Szanowni Państwo!
Ledwo ochłonęliśmy po lipcowych manifestacjach i wetach prezydenta, a tu nagle ciśnienie polityczne znów podskoczyło. Jeden z posłów PiS-u uznał, że właśnie teraz „trzeba wystawić Niemcom rachunek za II wojnę światową”. Temat skwapliwie podchwyciły prorządowe media. Nikt nie ma chyba wątpliwości, że „żądania” reparacji wysuwane przez obecny rząd pod adresem Niemiec, przynajmniej do pewnego stopnia, są próbą zagrania na polsko-niemieckich resentymentach w celu odwrócenia uwagi od kłopotów partii rządzącej. A te kłopoty, dziś jeszcze przykryte ze względu na sezon wakacyjny, wkrótce mogą wybuchnąć z całą mocą.
O co chodzi? Nieukrywany już konflikt prezydenta z ministrem sprawiedliwości i ministrem obrony; ponowna debata nad reformą sądów, która dzieli nawet środowisko polskiej prawicy; kłopoty publicznej telewizji, która po dwóch latach urzędowania nowego prezesa potrzebuje 800 mln złotych kredytu; reforma edukacji i reforma służby zdrowia, których skutki obywatele poznają jesienią; wielkie projekty infrastrukturalne zapowiadane w planie Mateusza Morawieckiego, które na razie dobrze wyglądają jedynie na papierze; niegasnące spory z Komisją Europejską.
W sondażach na razie tąpnięcia nie widać, lecz – jak pokazała nieudana szarża przeciwko reelekcji Donalda Tuska na stanowisko przewodniczącego Rady Europejskiej – sondażowe poparcie można bardzo łatwo stracić. Antyniemiecka kampania pozwala skierować wzrok publiczności w inną stronę. A o tym, że jest to „projekt” przygotowany naprędce, nieprzemyślany, który nie przyniesie Polsce żadnych korzyści, świadczy cały szereg faktów.
Po pierwsze, z inicjatywą, która – zdaniem rządu – powinna przynieść Polsce bilionowe przychody, wychodzi nie pani premier, ani żaden nawet poważny członek gabinetu, ale Arkadiusz Mularczyk – szeregowy poseł, do listopada 2016 r. członek Solidarnej Polski, który po kilku miesiącach politycznej pokuty, w lutym 2017 r. ponownie wstąpił do PiS-u. W Sejmie Mularczyk nie pełni żadnej roli, która predestynowałaby go do wypowiadania się na tematy relacji polsko-niemieckich. Nie jest nawet członkiem Polsko-Niemieckiej Grupy Parlamentarnej, której przewodniczy inny poseł PiS-u, Szymon Szynkowski vel Sęk, ale ten na temat reparacji milczy. Uwaga posła Mularczyka najwyraźniej koncentrowała się do tej pory na innych obszarach świata, należy bowiem m.in. do grupy polsko-gruzińskiej, polsko-białoruskiej, polsko-tajwańskiej i polsko-katarskiej.
Po drugie, zadziwiające jest, że rząd PiS-u do tej pory nie podjął tematu reparacji, choć znakomitych okazji ku temu nie brakowało, chociażby podczas lutowej wizyty w Warszawie kanclerz Angeli Merkel i jej spotkania z Jarosławem Kaczyńskim oraz Andrzejem Dudą. Dopiero kilka miesięcy później, po wystąpieniu zatroskanego posła Mularczyka, temat nagle zwrócił uwagę najważniejszych polityków obozu rządzącego – na czele z prezesem PiS-u, wicepremierem Morawieckim i ministrem Macierewiczem.
Niestety, i to po trzecie, najwyżsi przedstawiciele państwa nie potrafią powiedzieć, o jakie odszkodowania będzie ubiegać się Warszawa, a szacunki płynące z szeroko pojmowanego obozu władzy różnią się dramatycznie. Tygodnik „Sieci Prawdy” (dawniej „wSieci”), który jeszcze we wrześniu 2014 r. szacował polskie straty poniesione wskutek polityki III Rzeszy na 845 mld dolarów ledwie trzy lata później w okładkowym artykule mówi o 6 bln złotych. Jakby tego było mało w wersji cyfrowej okładki pojawia się kwota 6 bln… dolarów. Dodajmy, że w 2004 r. ówczesny prezydent Warszawy Lech Kaczyński straty poniesione przez stolicę wyceniał na 45 mld dolarów.
W powietrzu fruwają więc astronomiczne sumy, które nijak do siebie nie przystają. Rzecz sprawia wrażenie niesmacznej licytacji. Ale, pomimo złożoności tematu, Arkadiusz Mularczyk zapowiedział, że Biuro Analiz Sejmowych swoje wyliczenia przeprowadzi w kilka dni, a gotową analizę przedstawi do 11 sierpnia. Obietnicy nie dało się spełnić. Niewykluczone, że z czasem temat reparacji przycichnie, jak to już nieraz w przeszłości bywało. Aż do… następnych tarapatów gabinetu Prawa i Sprawiedliwości?
