Iza Mrzygłód: Socjolożka Mirosława Grabowska pisała w 1982 r.: „W sporach o Marzec ’68 nie chodzi o wydarzenia marcowe. Chodzi o rozumienie historii”. Wydaje się, że w momencie, gdy w Senacie mamy dwie propozycje uchwał dotyczących Marca, które zupełnie inaczej rozkładają akcenty, stwierdzenie to jest jeszcze bardziej aktualne niż przed ponad 35 laty. Jaka właściwie jest współczesna pamięć Marca? I co spory wokół wydarzeń 1968 r. mówią nam o polskiej pamięci i rozumieniu historii?
Joanna Wawrzyniak: Na wstępie trzeba podkreślić, że Marzec jest ważny, ale tylko dla pewnej wąskiej grupy społecznej – części polskiej inteligencji wielkomiejskiej. To nie jest wydarzenie, które porusza serce i umysł przeciętnego Polaka. Po prostu nie jest jedną z dominant polskiej pamięci zbiorowej, o których pisała ostatnio Maria Kobielska i wskazywała trzy kluczowe wydarzenia: Katyń, powstanie warszawskie i stan wojenny jako te, które rzeczywiście organizują masową wyobraźnię. Marzec nie zalicza się do tej grupy. Nie należy do kultury popularnej. Opowieści o Marcu są zamknięte we wspomnieniach pokolenia Marca, literaturze pięknej, ambitnych filmach, czyli są dostępne tylko dla czytającej mniejszości.
Czyli Marzec nie ma znaczenia?
Pozostaje ważnym punktem odniesienia dla różnych środowisk w obrębie inteligencji. Napięcia, które rodzą się współcześnie, dotyczą sposobu opisywania i upamiętniania tej historii. Przede wszystkim Marzec po 1989 r. dość wcześnie został wpisany w logikę „polskich miesięcy”, czyli narrację wolnościową o PRL. Najpierw był Październik ’56, potem był Marzec ’68, potem był Grudzień ’70, a jeszcze później – Czerwiec ’76 i Sierpień ’80.
Do tej buntowniczo-narodowej opowieści słabo jednak przystaje pamięć emigracji i doświadczenie antysemityzmu. Widać tutaj co prawda stopniową zmianę, od początkowego wyparcia po coraz większe dostrzeżenie tego problemu, ale z punktu widzenia szerszych kręgów społecznych jest to historia jeszcze bardziej nierozpoznana niż bunty studenckie. Temat ten jest jednak kluczowy dla młodych przedstawicieli lewicowej i liberalnej inteligencji, gdyż uchodźcza opowieść o Marcu mocno się wiąże ze współczesną wrażliwością na prawa człowieka oraz obywatelskie (nie etniczne) kryteria przynależności do wspólnoty politycznej. I jakkolwiek niszowa byłaby pamięć o tamtych wydarzeniach w skali całego kraju, to ich nosicielami są ludzie o wysokim kapitale kulturowym, dlatego też dochodzi do napięć politycznych tak, jak ostatnio, kiedy rządząca populistyczna partia złożyła projekt uchwały Senatu, która, chcąc upamiętnić ofiary Marca, posłużyła się stereotypem Żyda-prześladowcy.
Za sprawą „polskich miesięcy” opowieść o Marcu wpisała się więc w dobrze znaną narrację o polskim umiłowaniu wolności i heroizmie? Jak to się stało?
„Heroizm” to nie jest chyba dobre słowo, bo nie należy do języka autoopisu pokolenia Marca. Jego przedstawiciele wolą raczej mówić o nonkonformizmie. Niemniej buntowniczo-narodowa interpretacja jest bliska tym aktorom wydarzeń, którzy nie wyjechali z Polski po 1968 r., pomimo aresztowań, prześladowań, relegowania ze studiów, obojętności znacznej części otoczenia. To oni przepracowali pierwsze doświadczenia lewicowego studenckiego zrywu w szerszy projekt tożsamościowy opozycji demokratycznej i społeczeństwa otwartego, który rozwijali w latach 70., w czasach Komitetu Obrony Robotników, potem „Solidarności”. Projekt ten musiał jakoś przystawać do narodowego imaginarium. Dzięki temu mógł mieć szerszy oddźwięk i znaleźć nić porozumienia z Kościołem katolickim. Wyraźnie podsumował to Adam Michnik, mówiąc w jednym z wywiadów, że do Marca był w nurcie Ludwika Waryńskiego, a po Marcu znalazł się w „nurcie mickiewiczowskim”.
Rozwijając ten słabo obecny wątek emigracji, można powiedzieć, że historia Marca i jego pamięć to historia i pamięć utraty. Dla kogo to jest strata i jak ona była odbierana?
Realną stratę odczuli ludzie, których wyrzucono z Polski oraz ich rodziny i przyjaciele, którzy tu pozostali. Jednak w pamięci zbiorowej utrwaliła się przede wszystkim strata świata nauki. Wyjechało z Polski kilkuset pracowników naukowych, między innymi z Wydziału Filozoficznego Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie teraz rozmawiamy. Nie ma wątpliwości, że pozbawiono wówczas Polskę jej najwybitniejszych intelektualistów, takich jak Bronisław Baczko, Zygmunt Bauman, Maria Hirszowicz, Leszek Kołakowski czy Krzysztof Pomian. O tym dobrze wiemy. Natomiast stratą niewystarczająco upamiętnioną pozostaje doświadczenie wychodźstwa Polaków pochodzenia żydowskiego, zwykłych ludzi z różnych miast, którzy nie mogli wytrzymać antysemickiej nagonki.
W tej chwili próbuje się to upamiętniać, także przez spotkania z emigrantami. Mam jednak wrażenie, że to upamiętnianie odbywa się ciągle w zamkniętym, choć podzielonym, środowisku inteligenckim, a nie jest doświadczeniem ogólnopolskim i nie służy przepracowaniu polskiej tożsamości.
Wydarzenia na Wybrzeżu przykryły w pamięci społeczeństwa polskiego wydarzenia marcowe. Dla przeciętnego Polaka Grudzień był ważniejszy, bo bardziej go dotknął. Nawet jeśli nie osobiście, to zdawano sobie sprawę z tego, że strzelano do ludzi. | Joanna Wawrzyniak
Dlaczego ta pamięć jest tak warszawocentryczna? W książce „Buntownicy” zapisywałyście z Anką Grupińską pamięć działaczy opozycji z innych polskich miast, przede wszystkim z Poznania. Czy dla nich Marzec nie stanowił punktu odniesienia?
„Buntownicy” to książka przede wszystkim o młodszym pokoleniu studentów, dla których formującym doświadczeniem było roznoszenie ulotek Komitetu Obrony Robotników, a potem śmiertelne pobicie Stanisława Pyjasa w 1977 r. i organizowanie Studenckich Komitetów „Solidarności”. Oni świadomie pamiętali Grudzień 1970 r. Z ust jednego z najstarszych w tym projekcie rozmówców, Lecha Dymarskiego, współpracownika KOR-u, pada tam nawet zdanie, że to nie Marzec, a Grudzień był doświadczeniem, które pobudziło go do działania w opozycji. Można pokusić się o hipotezę, że wydarzenia na Wybrzeżu przykryły w pamięci społeczeństwa polskiego wydarzenia marcowe.
Dla przeciętnego Polaka Grudzień był ważniejszy, bo bardziej go dotknął. Nawet jeśli nie osobiście, to dojmująca była świadomość, że strzelano do ludzi. Pamiętam fragmenty wywiadów z rozmówcami, którzy w 1970 r. byli jeszcze w liceum i nie działali w żadnych strukturach opozycyjnych, ale mieli wtedy bardzo mocne poczucie niesprawiedliwości. To był pierwszy wstrząs. Po jakimś czasie natrafili na ludzi już wcześniej zaangażowanych w opozycję. W poznańskim środowisku to był między innymi Stanisław Barańczak, który wprowadził ich w przenoszenie „bibuły”, zbieranie podpisów pod listami protestacyjnymi w sprawie zmian w konstytucji, a potem w pomoc KOR-owi. Marzec był o tyle ważny, że jego uczestnicy stworzyli zalążek opozycji i dali młodszej generacji politycznych kontestatorów możliwości wejścia w ukształtowane już struktury opozycyjne.
Dla wielu osób, które w 1968 r. występowały przeciwko władzy, doświadczenia marcowe były jednak bardzo traumatyczne. Dla nich czas ten ciągle stanowi zadrę, pęknięcie w biografii, czasem tożsamy jest ze zniszczeniem kariery. Dotyczy to nie tylko tych, którzy wyjechali i nigdy do Polski nie wrócili, ale także tych, którzy zostali. Jak ta trudna, polifoniczna pamięć tej grupy wpływa na to, jak Marzec jest pamiętany?
Ta pamięć jest ciągle mocno ograniczona do środowisk i do pokolenia, które uczestniczyło w wydarzeniach marcowych. To pokolenie faktycznie jest podzielone, także politycznie. Są tacy, którzy wynieśli z tego doświadczenia projekt demokratycznej Polski (i spierają się co do jego kształtu) i są tacy, dla których Marzec był bolesnym doświadczeniem antysemityzmu i konformizmu innych ludzi. Sądzę, że w niektórych wypadkach należy mówić nie tyle o pamięci, co o traumie Marca.
Tym bardziej, że odkrywanie żydowskiego pochodzenia, które stało się udziałem niektórych uczestników wydarzeń marcowych, wiązało się z odkrywaniem wojennych historii rodzinnych. Współcześnie mamy łatwość mówienia o „pamięci Holokaustu”, trzeba jednak pamiętać, że w latach 60. Holokaust nie istniał jako punkt odniesienia i przestrzeń dyskursu. Zachód zaczął być wrażliwy na żydowskie doświadczenie wojny po procesie zbrodniarza wojennego Adolfa Eichmanna w Jerozolimie w 1961 r. W Polsce na większą skalę zaczyna to się dziać dopiero po 1990 r., choć, jak pokazuje obecna sytuacja, ciągle z tą wrażliwością mamy olbrzymie kłopoty.
Główny problem z Marcem polega chyba na tym, że pamięć o tych wydarzeniach w ogóle wymaga od nas jako wspólnoty wykonania pewnej pracy i zmierzenia się z kluczowymi dla polskiej pamięci problemami. Uznania, że osoby pochodzenia żydowskiego, które wyjechały, to nie byli obcy, ale Polacy, nasi współobywatele. Przyznania, że państwo, które stało za nagonką antysemicką, nie było zupełnie obcym bytem, jak chciałby premier Morawiecki, ale jest częścią polskiej historii, tworzoną przez Polaków i że musimy wziąć jako społeczeństwo odpowiedzialność za to, co się stało. Także dlatego, że część społeczeństwa uczestniczyła w tej nagonce. I tutaj pojawia się napięcie, które trudno przezwyciężyć i pogodzić z heroiczno-martyrologiczną wizją polskiej historii.
We współczesnych dyskusjach na temat różnic i podobieństw 1968 i 2018 r. mówi się czasem, że antysemityzm w 1968 r. był narzucony „z góry”, był narzędziem partii komunistycznej do walk wewnętrznych i odwracania uwagi społeczeństwa od buntu młodzieży i od praskiej wiosny, a dopiero dzisiaj jest „oddolny”, co pokazuje zalew treści antysemickich w wolnych mediach, internecie i zupełny brak hamulców w rozmowach face-to-face. Taksówkarz spytał mnie ostatnio: „a co tam słychać u tych Żydków?”, tak zwyczajnie, dla rozpoczęcia rozmowy. Może jest jednak inaczej? Może to 2018 r. pozwala nam wyraźniej zobaczyć, że antysemityzm w 1968 r. też był „oddolny” i podobnie jak współcześnie ujawniał się na styku przyzwolenia władzy i wzmożenia społecznych emocji.
Byłabym jednak pesymistką, co do możliwości „przepracowania” pamięci o PRL. Oczywiście należy zastanowić się, czym było państwo w 1968 r., czym była PRL w ogóle, starać się uwzględnić, ilu zwyczajnych Kowalskich brało udział w nagonce antysyjonistycznej. Tylko to jest strasznie trudne przy z jednej strony słabym ogólnym wykształceniu Polaków – jakkolwiek wysokie byłyby formalne wskaźniki tego wykształcenia – a z drugiej przy niezwykłym przywiązaniu polskiego społeczeństwa do symboli, które nazywa pani martyrologiczno-heroicznymi. Szczerze mówiąc, nie widzę partnerów do takiej sensownej debaty o istocie PRL poza seminariami akademickimi i wypowiedziami artystycznymi.
Marzec 1968 r. był polską „aferą Dreyfusa”. W obu przypadkach mieliśmy do czynienia z kryzysem politycznym i społecznym, mechanizmem kozła ofiarnego, próbą wykluczenia obywateli żydowskiego pochodzenia ze wspólnoty politycznej i rozpętaniem antysemityzmu. | Joanna Wawrzyniak
A może powinniśmy zrezygnować z forsowania Marca jako ważnego miejsca pamięci? Może nie jest tego wart, skoro liczy się tylko dla małego wycinka społeczeństwa, a do tego jeszcze jego pamięć jest strasznie złożona, a przez to trudna w edukacji?
