Tytuł nie mógłby być bardziej trafny – to jest film o duszy i ciele. A właściwie dwóch duszach, którym nie jest zbyt wygodnie w ich nie do końca sprawnych ciałach. On, Endre (Géza Morcsányi), dyrektor finansowy po rozwodzie, ma sparaliżowaną rękę i nie wygląda na kogoś, kto miałby jeszcze względem życia jakieś wygórowane oczekiwania. Ona, Mária (Alexandra Borbély), młoda kontrolerka jakości z zaburzeniami, które mieszczą się gdzieś w spektrum autyzmu, ucieka przed wszystkim, co mogłoby zagrozić jej uporządkowanemu trwaniu. Kiedy mężczyzna widzi ją po raz pierwszy z okna swojego gabinetu, Mária stoi przed rzeźnią, w której oboje pracują, i chowa stopy przed smugą światła. Dopiero kiedy odkryje, że obok żyje człowiek, z którym co noc spotyka się w tym samym śnie, zacznie otwierać się na świat i odważy wreszcie stanąć w pełnym słońcu.

Porozmawiajmy o szczawiu

Nawet kiedy Ildikó Enyedi pokazuje zabijane w ubojni zwierzęta – ich ciała wiszące na hakach i pozalewane krwią ściany rzeźni, w ujęciach statycznych i zimnych jak pomieszczenia, w których to wszystko się odbywa – nie odczuwa się w tym pornograficznej fascynacji przemocą à la Wojciech Smarzowski. Nie ma też, a przynajmniej nie w nadmiarze, groteski znanej z filmów jej rodaka Györgya Pálfiego. Jest za to w tym jakiś przejmujący smutek, każący widzom z nieco większą empatią spojrzeć na bohaterów, których dramat rozgrywa się w tych osobliwych dekoracjach. Wszak ich wspólny sen to historia dwóch jeleni, które spotykają się w lesie, razem szukają pożywienia, a nad stawem ledwie dotykają nosami. W tym wyśnionym świecie, jak u Świetlickiego „dotyka się łagodnie”, a „każdy dotyk ma echo”. W rzeczywistości, do której bohaterowie budzą się ze snu, muszą sprawdzać, czy centymetry tłuszczu na mięsie mieszczą się w przepisowych normach.

W wyśnionym przez bohaterów świecie, jak u Świetlickiego, „dotyka się łagodnie”, a „każdy dotyk ma echo”. | Katarzyna Pochmara-Balcer

Umiejętne łączenie dosłowności i metafory to jedna z największych zalet filmu, który jednak nie sprowadza się do prostej zabawy przeciwieństwami. Enyedi wie, że duszę i ciało należy pogodzić, na tym właśnie pośrednio polega droga jej bohaterów. Wymykając się jakimkolwiek klasyfikacjom (choć gdzieniegdzie można znaleźć opinie, że „Dusza i ciało” jest przykładem dość osobliwej komedii romantycznej, niesłuszne w moim przekonaniu, mimo że bywa tu zarówno romantycznie, jak i śmiesznie), węgierska reżyserka zrobiła film, który mówi o cudzie, o urzeczywistnieniu niemożliwego – bo szanse na spotkanie osoby, która jest właśnie tą odpowiednią dla nas, są w końcu minimalne, tak samo jak prawdopodobieństwo, że dwoje ludzi będzie śniło co noc ten sam sen. Przy czym samo spotkanie jest przecież dopiero początkiem; tym bardziej, jeśli protagonista kilka lat temu skończył „to wszystko” z kobietami, a bohaterka nigdy jeszcze nie zaczęła z mężczyznami (choć ambitnie nadrabia zaległości, oglądając seriale i kanały porno).

Szanse na spotkanie osoby, która jest właśnie tą odpowiednią dla nas, są w końcu minimalne, tak samo jak prawdopodobieństwo, że dwoje ludzi będzie śniło co noc ten sam sen. | Katarzyna Pochmara-Balcer

Istotę problemu, który dotyka bohaterów „Duszy i ciała”, stanowi niemożność porozumienia, a zaburzenia Márii są jedynie wyolbrzymieniem bolączek, które dotyczą przecież większości z nas: nie wiemy, co i jak mówić, by powiedzieć to, co chcemy. Dlatego Mária po powrocie z pracy odtwarza w domu dialogi, które przeprowadziła lub chciałaby przeprowadzić z Endrem, używając jednak wyrażeń, których w prawdziwym życiu się wstydzimy i które staramy się zastąpić czczą gadaniną o pogodzie czy posiłkach w zakładowej stołówce. Zamiast powiedzieć „boję się”, „nie wiem, czego pan chce”, „widzę, że jest pani samotna”, mówimy tylko o tym, co nie ma znaczenia. Tak jak to robi główny bohater słowami, które wybrzmiewają w filmie co najmniej trzy razy: „Widzę, że wzięła pani szczaw. To jedyne, co potrafią tu dobrze zrobić. No, może jeszcze potrawkę z dyni”.

Węgrzy na terapii

Enyedi lubi skupiać się na szczegółach, pokazywać je w mocnych zbliżeniach, jak chociażby okruszki na stole czy rekwizyty, za pomocą których Mária odgrywa raz jeszcze przeprowadzone w pracy rozmowy. Przyglądając się swoim bohaterom, reżyserka koncentruje się na ich dyskretnych uśmiechach, spojrzeniach, w których nadzieja co chwilę przechodzi w zawód i na odwrót, niemalże bez końca. Szczególną rolę ogrywają tu dłonie, na przykład ta Márii, zawsze z idealnie spiłowanymi paznokciami, która w ramach terapii ściska purée ziemniaczane, by nauczyć się nie drżeć od każdego niespodziewanego dotyku. Dzięki temu film Enyedi jest zmysłowy, niemal intymny. Nie dłuży się jednak, mimo świadomie rozgrywanej powolności. Czy obserwujemy jelenie w lesie, czy ludzi w zamkniętych pomieszczeniach, trzyma się nas w napięciu niczym w porządnym thrillerze. Być może jest to kolejny cud, który udało się tu urzeczywistnić, a może po prostu efekt doświadczenia, które reżyserka zdobyła, pracując nad węgierską wersją serialu „Terapia”. Skoro miejsce akcji trzeba ograniczyć do jednego wnętrza, cała siła wyrazu musi się skupić na psychologicznej głębi i ekspresji bohaterów. Kontrolę nad tym Enyedi najwyraźniej opanowała do perfekcji. Sceny z „Duszy i cała”, w których Mária rozmawia ze swoim terapeutą, są zresztą jednymi z bardziej udanych. Kobieta stanowczo odmawia zmiany psychologa, który prowadzi ją od dziecka. W pokoju wypełnionym zabawkami podstarzały pan z pewną dozą nieśmiałości usiłuje znaleźć receptę na sercowe – także w bardzo cielesnym sensie – problemy bohaterki.

Dwa lata temu Oscara za najlepszy film nieanglojęzyczny zdobył dla Węgier „Syn Szawła”, w którym główna rola została powierzona amatorowi, poecie Gézie Röhrigowi. W tym roku kandydatem Madziarów został film, w którym odtwórcą głównej roli męskiej jest tłumacz i dramaturg, a do niedawna także wieloletni dyrektor jednego z najważniejszych węgierskich wydawnictw (Magvető Könyvkiadó), Géza Morcsányi. Czy ta literacka obsada i tym razem przyniesie filmowcom szczęście w oscarowej rywalizacji, dowiemy się już niebawem.

 

Film:

„Dusza i ciało”, reż. Ildikó Enyedi, Węgry 2017.