Kilka dni temu na łamach „Codziennika Feministycznego” ukazał się tekst, w którym kilka kobiet postawiło serię zarzutów Michałowi Wybieralskiemu i Jakubowi Dymkowi. Zarzuty są poważne, bo w przypadku Wybieralskiego dotyczą między innymi pobicia, a w przypadku Dymka mowa jest jednoznacznie o przestępstwie zgwałcenia.

W czwartek, 30 listopada, Dymek udzielił wywiadu portalowi Onet.pl, w którym zarzuca „Codziennikowi”, że nie pozwolił mu ustosunkować się do tekstu, w którym oskarżono go o gwałt. Przed publikacją wysłano mu podobno e-mail zapowiadający publikację i przedstawiający jej konsekwencje dla jego kariery i jego osobiście. Mail ten, jak twierdzi, wysłano z tego samego adresu, który widnieje pod tekstem w „Codzienniku” jako adres kontaktowy dla czytelników.

Mamy zatem słowo przeciwko słowu. Niemniej w odpowiedzi na wywiad z Dymkiem zdumiewające oświadczenie wydał „Codziennik Feministyczny”. Czytamy w nim, że „«Codziennik Feministyczny» jest platformą, która umożliwia zabranie głosu wszystkim tym, które i którzy nie mają dostępu do debaty publicznej. Naszą misją jest uwrażliwianie na krzywdę innych osób, kwestionowanie zastanych norm, wzorców i zwyczajów oraz zachęcanie do dyskusji”. W całym tekście nie ma ani słowa o tym, czy redakcja jest w stanie udowodnić postawione w artykule zarzuty. Uznaje najwyraźniej, że – jako platformy wymiany myśli – nie jest to jej zadaniem.

Co ciekawe, do analogicznej strategii sięga na przykład Facebook, kiedy twierdzi, że nie odpowiada za rasistowskie, wulgarne, niezgodne z prawdą czy łamiące prawo treści publikowane w swoim serwisie, ponieważ jest tylko platformą – narzędziem, które użytkownicy wykorzystują w dowolny sposób. Jeśli robią to w sposób niezgodny z prawem, to oni – nie właściciel serwisu – powinni zostać ukarani. Tak jak nie karzemy producenta noży za morderstwo dokonane ich produktem, tak nie możemy wymagać od Facebooka, by ponosił odpowiedzialność za przestępstwa dokonywane na portalu.

Wiele osób taka postawa oburza – i słusznie, bo wygodne porównanie do producenta noży nie powinno mieć w przypadku Facebooka zastosowania. Niezależnie od tego, co mówi jej kierownictwo, firma Zuckerberga zarabia przecież na treściach, które publikują jej użytkownicy – a zatem w jakimś stopniu powinna ponosić za nie odpowiedzialność. Jeśli bowiem publikowane w serwisie treści są niezgodne z prawem, można by dowodzić, że Facebook czerpie korzyści z działań nielegalnych. Wydawca gazety czy portalu tym bardziej – wszak to nie szatniarz w taniej knajpie, który pobiera opłatę za przyjęcie płaszcza, ale za „rzeczy pozostawione w szatni nie odpowiada”.

„Codziennik Feministyczny”, jak sugeruje nazwa, chce być poważną „prasą”. Niewykluczone, że spełnia także kryteria „bycia prasą” w rozumieniu prawa prasowego. Wówczas zatem – czy tego chce, czy nie – jest „zobowiązany do prawdziwego przedstawiania omawianych zjawisk”, a także podlega odpowiedzialności za naruszenie prawa przez opublikowanie materiału prasowego.

Wydawca gazety czy portalu to nie szatniarz w taniej knajpie, który pobiera opłatę za przyjęcie płaszcza, ale za „rzeczy pozostawione w szatni nie odpowiada”. | Łukasz Pawłowski

Wszystko to nie znaczy, że „Codziennik Feministyczny” popełnił błąd, publikując tekst z oskarżeniami wobec Dymka i Wybieralskiego. Wręcz przeciwnie – publikację takich informacji należy bezwzględnie popierać i to niezależnie od czasu, jaki upłynął od popełnienia ewentualnego przestępstwa. Ale, jeśli tego rodzaju artykuły mają przynieść pożądany skutek w postaci budowania świadomości problemu i eliminowania przemocy w relacjach kobieta–mężczyzna, to muszą być one profesjonalnie sprawdzone. Żadne śledztwo dziennikarskie, żaden poważny demaskatorski artykuł nie przyniesie skutku, jeśli nie ma dowodów na poparcie zawartych w nim tez. By nie szukać daleko – czy nagradzany materiał Wojciecha Bojanowskiego o śmierci Igora Stachowiaka w komisariacie policji wywołałby takie poruszenie, gdyby nie nagrania wideo, które ujawnił dziennikarz? Oczywiście, nie zawsze dysponujemy takimi mocnymi dowodami, ale kiedy stawiamy poważny zarzut, jakimiś dowodami dysponować musimy. Bo nie ma nic gorszego dla sprawy niż jej kompromitacja. To po pierwsze.

A po drugie, Dymek ma prawo się bronić. Nawet najgorszy zbrodniarz ma takie prawo. Jeśli zachowywał się w sposób grubiański, obrażał kobiety, sprawiał, że czuły się zagrożone – co przyznał i za co przeprosił – ponosi wszelkie tego konsekwencje. Jeśli „Krytyka Polityczna” czy inne media, z którymi współpracował do tej pory, chcą tę współpracę zerwać, mają do tego pełne prawo. Ale publikowanie materiałów, w których pada zarzut gwałtu bez choćby próby zapytania go o zdanie – oczywiście, jeśli okaże się prawdą – jest skrajnie nieprofesjonalne. I przyniesie kobietom walczącym z przemocą seksualną i różnymi formami molestowania znacznie więcej szkody niż pożytku.

Nikt nie ma chyba wątpliwości, że dla ofiary przemocy seksualnej mówienie o traumie jest niewyobrażalnie trudne. Ale jeśli już ktoś decyduje się opowiedzieć o swoich doświadczeniach publicznie, musi być w stanie wykonać kolejny krok i swoje twierdzenia udowodnić. Jeśli publikuje swoje oświadczenie w medium – zadbać o zebranie odpowiednich materiałów musi także wydawca. Mówimy przecież o przestępstwie.

„Codziennik Feministyczny” mógł opublikować mocny i wstrząsający tekst nawet bez fragmentu o gwałcie. Jeśli nie był pewien, mógł z publikacją tej konkretnej informacji poczekać, zebrać więcej materiałów i popracować z autorką. Zaniedbanie tego obowiązku, jeśli okaże się prawdą, to ogromny błąd, który przyniesie negatywne konsekwencje nie tylko dla portalu, ale – co chyba ważniejsze – walki z molestowaniem. O zaufaniu do mediów nawet nie wspominam.

 

Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Kamila Rokicka, Creative Commons 2.0, Flickr.com