Zaproszenie tej organizacji na polskie festiwale nie powinno być wielkim problemem logistycznym.

Drugi szczegół jest powszechny na zachodnich imprezach i kompletnie nieobecny w Polsce. Na terenie festiwalu i campingu znajdują się ujęcia darmowej wody pitnej. Na tym samym campingu osobno płacić trzeba za prysznic! Pokazuje to, że zwykły kran nie jest kaprysem festiwalowiczów, a obowiązkiem organizatorów. Festiwal nie powinien zarabiać na deprywacji podstawowych potrzeb uczestników, a ofercie kulturalnej. Jeśli tego nie potrafi, najwidoczniej jest słabo zorganizowany.

Widok na scenę Gremmin Beach. Fot. Stephan Flad, źródło: materiały organizatora
Widok na scenę Gremmin Beach. Fot. Stephan Flad, źródło: materiały organizatora

Festiwal w Niemczech wiąże się z jeszcze jednym wyzwaniem, o którym w Polsce się dotychczas nie śniło: zagrożeniem terrorystycznym. Tutaj także szczęśliwie nie doszło do niespodzianek. Sanitariusze regularnie patrolowali wszystkie zakamarki Ferropolis, a oznaczenia „Katastrophenschutz” na kamizelkach i ambulansach migały w tle każdej sceny. Nowością była też symboliczna, acz codzienna obecność policji na samym terenie festiwalu. Łamała być może festiwalowe credo, mundurowi nie zajmowali się jednak ściganiem ekscentryków w imię obrony moralności.

Porządnych następnych dwudziestu lat

W ten porządny, niemiecki festiwal warto zainwestować złotówki. Z punktu widzenia polskiego festiwalowicza skala i bliskość jeszcze długo będą przemawiać na jego korzyść. Do nieprzekonanych do opuszczania polskiego podwórka może przemówi porównanie. Na Melcie poczujecie się tak, jakbyście pojechali na Audioriver i Tauron Nową Muzykę na raz – i to z większym budżetem. Rzecz jasna nie sposób zobaczyć nawet połowy artystów, lecz sama obfitość przyciąga. Obiecuje trzy dni nieustannej satysfakcji, bo nawet gdy artysta pierwszego wyboru zawiedzie nasze oczekiwania, w kolejce czeka kilku następnych, by powetować stratę. Sama liczba występów, których tylko niewielki ułamek da się opisać w relacji, odpowiada za natłok wspomnień. I tej liczby jeszcze długo żaden polski festiwal tego formatu przebić nie zdoła. Pozostaje więc życzyć Meltowi następnych 20 lat i oczekiwać kolejnej porządnej odsłony za rok.

 

Festiwal:
Melt! 2017, 14 – 16 lipca 2017 r., Ferropolis, Niemcy.

*/Ilustracja wykorzystana jako ikona wpisu: zdjęcia z archiwum organizatora