W tym miejscu powstaje więc pytanie – skoro to wyłącznie medialna „wrzutka”, po co w ogóle zajmować się tym tematem? Odpowiedź jest prosta. Bo te „wrzutki” działają! Przez kilka dni uwaga mediów koncentrowała się na temacie reparacji, a przeciwnicy PiS-u z ogromnym trudem próbowali wyjaśniać, dlaczego zrujnowana przez niemieckie wojska Polska nie powinna domagać się zadośćuczynienia.
Przede wszystkim, jak przekonuje Władysław Czapliński, profesor prawa międzynarodowego i prawa UE w Instytucie Nauk Prawnych PAN, Polska „nie ma takiej możliwości”, by starać się o niemieckie reparacje. W rozmowie z Adamem Puchejdą prof. Czapliński tłumaczy, że ta kwestia została zamknięta przez „cały szereg różnych aktów prawnych i działań politycznych”, zaś „ostateczną cezurą, która przesądziła o zakończeniu wszystkich kwestii związanych z II wojną światową, było zawarcie tzw. układu 2+4, czyli układu zakładającego zjednoczenie obu państw niemieckich, zawartego przez Republikę Federalną Niemiec, NRD i cztery dawne mocarstwa okupacyjne”. Układ ten zawarto w roku 1990, a więc już po upadku PRL, a polski rząd, kierowany wówczas przez Tadeusza Mazowieckiego, jego postanowienia zaakceptował.
Obecne polskie władze zwracają jednak uwagę na to, że Polska zrzekła się reparacji jeszcze w latach 50., w okresie PRL, a jako że nie była to decyzja w pełni suwerenna, nie należy jej brać pod uwagę. Z takim stanowiskiem zgadza się Grzegorz Górski, dawny kierownik Historii Państwa i Prawa na Wydziale Prawa Kanonicznego i Świeckiego Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. W rozmowie z Jakubem Bodzionym Górski – były kandydat PiS-u w wyborach do Senatu i wciąż członek tej partii – przekonuje, że z obecnej konstytucji jednoznacznie wynika, iż „III RP uważa się za prawnego kontynuatora PRL”. Ale, zdaniem prof. Górskiego, ten stan rzeczy należałoby zmienić i można to zrobić decyzją parlamentu.
Rzecz w tym, na co zwraca uwagę wspomniany prof. Czapliński, że taki krok otworzyłby cały szereg problemów dotyczących chociażby polskich traktatów granicznych zawartych w czasie PRL!
Jak więc w tym złożonym kontekście należy oceniać dzisiejsze „starania” polskiego rządu o jakąś formę reparacji? „To jest humbug”, mówi historyk, dr hab. Marcin Zaremba. „Zajmujemy się czymś, co przypomina sprzedawanie Inflant przez Zagłobę. Wrzucamy temat, który w ogóle nie ma szans być w jakikolwiek sposób zrealizowany, więc obietnice są zupełnie puste”. Zaremba podkreśla również, że budowanie legitymizacji władzy w Polsce poprzez podsycanie antyniemieckich emocji nie jest niczym nowym i było często wykorzystywane przez władze PRL, szczególnie w latach 60. i 80.
W podobnym tonie wypowiada się dr Karolina Wigura z „Kultury Liberalnej”: „Pojednanie polsko-niemieckie nie jest wolne od wad, jednak w ostatnich dziesięcioleciach odegrało olbrzymią rolę w ponownej integracji Polski z zachodnią Europą. Dyskusja na temat reparacji nie musi być podważeniem tego pojednania, lecz ten konkretny sposób, w jaki się ją dziś przeprowadza, z całą pewnością jego podważeniem jest” – zauważa socjolożka.
Cała sprawa ma jeszcze jeden, paradoksalny i zwykle w rozważaniach pomijany aspekt. To przecież w czasie głębokiego PRL-u najważniejsi przedstawiciele polskiego Kościoła z kardynałami Wyszyńskim i Wojtyłą na czele napisali słynny list do biskupów niemieckich ze słowami „udzielamy wybaczenia i prosimy o nie”. Jak przypomina o. Maciej Zięba w rozmowie z Jakubem Bodzionym i Adamem Puchejdą, list wywołał ogromne kontrowersje społeczne i polityczne, a „PZPR z Gomułką na czele oszalała z wściekłości”. Tekst, napisany w apogeum antyniemieckiej propagandy rządu Gomułki, opierał się na ewangelicznej zasadzie miłości bliźniego, ale, jak przekonuje Zięba, wychodził też z przekonania, że „w szerszej perspektywie budowanie resentymentu jest niszczycielskie dla społeczeństwa”.
Nie trzeba być członkiem Kościoła katolickiego, by uznać prawdziwość tych słów.
Zapraszamy do lektury!
Redakcja „Kultury Liberalnej”