1.

Człowiek może zrobić z Bogiem wszystko. Bo „Bóg” to pojęcie widmo. Ma konsystencję cieczy i zawsze posłusznie przybiera kształt naczynia, w którym się znalazło. Wypuszczone zeń rozlewa się bezładnie, nie krzepnąc w żaden kształt. Bóg może być więc mściwy lub wyrozumiały, widoczny lub ukryty. Może aktywnie ingerować w ludzki świat albo przeciwnie – wycofać się z wszelkiego działania.

Również pojęcia takie jak religia czy religijność wydają się nieskończenie giętkie i plastyczne. Mogą wyrażać zarówno zachwyt światem, jak i głęboką wobec niego odrazę. Mogą stanowić źródło oporu niezależnej, bo odpowiedzialnej jedynie przed Bogiem jednostki, jak i być narzędziem wymuszania tępego posłuszeństwa mas. Mogą jednoczyć ludzi lub ich dzielić; siać przerażenie lub dawać nadzieję. Zazwyczaj oznaczają zresztą wszystkie te rzeczy po trochu. Nie da się odciąć jasnej strony religii od ciemnej.

2.

Jak trudne do pochwycenia by nie było, doświadczenie religijne związane jest z istnieniem pewnej granicy: granicy ludzkiego sprawstwa. Tego, że pewne rzeczy znajdują się całkowicie poza naszą kontrolą. Wpływ na to, co przekracza ludzką miarę, wywierać może tylko Bóg: istota prawdziwie kontrolująca swój los. Religijny sen, który poprzez stulecia śnił człowiek, jest więc zawsze snem o tym samym. O życiu, nad którym można zapanować. Lub chociaż o istotach, które zdolne są to uczynić. Tym właśnie – panowaniem nad poszczególnymi sferami rzeczywistości – parali się przecież mieszkańcy antycznego Olimpu. Posejdon rządził morskimi żywiołami, Afrodyta kontrolowała płodność przyrody, Hefajstos był bogiem ognia, kowali i złotników etc. Tym są również wznoszone do bogów modły oraz składane im ofiary: subtelną i przewrotną grą o władzę. Próbami zaskarbienia sobie przychylności nadludzkich istot, a za ich pośrednictwem – przejęcia kontroli nad tym, co się z nami stanie.

Myśl o tym, że tego typu operacja może się powieść, budziła jednak w antycznych Grekach stanowczy sprzeciw. Człowiek nie tylko oddany był, ich zdaniem, we władanie przypadku. Był również istotą głęboko tragiczną. Nigdy nie mógł mieć pewności, czy spełniając nakazy jednych bogów, nie zaniedba innych. Czy skorzy do waśni i mściwi mieszkańcy Olimpu nie zdecydują się wymierzyć mu jakiejś kary. Więcej: mógł być pewien, że kara nieuchronnie go spotka. Kondycja człowieka jako istoty śmiertelnej była bowiem dla Greków kondycją skrajną właśnie przez to, że znajdował się on zawsze i nieuchronnie we władzy każącej ręki losu. Za jej sprawą, której wszystko, co nie zostało dopuszczone do istnienia, prędzej lub później zemści się na tym, co zaistniało.

3.

Rozczłonkowany, pokawałkowany na wielość odrębnych bytów „Bóg” starożytnych Greków nie może spełnić pokładanych w nim oczekiwań. Nie może dać ludziom poczucia stabilności zamieszkiwanego przez nich świata. Nie może sprawić, że poczują, iż nic nie wymyka się boskiej kontroli. Politeizm zastępuje więc idea jedynego Boga i właściwa mu skrajna postać panowania. Oto dłonie, które trzymają wszystkie sznurki bytu. Którym za marionetkę służy cały świat, a nie tylko jakaś jego wyodrębniona część. Bóg judaizmu i chrześcijaństwa – w równym stopniu kapryśny i mściwy Bóg Prawa, co litościwy i empatyczny Bóg Miłosierdzia – mają ukoić odwieczny niepokój, który przez wieki targał sercem człowieka.

Ale i przy tej próbie zaradzenia tyranii ślepego przypadku, której poddani są ludzie, nie udaje się osiągnąć zamierzonego celu. Mimo cierpliwości, z jaką wierzący oczekują na ponowne nadejście Pana, nic takiego się nie dzieje. Wszechmogący nie wywiązuje się ze swojej części kontraktu. Czas wprawdzie zawsze jest bliski, nigdy jednak nie jest bliski dostatecznie, aby się domknąć, aby dzieje się wypełniły, a trąby obwieściły Dzień Sądu.

