„Poglądy konserwatywne, nawet w moim miękkim wydaniu, stają się względnie pełnoprawne tylko w świecie dwóch rzeczywistości i braku opinii publicznej” – to najważniejsze chyba zdanie, jakie wypowiada Piotr Zaremba, kreśląc anatomię prawicowego odwetu jako zasady porządkującej świat polskim konserwatystom. Zabrał on głos, odpowiadając Karolinie Wigurze na jej apel, by nie skupiać się na rozpamiętywaniu, która z szeroko pojętych stron polskiego podziału plemiennego zaczęła jako pierwsza strategię wypychania drugiej poza nawias i zawłaszczania sobie monopolu na „normalność”. Tekst Wigury był z kolei komentarzem do wcześniejszych dwóch wypowiedzi Zaremby w „Przewodniku Katolickim” i „Teologii Politycznej”, który zauważał i komentował poprzedni jej artykuł – ale nie traćmy czasu na ustalanie, kto z dwojga zaczął tę ważną wymianę zdań.
Jej znaczenie nie sprowadza się tylko do sensu poszczególnych wypowiedzi: zaskakująco nowy, odświeżający jest poziom szacunku i chęci dyskursywnego wyjaśnienia rozmówcy rzeczy dla siebie istotnych. Ostatni tekst Zaremby czytam szczególnie uważnie i wiele jego słów przyjmuję za dobrą monetę. Opowiada o mentalnych i historycznych uwarunkowaniach swego środowiska w sposób rzetelny i bez nadmiernej przesady – co mówię jako osoba funkcjonująca przez jakiś czas na tego środowiska obrzeżach, a w każdym razie na tyle blisko, by dostrzegać wszystkie te miękkie formy ostracyzmu i konsekwentną odmowę dialogu ze strony mieniącej się, mocno na wyrost, liberalną. Sam przez jakiś czas byłem „dziennikarzem prawicowym”, choć w robocie przestrzegałem zasad wielostronnego oglądu spraw i sceptycyzmu wobec każdej partii nie gorzej, niż moi koledzy będący wówczas dziennikarzami tout court. Nie miejsce tu na wyliczanie szczegółowych aspektów tej fundamentalnej nierówności w tzw. dystrybucji szacunku, ale pamiętam szczególnie dobrze jedną. Nie podzielałem wprawdzie rozpoznań i postulatów prawicowych kolegów, wyrastających z ich religijnej formacji i funkcjonowania w głównym nurcie polskiego Kościoła, ale regularnie skręcałem się z zażenowania na widok rzekomo lewicowej narracji „modernizacyjnej”, która nie umiała artykułować niezgody na część społecznej praktyki tegoż Kościoła oraz nadużyć politycznych czynionych w jego imieniu bez popadania w jaskiniową antyreligijność. W kraju, który miał za sobą na szczęście krótki epizod urzędowego ateizmu, wydawało mi się to szczególnie płaskie.
Zgoda zatem, Piotr Zaremba wie, co mówi, kiedy opowiada o sobie i sobie podobnych, że „nie chcą wracać w społeczny i prestiżowy niebyt”, choć znów – jako osoba oglądająca ich przez jakiś czas z bliska mógłbym złośliwie zauważyć, że zwłaszcza ostatnie parę lat tego rzekomego niebytu, kiedy ich „drugi obieg”, nazwany wkrótce „niepokornym”, eksplodował czasopismami i książkami, stojącymi na najlepszych półkach Empików, było dość komfortowe i nie aż takie pustelnicze. Inaczej rzecz się miała z telewizją, tu niebyt obowiązywał aż do końca, choć nawet osoby z mojego pokolenia 50-latków widzą, że medium to od dobrej dekady przestaje być kluczowe w wygrywaniu wyborów, nabywaniu prestiżu i apanaży. Ale nie chodzi teraz o to, by się licytować na to, czyje poczucie krzywdy jest obiektywnie uzasadnione. „Wolą się mścić” – dopowiada Zaremba. Słowa te mogą wpierw oburzać, tak bardzo kłócą się z naszą racjonalną, dyskursywną tresurą w kwestii, co stanowi uprawnioną motywację działań polityka czy intelektualisty mającego dostęp do uszu polityków. Powstrzymajmy jednak odruch świętego oburzenia – warto docenić, że ta motywacja, przemykająca się często w tle, wstydliwie skrywana w wypowiedziach publicznych, maskowana jako „przywracanie równowagi w mediach”, wychodzi tak jasno na jaw. Zemsta jako wyrównanie fundamentalnej wyrwy moralnej to coś więcej niż tylko uzgodnienie zakłóconej równowagi interesów, bywa, nie tylko w teorii dramatu i westernach aktem oczyszczenia, jakimś sensownym punktem wyjścia z klinczu.
