Łukasz Pawłowski: Mateusz Morawiecki twierdzi, że w ciągu kilkunastu miesięcy rządów PiS-u udało się spełnić wszystkie obietnice gospodarcze, a w polskiej gospodarce dokonała się zmiana jakościowa. Wicepremier przekonuje, że wreszcie żyjemy w Polsce solidarnej. Czy dane ekonomiczne uprawniają do tego typu wniosków?
Janusz Jankowiak: Nie, i trudno jest mi odnosić się do takich deklaracji, ponieważ mają one charakter polityczny, są czymś w rodzaju ofensywy propagandowej. Same fakty dotyczące gospodarki pokazują, że PiS, po raz drugi będąc u władzy, ma to szczęście, że trafia w górną fazę cyklu koniunkturalnego. Ta koniunktura jest wspierana dodatkowymi bodźcami po stronie popytowej, w tym wypadku w formie transferów z budżetu państwa. Do tego dochodzą dobre wyniki tych rządów dotyczące wskaźników makroekonomicznych, czyli np. poziomu bezrobocia czy wzrostu PKB. Jeśli jednak przyjrzymy się bliżej, okaże się, że pod całym tym lakierem są poważne rysy.
Cykl koniunkturalny jest rzeczą nieuniknioną. Kiedyś następuje załamanie, choć trudno powiedzieć, kiedy ono nastąpi. Tym niemniej jest rzeczą poza dyskusją, że polska gospodarka nie jest przygotowana na silne spowolnienie i jednoczesne zachowanie równowagi w finansach publicznych.
Dlaczego?
Widać, jaki jest model polskiej gospodarki. Wzrost napędza konsumpcja – przy tym ta konsumpcja jest wspierana transferami budżetowymi i dobrą sytuacją na rynku pracy, czyli dosyć wysokim funduszem płac. Brakuje natomiast inwestycji w sektorze przedsiębiorstw.
Rząd zapewnia, że wkrótce przyspieszą.
Te inwestycje, które się pojawią, będą miały charakter publiczny – będą finansowane ze środków unijnych. One poprawiają, co prawda, kompozycję PKB, bo zmniejszają udział konsumpcji na rzecz inwestycji. Tyle tylko, że takie inwestycje są ściśle związane z korzystaniem z funduszy unijnych, a poza tym łączą się z koniecznością wydatkowania przez sektor publiczny środków, które do tej pory nie były wydawane, a wspierały poprawę pozycji fiskalnych. Innymi słowy, kiedy te inwestycje się wreszcie pojawią, będą pociągały za sobą wzrost deficytu sektora finansów publicznych.
Wyraźnie natomiast brakuje wzrostu inwestycji w sektorze prywatnym. Trzeba na to zwracać uwagę.
Tzw. plan Morawieckiego zakłada rozwój pewnych sektorów gospodarki, np. elektromobilności czy przemysłu stoczniowego, przy pomocy środków publicznych, ale we współpracy z podmiotami prywatnymi. To w założeniu ma napędzić inwestycje w sektorze prywatnym w tych firmach, które na programach rządowych będą chciały urosnąć.
Zwracam panu uwagę, że to wciąż jest w planach. Nie doszło do żadnej realizacji. Rząd jest dumny z 4 proc. wzrostu PKB i poprawy sytuacji fiskalnej. Komentując to, musimy tłumaczyć, skąd biorą się takie wyniki.
Poza tym wszyscy wiemy, że po to, aby inwestycje prywatne ruszyły, potrzebne jest coś, co się nazywa „klimatem inwestycyjnym”. Przychylnym i dobrym dla przedsiębiorców. Tego bez wątpienia brakuje, bo brakuje stabilności legislacyjno-instytucjonalnej. Nie ma jej.
Ten argument słychać w dyskusjach o gospodarce dość często, ale „klimat inwestycyjny” to dość mglisty czynnik. Czy da się go w ogóle jakoś zmierzyć? Na jakiej podstawie twierdzi pan, że dziś jest gorszy niż jakiś czas temu?
Można to uchwycić empirycznie. Jeżeli mamy 4 proc. wzrost PKB, moce produkcyjne wykorzystane w ponad 80 proc., bardzo napiętą sytuację na rynku pracy, to powstaje pytanie, dlaczego prywatni przedsiębiorcy nie inwestują, żeby zwiększyć te moce produkcyjne i wykorzystać koniunkturę na rynku. Odpowiedź można uzyskać, gdy porozmawia się z przedsiębiorcami i popatrzy na dane statystyczne GUS-u. Brak inwestycji musi mieć jakiś powód. Tym powodem jest niestabilność legislacyjno-instytucjonalna.
Rząd zaostrza prawo w imię walki z nieuczciwymi przedsiębiorcami.
Oczywiście nie można obecnemu rządowi odmówić tego, że zabrano się za domykanie luki podatkowej i za przestępczość podatkową. Tam, gdzie mamy do czynienia z prawdziwą przestępczością, nie ma o czym mówić, tylko trzeba chwalić ten rząd, tak jak i poprzedni.
Problem polega na tym, że uwaga tego rządu jest skupiona przede wszystkim na stronie dochodowej, która jest ważna z punktu widzenia realizacji obietnic wyborczych i transferów socjalnych. W efekcie, kiedy spojrzymy na inicjatywy wprowadzane w życie, okaże się, że wiele z nich – oprócz tych mających na celu walkę z przestępczością – jest nieprzyjaznych dla przedsiębiorców. W tym sensie, że w celu pozyskania dochodów dla budżetu ograniczają płynność finansową przedsiębiorstw. Widać to choćby po tym, jak zadziałała zmiana sposobu rozliczania podatku VAT z kwartalnego na miesięczny czy wprowadzenie w budownictwie odwróconego podatku VAT. To ostatnie spowodowało, że budowlańcy kredytują budżet do czasu zwrotu podatku przez urzędy skarbowe.
To cały szereg przedsięwzięć, które utrudniają przedsiębiorcom prowadzenie działalności. A z drugiej strony mamy retorykę, która mówi o państwie przyjaznym dla prowadzenia działalności gospodarczej. Ale nawet tak sztandarowy projekt jak konstytucja dla przedsiębiorców nie potrafi wyjść z fazy projektowej. Ten kij ma więc dwa końce – z jednej strony następuje poprawa ściągalności podatków, ale z drugiej towarzyszą temu przedsięwzięcia, które z punktu widzenia biznesu są utrudnieniami.
Polska gospodarka nie jest przygotowana na silne spowolnienie i jednoczesne zachowanie równowagi w finansach publicznych. | Janusz Jankowiak
Bardzo ważny dla kondycji polskiej gospodarki jest też stan gospodarek państw Unii Europejskiej. Czy tu także dostrzega pan zagrożenia?
Motor wzrostu w postaci funduszy unijnych po roku 2020, czyli w perspektywie najbliższych pięciu lat – wcale nie tak odległej – będzie słabszy. Co więcej, sądząc po postawie Paryża i Berlina, zapowiada się domykanie projektu euro. Myślę, że w perspektywie kilkuletniej skończy się to nowym budżetem dla strefy euro, co dodatkowo uszczupli budżet dla całej Unii. Nie wspominając o zmianach instytucjonalnych i systemowych, czyli powołaniu ministra finansów dla strefy euro, czy dalej idącej współpracy, jeśli chodzi o podstawy polityki fiskalnej w twardym jądrze Unii. Prace koncepcyjne nad tym projektem nas omijają. Europa będzie się z całą pewnością domykała, co oznacza marginalizację tych krajów, którzy nie znajdą się w twardym jądrze.
Pomiędzy poszczególnymi państwami w strefie euro są jednak poważne różnice. Nie tylko polityczne, ale także dotyczące stanu ich gospodarek. Niemcy nie są chętne, żeby finansować transfery środków z północy na południe Europy. Zapowiedzi „szarpnięcia cuglami” i przyspieszenia integracji Unii słyszeliśmy już wielokrotnie i zwykle kończyły się fiaskiem. Skąd bierze pan pewność, że proces „domykania” teraz rzeczywiście będzie postępował?
Patrzę na to, jakie instytucje już powstały po wybuchu kryzysu finansowego – Europejski Mechanizm Stabilizacyjny, Unia Bankowa. To są projekty niedokończone w stosunku do pierwotnych zamiarów. Nie wydaje mi się, żeby można byłoby je pozostawić w takiej fazie. Poza tym wypowiedzi wielu poważnych polityków wskazują na to, że tam, gdzie jest potrzeba zakończenia tego projektu – domknięcia go – prace będą trwały. Nie wiem, czy to będzie przebiegało gładko. Mogą się pojawić przeszkody różnego rodzaju. Nie mam jednak wątpliwości, że Unia będzie próbowała się przygotować na ewentualność następnego kryzysu i uniknąć błędów, które zostały popełnione.
Czy z tego wynika, że najlepszym rozwiązaniem dla Polski byłoby jak najszybsze przystąpienie do strefy euro?
Wyniesienie na sztandary hasła o jak najszybszym przyjęciu euro przy dzisiejszej atmosferze – braku poparcia i zrozumienia dla tego projektu – nie jest najlepszym pomysłem.
Mam bardziej minimalistyczne oczekiwania. Chodziłoby mi o to, żeby polski rząd próbował wymóc na politykach z krajów najbardziej decyzyjnych w Unii rozwiązania otwarte, pozwalające na dołączenie do nich. Wówczas, jeżeli rząd będzie wobec jakichś projektów nieprzychylny, nie będzie chciał ich przyjąć, to łatwiej zapytać o powody, dla których tak się dzieje, i liczyć na uzyskanie merytorycznej odpowiedzi.
Odpowiedź może być taka, że – wracając do słów Mateusza Morawieckiego – „prowadzimy suwerenną politykę gospodarczą”. Czy pan rozumie to pojęcie? Moim zdaniem, jeżeli chcielibyśmy być w pełni suwerenni, to powinniśmy natychmiast wyjść z Unii Europejskiej, która w wielu obszarach ogranicza prerogatywy polskiego rządu.
Nie potrafię panu tego wyjaśnić, bo też tego nie rozumiem. Jest tak, że oczywiście część polityki gospodarczej członków Unii zależy od decyzji rządów państw członkowskich – przede wszystkim dotyczy to polityki fiskalnej, podatków. A więc obszary autonomii istnieją. Ale są też takie, które są z niej wyłączone – klasycznym przykładem jest polityka handlowa. Nie ma np. możliwości, żeby kraje UE zawierały ze sobą bilateralne umowy handlowe.
Nie wiem, na czym miałaby polegać ta suwerenność, którą teraz rzekomo odzyskaliśmy. Czy chodzi o te kilkadziesiąt miliardów złotych, które przeznaczyliśmy na transfery socjalne? Tego rodzaju suwerenności nikt z Brukseli nam nie odbierał. Często tak bywa, że ktoś posługuje się tego rodzaju hasłem w odniesieniu do przedsięwzięć, co do których nikt nie rościł sobie żadnych pretensji, aby w nie w ogóle ingerować.
Uwaga rządu skupiona jest na tym, co jest blisko na horyzoncie, na bieżących sukcesach. A zagrożenia wciąż spychane są na marginesy. | Janusz Jankowiak
Lista zagrożeń dla polskiej gospodarki, o których słyszymy, jest bardzo długa, a one same są bardzo poważne. Rodzi się więc pytanie: co dalej? Co się stanie, kiedy koniunktura na rynkach światowych się pogorszy, a wydatki socjalne w Polsce pozostaną na tym samym poziomie lub wzrosną, bo na jesieni wejdzie w życie obniżka wieku emerytalnego? Czy grozi nam gwałtowne tąpnięcie czy raczej powolne osuwanie się w recesję? Z drugiej strony warto przypomnieć, że ostrzeżenia przed negatywnymi skutkami rządów PiS-u dla gospodarki słyszymy od dawna i jak na razie czarne scenariusze się nie sprawdziły.
Większość z wydatków, jakie wprowadzono do budżetu, to wydatki zdeterminowane. Trudno będzie coś z nimi zrobić. Z drugiej strony mamy pewne limity nałożone na rząd w postaci tzw. reguły wydatkowej, czyli zestawu przepisów ograniczających wzrost wydatków publicznych.
Moim zdaniem, jeśli będziemy mieli do czynienia z trudnościami w pokryciu wydatków, pierwszym krokiem rządu – tego lub następnego – będzie zmiękczenie reguły wydatkowej. A jeśli demontowanie bezpieczników nie wystarczy – a pewnie nie wystarczy – pojawi się problem zetknięcia z ograniczeniami długu publicznego i deficytu wynikającymi z naszego członkostwa w Unii. Wtedy wejdziemy w kolejną fazę problemów z Brukselą, którą przerabialiśmy już kilka razy. Nie będzie więc tak, że świat się z dnia na dzień zawali. Ale też nie jest to ścieżka, która prowadzi nas do czegokolwiek dobrego. Jej przebieg jest mniej więcej wiadomy. Prowadzi nas do sytuacji, w której będziemy poddani dyscyplinującemu działaniu Brukseli, o ile będziemy jeszcze chcieli być członkami UE.
Niektórych decyzji instytucji europejskich, np. Trybunału Sprawiedliwości, polski rząd jako pierwszy w historii nie uznaje.
To jest scenariusz najbardziej pesymistyczny.
Jeśli jest tak źle, to dlaczego jest tak dobrze? Wskaźnik nastrojów konsumenckich w Polsce jest na bardzo wysokim poziomie. Innymi słowy, ludzie spodziewają się wzrostu dochodów i chętnie wydają pieniądze.
Często, kiedy rozmawia się o gospodarce – zwłaszcza z ludźmi, którzy nie są zawodowymi ekonomistami – pojawia się problem horyzontu czasowego, o jakim mówimy. Krótkowzroczność jest rzeczą zrozumiałą. Zadanie ekonomistów nie może polegać na dyskredytowaniu osiągnięć bieżących. Jednocześnie jednak powinni wskazywać na słabe punkty i oczekiwać odpowiedzi na dobrze postawione pytania dotyczące przyszłych zagrożeń. Na razie ich nie uzyskujemy.
I trudno zakładać, że przekonania Mateusza Morawieckiego co do tego, jak ma funkcjonować gospodarka, były zgodne z częścią zrealizowanych haseł wyborczych. Kiedy Polska mierzy się z trudną sytuacją demograficzną i zagrożeniem dotyczącym podaży pracy, tylko ktoś całkiem nierozsądny może pochwalać obniżenie wieku emerytalnego. Podobnie jest z podwyższeniem wieku szkolnego do 7 lat. To decyzje sprzeczne z planem Morawieckiego, zgodnie z którym rynek pracy ma się rozwijać. Ale jak on się ma rozwijać, jeżeli pojawiają się ograniczenia podaży pracy? Mało w tym spójności, a to dlatego, że uwaga rządu skupiona jest na tym, co jest blisko na horyzoncie, na bieżących sukcesach. A zagrożenia wciąż spychane są na marginesy.