Oto paradoks, który porazić musi każdego wszechmogącego Boga: im większa obietnica, tym większe zaniechanie. Nic dziwnego zatem, że z czasem w chrześcijaństwie wygasa jego pierwotny, mesjański zapał. Że grzęźnie w teologicznych dogmatach; zamienia żywe doświadczenia wiary i oczekiwania na powrót Mesjasza w pojęciową katedrę. W budowlę o ściśle intelektualnej architekturze, która udaje wiedzę, ale nią nie jest. Żadnego ze swoich twierdzeń nie jest bowiem w stanie podeprzeć refleksją spełniającą standard świeckiej racjonalności. Przez całe stulecia oficjalnie teologia rządzi więc nauką, ale po cichu stara się jej przypodobać, spełnić jej wymogi, wejść w jej łaski.

W efekcie, człowiek nie wie już, w co powinien wierzyć. Możliwość pierwsza: Bóg, który wedle własnego widzimisię kleci reguły moralne. Zdolny nie tylko zmusić nas, byśmy uznali krwawą rzeź za przejaw moralnej krystaliczności, ale i sprawić, aby faktycznie taką była. Więcej: Bóg mogący przemienić wszystkie nasze tragedie, które mamy za bezdenne, w zwykły pozór. W banalne „nieszczęście” podobne temu, jakim pęknięty balonik jest dla małego dziecka. Możliwość druga: Bóg posłuszny etycznym zasadom lub z nimi zbieżny. Ukradkiem zredukowany do roli pierwszego szafarza humanizmu. Zamieniony z Pana na Wysokościach w kantystę avant la lettre. Trzeciej opcji brak; każda z powyższych – trudna do zaakceptowania.

4.

Ceną, jaką przychodzi zapłacić ideom za przeżycie, jest często przemienienie ich w panowanie – w narzędzia władzy. Obiecując poddanie kontroli tego, co poza kontrolą, religia sama stała się doskonałym narzędziem jej sprawowania. Uległość wobec władzy ziemskich namiestników Boga jest w końcu (paradoksalnie!) koniecznym warunkiem zdobycia pośredniej kontroli nad Absolutem. Posłuszeństwo względem religii w jej zinstytucjonalizowanej formie ma przywrócić światu stabilność, uczynić go na powrót bezpiecznym. A stanie się taki, skoro – dzięki katechizmom i kodeksom postępowania, które oferują nam kapłani – będziemy już wiedzieli dokładnie, w jaki sposób mamy postępować. Oto główny towar, jaki wszelkiej maści prorocy mają do zaoferowania swym owieczkom: niezawodna mapa, pokazująca drogę do życia wiecznego. Instrukcja obsługi zbawienia.

Nowoczesna Europa chlubi się, że zerwała z tym sposobem myślenia. Przeniosła akcent z ludzkiej niedoli na moc, z kalectwa na zdrowie, z niedającego się uniknąć uprzedmiotowienia na możliwe upodmiotowienie. Człowiek nie ma już być zależny od Kościoła ani jakichkolwiek instytucji czy osób, które chciałyby rościć sobie prawo do pośredniczenia w jego relacji z Bogiem. Więcej: sam Bóg okazuje się pigmentem ludzkiej wyobraźni. Niepotrzebnym dodatkiem, który z pomocą brzytwy Ockhama powinniśmy odkroić od naszych wyobrażeń o świecie. Z mającego uleczyć ludzi z ich przyrodzonej niedoli lekarstwa, niepostrzeżenie zmienia się w chorobę. Jak twierdzą nowożytni humaniści, w ludzką naturę nie jest trwale wpisane żadne kalectwo. Widzi ona jedynie siebie jako taką, śniąc tyleż odrealniony, co nieodpowiedzialny sen o dobrym i wszechmocnym Bogu. Tymczasem niczego takiego nie ma. Istnieje tylko ten świat. Nie powinniśmy więc – w imię żadnych urojonych za-światów – odwracać od niego wzroku ani usiłować mierzyć go transcendentną miarą. Nie ma również żadnego życia po życiu. Istnieje tylko to jedno, którego nie wolno nam zaprzepaścić. Już nie Bóg, strącony przez Kopernika z centrum wszechświata w bliżej nieokreśloną czeluść, ale człowiek ma być teraz punktem ośrodkowym ludzkiej wyobraźni.

Prędko okazuje się jednak, że rozum sam powołuje do życia nowe mity. Dochodzą one do głosu pod postacią rozmaitych nowoczesnych ideologii, przede wszystkim politycznych. Nierzadko o wiele gorszych od swych religijnych pierwowzorów. Człowiek szybko odkrywa również, że nie może w swoim poznaniu odnaleźć niezawodnych punktów oparcia. Nawet jeżeli coś jawi się nam jako oczywiste lub niemożliwe do odrzucenia, dlaczego nie mielibyśmy uznać, że to cecha racjonalności właściwej naszemu gatunkowi, a nie żadna prawda absolutna? Jak homo sapiens, to przypadkowe dziecko rozciągniętej na miliony lat ewolucji, żyjące przez krótką chwilę i rzucone w odległy kąt gigantycznych, kosmicznych przestrzeni, miałoby mieć dostęp do jakiejkolwiek pozagatunkowej wiedzy?