A dlaczego nie można pokazywać uczniom, że są różne doświadczenia i różne narracje o tych samych wydarzeniach? Podstawowy kłopot jest inny. Czas na uczenie historii najnowszej jest ograniczony niewielką liczbą lekcji w szkole. Pytanie więc dotyczy tego, o jakich wydarzeniach z historii Polski i świata chcielibyśmy uczyć nasze dzieci, chcielibyśmy, żeby o nich rozmawiały, i dlaczego powinny być dla nich ważne. Mnie się wydaje, że Marzec jest takim momentem, nie tylko dlatego, że był jednym z „polskich miesięcy”.
Dlaczego więc?
Bo ludzie musieli podejmować trudne decyzje, a to jest ważny i ponadczasowy temat. Uczeń widzi wybór – zostajesz czy wyjeżdżasz z Polski? Jak się zachowasz w stosunku do swojego kolegi? Jak zagłosujesz? Podniesiesz rękę za tym, żeby kogoś usunięto z partii i pracy – czy wstaniesz i zaprotestujesz? Dlatego Marzec jest tak dobrą lekcją obywatelstwa, abstrahując nawet od tego, że jest to historia ludzi, których pozbawiano obywatelstwa. I z tej perspektywy właśnie możemy myśleć o Marcu jako o pewnym niewykorzystanym do tej pory narzędziu dydaktycznym, które powinno służyć w edukacji szkolnej i publicznej do utrwalania obywatelskiego projektu polskiej wspólnoty politycznej. Gdybym miała wybierać z historii Polski jakieś wydarzenia do nauczania, to byłby to właśnie Marzec, zaraz obok powstania warszawskiego, które również było momentem decyzji i wyborów.
Mówiąc bardziej ogólnie Marzec 1968 r. był niespożytkowaną w edukacji polską „aferą Dreyfusa”. Historyczne analogie mają oczywiście swoje granice, ale w obu przypadkach mieliśmy do czynienia z kryzysem politycznym i społecznym, mechanizmem kozła ofiarnego, próbą wykluczenia obywateli żydowskiego pochodzenia ze wspólnoty politycznej i rozpętaniem anstysemityzmu. Afera Dreyfusa stanowiła probierz dla demokracji francuskiej, Marzec 1968 r. nie stał się takim wyznacznikiem dla polskiej demokracji. Nie dlatego, że Polsce AD 1968 demokracji nie było, co oczywiste, ale dlatego, że po 1989 r. doświadczenie 1968 r. nie zostało w takim zakresie, na jaki zasługiwało, wykorzystane w działaniach edukacyjnych w celu zarówno napiętnowania antysemityzmu, jak i ćwiczenia wyobraźni obywatelskiej. Zaniechania w edukacji o Marcu 1968 mszczą się dzisiaj; tak samo jak zaniechania w edukacji o Holokauście, choć tutaj zrobiono nieporównanie więcej.
Marzec 1968 był także, jak pani wspomniała, ważnym momentem dla Uniwersytetu Warszawskiego, ale czy uczelnia faktycznie zmierzyła się z tą pamięcią i dobrze przepracowała ten temat? Czy nie jest tak, że nawet ta część inteligencji, która jest nośnikiem pamięci Marca, nie do końca się z nią zmierzyła?
Zobaczymy w czasie najbliższych obchodów. W tym momencie program imprez rocznicowych wydaje się dość obszerny, ale trudno przewidzieć, co się wydarzy ze względu na zaognioną sytuację polityczną. Nie wiem, czy wystarczająco dużo zrobiono, żeby upamiętnić wyrzuconych z Uniwersytetu. Jest bardzo duża grupa osób, które usunięto, nie tylko wybitnych naukowców. To byli też asystenci i studenci z akademików, o których dalszych losach niewiele wiadomo. W latach 1980–1981 działała tak zwana komisja Szaniawskiego, czyli komisja Senatu UW, która analizowała krzywdzące decyzje personalne władz UW podjęte w latach 1968–1980. Mam jednak wrażenie, że Uniwersytet nie zakończył rozliczania się z własną przeszłością, że mógłby zrobić w tym zakresie więcej. Dobrze na przykład byłoby, żeby pełna lista wyrzuconych zawisła w internecie, na stronie UW.
Co więcej, na uniwersytetach brakuje szczegółowej wiedzy historycznej, jak ludzie zachowywali się w skali mikro.
A po co nam taka szczegółowa wiedza? Czy to nie będzie narzędzie do indywidualnej zemsty?
Tego rodzaju opisy są potrzebne po to, żeby nie zrzucać całej winy na amorficznych komunistów, czy nacjonalistyczny odłam w partii, która już dawno nie istnieje, ale po to, żeby rozpoznać, jak ludzie zachowują się w takich sytuacjach i z tego wynosić projekt edukacji obywatelskiej na przyszłość.