Ile jeszcze odebranych stanowisk w instytucjach, cofniętych dotacji, przejętych festiwali, sutych nagród literackich, premier defaworyzowanych reżyserów musi minąć, zanim „sensowni ludzie”, gotowi popierać Jarosława Kaczyńskiego w zamian to, że ten przywraca im godność, pojmą, że to na nic? | Paweł Bravo
W tej kwestii jednak tekst Zaremby pozostawia wielki niedosyt. Chciałoby się mianowicie wiedzieć: co potem? Jakie są warunki emocjonalnego spełnienia odwetu? Jak mianowicie wrażliwość konserwatywna zamierza zagospodarować zdobytą przestrzeń, kiedy odwet się dopełni? Mowa w tekście o tym, że PiS, pomny na to, jak łatwo był usuwany poza margines, „zbudował system trwale zabezpieczający przed delegitymizacją”. Otóż to się kłóci z powierzchownym oglądem rzeczywistości: nawet jeśli pominiemy najbardziej toporną retorykę głównych kanałów propagandowych, obóz władzy przemawia – przynajmniej tak to słyszą uszy liberała – jak oblężona twierdza. Jakby lęk, że zaraz wszystko się odwróci, że poglądy „konserwatywne, katolickie, patriotycznie czy jakkolwiek niepoprawne” wrócą do czyśćca. No to albo ten system niczego trwale nie zabezpiecza, albo jego beneficjenci są dotknięci jakimś szczególnym nienasyceniem, które zmiata z ich pola widzenia odpowiedzialność za losy wspólnoty, które dostali obecnie w zarząd.
A może po prostu odwet nie jest w żaden sposób skuteczny w osiąganiu jako-takiej równowagi, w przemodelowaniu sceny politycznej i jej otoczenia, w odzyskaniu dla wykluczanej dotąd wrażliwości miejsca w zbiorowej świadomości i narracji państwa? Ile jeszcze odebranych stanowisk w instytucjach, cofniętych dotacji, przejętych festiwali, sutych nagród literackich, premier defaworyzowanych reżyserów musi minąć, zanim „sensowni ludzie” z tekstu Piotra Zaremby, gotowi popierać Jarosława Kaczyńskiego (czytaj: Szyszkę, Ziobrę, Macierewicza… do wyboru do koloru) w zamian to, że przywraca im godność, pojmą, że to na nic? Jedyne co pozostaje i co odciska skuteczne piętno na rzeczywistości to instytucjonalne przesunięcia i idąca za nimi władza dysponowania jako takim pieniądzem. Jeśli realizowany konsekwentnie, taki marsz (czy raczej kontrmarsz) przez instytucje może i byłby świetnym katalizatorem przemian, przewietrzenia zastałej symboliki i konfiguracji ludzkich, zrzucenia tu i ówdzie naprawdę już nudnej nowomowy, resztek wczorajszych hegemonicznych narracji. Nie ma nic bardziej smętnego dla teatru czy muzeum jak dyrektor, który uważa, że mu się jego stołek należy dożywotnio. Ale czyszczenie instytucji, jakie odbywa się od dwóch lat, ma otoczkę w niczym nieprzypominającą niedawne wywody ministra Glińskiego o cierpliwym wieloletnim czekaniu na krystalizację nowych elit. Jest raczej abordażem, dokonywanym przez ludzi, którym z oczu patrzy strach, że teraz-albo-nigdy. Taki rodzaj niedopieczonej rewolucji jest świetną hodowlą oportunistów. Czasem aż mi żal, kiedy ich oglądam, bo doprawdy konserwatyści, których znam i cenię, nie zasługują aż na tak szemrane towarzystwo.
Czy zbuduje to nowy prestiż? Nie. O taką pesymistyczną diagnozę Zaremba się ociera, o ile dobrze czytam między wierszami jego tekstu. Otóż ta pełnoprawność, o której mówi w zdaniu, które przytaczam na początku, nie będzie pełno-prawnością, bo jej zasięg będzie ograniczony do jednej połówki rzeczywistości, jednej połówki tego czegoś, co kiedyś było naszą opinią publiczną. „Płacona za to cena jest straszliwa, ale bez uświadomienia sobie tej prawdy liberałowie naprawdę nie będą nas rozumieć” – dramatyzuje Zaremba. Otóż ja to chyba rozumiem, widzę i wcale mnie to dobrze nie nastraja. Istotnie jest za późno, żeby cofać dwadzieścia parę lat złych doświadczeń i nasze pokolenie musi się jakoś pogodzić z tym, że nie stworzy sobie żadnego wspólnotowego doświadczenia, nawet na poziomie picia wódki w gronie kolegów ze studiów (a co za tym idzie, raczej nie będzie tworzyć atrakcyjnych wzorców dla młodszych). Za dużo wzajemnych uprzedzeń i z góry narzucającej się podejrzliwości. Cena nie wydaje mi się jednak aż tak straszliwa – to jest po prostu pogodzenie się z tym, że jesteśmy niemi, bo żadne słowa nie pokonają zbyt wysokiej bariery wzajemnych uprzedzeń, siniaków i podejrzliwości. Niemi i bezręcy, bo cóż po intelektualiście, jeśli zabrakło mu słów? Nie bardzo straszliwa więc to cena pod warunkiem, że umiemy szybko odejść w cień, gdzie skądinąd czekają nas dalej ciekawe rozmowy, zrozumiałe tylko dla nas. Jedni nienasyceni odwetem, drudzy niepocieszeni, że już nigdy nie będzie ich tak łatwo zniszczonej Arkadii. Że tak łatwo się ona kruszy, to też ciekawy temat dociekań, bo wszak liberałowie też cierpią na swoją odmianę emocjonalnych niespełnień.
Ilustracja wykorzystana jako ikona wpisu: Marta Zawierucha