Nie ma racjonalnych sposobów odparcia tego typu wątpliwości. Żeby sobie z nimi poradzić, potrzebna jest wiara. Wiara w rozum. W to, że potrafi wyrwać się z logiki ewolucyjnego przystosowania i dotknąć Prawdy. Wiara okazuje się więc czymś bardziej elementarnym od rozumu. Jest niczym ukryta przed wzrokiem widza aparatura teatralnej sceny. Pozostaje niewidoczna, ale bez niej nic nie może się wydarzyć.

5.

Upadek wiary w rozum dopełnia „śmierci Boga”. Oznacza ona teraz niewiarygodność wszelkich absolutów, które miałyby ostatecznie uporządkować ludzki świat. Jednocześnie przewraca do góry nogami stosunek nowoczesnych do religii czy religijności. Przestaje ona być zabobonem, z którego trzeba wyleczyć maluczkich; opium dla mas, które należy oświecić. Rodzi się nowa, „postsekularna” wrażliwość. Będąc dzieckiem strzaskanych ambicji nowoczesności, nie obrzuca już wierzeń religijnych anatemą. Wojujący ateizm porzuciła, jak dziecko porzuca popsutą zabawkę. Mówienie o Bogu czy religii nie jest już objawem złego smaku. Chyba że czyni się to z przesadną żarliwością albo ideologicznym zapamiętaniem.

W świecie totalnej kontroli, który w swych najśmielszych projektach ustanowić obiecywała nowoczesność, Bóg był zbędny. Dziś, kiedy dotkliwie odczuwamy pęknięcie między potęgą gatunku ludzkiego i znikomością pojedynczego człowieka, Absolut powrócił do łask. Nie musi dowodzić swojej przydatności. Odczuwamy ją na co dzień aż nadto wyraźnie, aktywnie poszukując go w kościołach, rozmaitych kongregacjach religijnych, zaciszu własnego domu. Dalekim odpryskiem jego obecności jest nawet Olimp, na którym mieszkają współcześni celebrities – bogowie czasów śmierci Boga. Jak dawniej, tak i teraz, Absolut ma być lekarstwem na dręczące ludzi lęki. Te zaś przeniosły się z płaszczyzny dotyczącej kruchości ludzkiego życia do sfery indywidualnej tożsamości. To ona okazuje się w zdekomponowanym świecie nowoczesności najbardziej chwiejna. Ani moje miejsce w społeczeństwie, ani żadna rola, jaką mogę pełnić w życiu zawodowym czy prywatnym, nie jest już co do swojej istoty niewzruszona. To tylko jedna więcej maska, jaką na siebie nakładam. Moje prawdziwe „ja” jest gdzieś indziej. Gdzie? Nie wiadomo. Paradoks polega na tym, że im bardziej owo „ja” jest czczone i wynoszone na ołtarze, tym bardziej staje się też rozmyte, pozbawione wyraźnych granic.

Wraz z przeniesieniem ludzkiego „lęku wszystkich lęków” obietnice zaczynają dotyczyć nie tego, co tam, w zaświatach, lecz tego, co tu, na tym świecie. Bóg, z Pana Życia i Śmierci, staje się niepostrzeżenie naszym prywatnym bogiem, usilnie odpowiadającym na nasze jednostkowe, intymne bolączki. Względnie: Bogiem naszej wspólnoty, którym powiewamy na politycznym sztandarze. Nie ma w tym zresztą niczego zaskakującego. Przykuty do ludzkich lęków Absolut musi ewoluować wraz z nimi. Czasami uosabia zatem ciepełko plemiennej wspólnoty, kiedy indziej ofiarowuje wygody kosmopolitycznej płynności. Raz jawi się jako sprawiedliwy sędzia; to znowu przywdziewa szaty miłosiernego Ojca, który z czułością pochyla się nad swym porażonym niemocą stworzeniem. Zawsze jednak uobecnia się jako poczucie granicy – w kulturze, w czasie, w samym byciu. Granicy nieuchronnie dwuznacznej, bo domagającej się jednocześnie, aby ją uznać i aby ją przekroczyć.

 

* Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Maks Pixel, FreeGreatPicture.com

 


Żyjemy w czasach przesilenia. W „międzyepoce” o niewyraźnych, rozmytych konturach. W nowej serii felietonów Jan Tokarski zastanawia się, w których miejscach występują w naszym świecie pęknięcia oraz do czego mogą prowadzić. Do tej pory w cyklu „Pęknięcia” opublikowaliśmy następujące teksty: