Doświadczenie zawodowe reżysera powinno powiedzieć nam sporo o jego priorytetach w pracy. David Leitch, kaskader, wielokrotny dubler Brada Pitta, a w ostatniej dekadzie również koordynator pionu kaskaderskiego i scen akcji, za swoją pracę przy „Ultimatum Bourne’a” nagrodzony został przez Gildię Aktorów Amerykańskich. Jako reżyser zadebiutował niedawno w parze z Chadem Stahelskim, kręcąc „Johna Wicka” (choć gildia reżyserów nie pozwoliła mu się podpisać pod tym filmem). Ta prosta historia o zemście, wzbogacona niezwykle okrutnym i precyzyjnym „baletem” scen walki, spodobała się na tyle, że Leitch otrzymał propozycję realizacji drugiej części marvelowskiego „Deadpoola”. Zanim jednak oddał się całkiem w ręce wielkiego kinematograficzno-komiksowego korpo, postanowił zekranizować mniej znany komiks.
„Atomic Blonde” osadza się pomiędzy szacownymi „klasycznymi” szpiegowskimi opowieściami a oszałamiającymi wizualnie bijatykami pokroju „Matrixa”. | Tomasz Rachwald-Rostkowski
„Atomic Blonde”, oparty na powieści graficznej „The Coldest City” Anthony’ego Johnsona, osadza się gdzieś pomiędzy „klasycznymi” szpiegowskimi opowieściami, do których nawiązuje (z najnowszych przykładów byłby to rozgrywający się również w podzielonym Berlinie „Most szpiegów” Spielberga), a oszałamiającymi wizualnie bijatykami pokroju „Matrixa” (przy którym Leitch również pracował). Z jednej strony oficera MI6 gra tutaj przecież Toby Jones, znany ze „Szpiega” w reżyserii Thomasa Alfredsona – filmu zimno-precyzyjnego, w którym agenci prowadzą pojedynki na intelekt. Z drugiej: wprost powiedziane jest, że największą zaletą agentki, którą gra Charlize Theron, jest niezbędna w pracy szpiegowskiej znajomość sztuk walki.
Realizm jako chwyt
Powierzenie Leitchowi realizacji filmu szpiegowskiego, który osadzony jest w Berlinie w roku 1989, było niczym pozwolenie, aby Guy Ritchie kręcił „Sherlocka Holmesa”. Szaleństwo? Być może, ale pozwalające naciąć kinematograficzne schematy w celu stworzenia miejsca na coś świeżego. David Leitch skalpelem posługuje się całkiem sprawnie. Do swojej pracy nadaje się znakomicie, bo poważnie traktuje realizację scen akcji. Przy całej umowności filmu, którego bohaterka potrafi zabić pół berlińskiego KGB za pomocą znalezionych w opuszczonym mieszkaniu mebli, sztućców i gumowych węży, twórca stara się, aby w swojej klasie film dążył do realizmu. Niezwykle odświeżającym doznaniem jest zobaczyć w kinie pościg samochodowy, w którym liczy się, kto zapiął pasy, oraz strzelaninę, w której magazynki pistoletów mają konkretną, nieprzekraczalną pojemność.
Dbałość o detale i staranna choreografia scen z udziałem uzbrojonych postaci, które usiłują pozabijać się nawzajem, przynoszą szczególnie imponujący efekt. | Tomasz Rachwald-Rostkowski
Ta dbałość o detale i staranna choreografia złożonych scen, w których udział bierze szereg uzbrojonych postaci usiłujących pozabijać się nawzajem, owocuje szczególnie imponującym kawałem kina, jakim jest kulminacyjny mastershot na klatce berlińskiej kamienicy. Jest to zachwycające mordobicie, w trakcie którego kamera towarzyszy Charlize Theron i jej przeciwnikom w windzie, na schodach i mieszkaniu, tworząc nieprzerwany cięciem montażowym krwawy taniec. Leitch, artystycznie wyżywając się w innych scenach, tu stawia na makabryczny realizm: gdy amunicja szybko się kończy, bohaterka i jej przeciwnicy przerzucają się na obijanie sobie twarzy, czołgają się po rozbitym szkle, obficie krwawią, a pod koniec tej jatki ledwo trzymają się na nogach. Oglądanie na twarzach aktorów skrajnego zmęczenia (zapewne autentycznego, bo nietrudno sobie wyobrazić, jak musiało forsować realizowanie kilku podejść do tego skomplikowanego ujęcia) musi budzić zainteresowanie widza, przyzwyczajonego do oglądania w filmach akcji niezniszczalnych gladiatorów, którzy ślady walki strzepują z siebie jak drobny pyłek z ramienia. Bohaterka grana przez Theron ślady te – sińce i blizny – nosić będzie do końca filmu.
Atomowa blondynka
Gra w tym filmie jest w efekcie pracą dla atletki. Kompetencje Charlize Theron jako aktorki kina akcji są nie do podważenia. Po występie sprzed lat w „Æon Flux”, a tym bardziej w „Mad Maksie”, w którym przyćmiła Toma Hardy’ego, „Atomic Blonde” to dla Theron jedynie kolejne odegranie roli kobiety dominującej nad swoimi towarzyszami fizycznością i charyzmą. Grana przez nią Lorraine Broughton jest do pewnego stopnia kobiecą wersją Jamesa Bonda. Skuteczna w walce, ale też posiadająca wyszukaną garderobę, zdolna rozkochać w sobie osoby płci obojga, stosująca jednak seks jedynie jako narzędzie do rozwoju prowadzonego przez siebie śledztwa.
W obliczu kompletnej przygodności fabuły jej działania i osobowość stanowią centrum zainteresowania widza. Stawka bijatyk, które stacza bohaterka, nie zostaje dość jasno sprecyzowana. Wprawdzie wiemy, że chodzi (jak zwykle) o listę agentów, ale jej zmieniający się właściciele i ich płynne lojalności wprowadzają jedynie chaos. Wiemy, że w NRD panuje Stasi, ale z filmu wynika jedynie, że jest złe, bo nie lubi dobrej zabawy i zespołu Nena. W efekcie nawet cele, do jakich dąży Lorraine Broughton, nie są dla nas pewne – ale za to dąży ona do nich z takim zdecydowaniem, że ten brak wcale nie przeszkadza.
„Atomic Blonde” jest jednym z filmów, w których czas i miejsce akcji mają jedynie znaczenie estetyczne. Wielka draka w Berlinie Wschodnim, mająca miejsce w czasie demonstracji poprzedzających upadek Muru, nie uruchamia żadnych kontekstów politycznych. Jest jedynie wyborem umożliwiającym sfilmowanie w ładnym świetle wybranych artefaktów. W jednej ze scen agentka Broughton tłucze komunistę w kinie przy Alexanderplatz w trakcie seansu „Stalkera” Tarkowskiego. Jest to pozbawiony znaczenia, niemniej zabawny dla fanów kina drobiazg. Podobnie jak cały „Atomic Blonde”.
Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Gage Skidmore [CC BY-SA 2.0]_Źródło_Wikimedia Commons
Film:
„Atomic Blonde”, reż. David Leitch, USA 2017.