Zawsze był gdzieś w tle, jak mityczny potwór, mogący zaatakować w najmniej oczekiwanym momencie. Składałam sobie jego historię z kawałków, urywków rozmów, rodzinnych opowieści, codziennych wydarzeń i szokujących odkryć.
Mój ojciec nigdy nie przerywał czytania książki na 68. stronie. „Muszę doczytać, poczekaj”, mówił. Przyzwyczaiłam się, że „68” to gorzej niż „13”. Gdybyśmy mieli hotel, pokój nr 67 sąsiadowałby bezpośrednio z 69. Nikt nie świętował u nas w domu międzynarodowego dnia kobiet: żadnych goździków, zero uśmiechu. 8 marca był lokalnym świętem pamięci i tęsknoty za wszystkimi tymi, którzy wyjechali. Nie rozumiałam, co jest złego w emigracji, przecież poniekąd dzięki temu miałam świetne dżinsy z Ameryki i szwedzki piórnik. Jak żaden inny miesiąc, Marzec ciągle wracał w rozmowach: „jak w Marcu”, „to marcowy docent, wiesz”, „po Marcu”, „a pamiętasz, przed Marcem”. Ten miesiąc był dla mamy i taty jak memento, jak potop, jak katastrofa, po której nic już nie było i nie mogło być takie samo.
Od zawsze wiedziałam, że w 1968 r. marzec był wyjątkowo chłodny. To dlatego, wychodząc rano z domu, ojciec założył gruby kożuch. Wiedziałam, bo gdyby nie ta praktyczna decyzja, nie przyszłabym dziesięć lat później na świat. Po wydarzeniach na Uniwersytecie Warszawskim ojciec odprowadzał do domu dwie szacowne nestorki polskiej humanistyki: profesor Marię Ossowską i profesor Ninę Assorodobraj. Na Nowym Świecie zostali zaatakowani przez odział milicji. Ojciec wepchnął starsze panie w zamknięte wejście do sklepu i osłonił je własnym ciałem. Został bezlitośnie pobity przez milicjantów, gdyby nie ten gruby kożuch, pewnie by tego nie przeżył.
Od zawsze też wiedziałam, że właśnie w marcu 1968 moja matka usłyszała od swojej polonistki w renomowanym warszawskim liceum, że nie ma sensu, żeby zdawała na studia, bo jako wrogi, syjonistyczny element nie ma szans się na nie dostać. Miała 17 lat i właśnie w ten sposób dowiedziała się, że nie jest Polką, tylko Żydówką. I że wobec tego nie ma dla niej miejsca na Uniwersytecie Warszawskim, z którego dokładnie w tym samym czasie została wyrzucona moja babcia, adiunktka na Wydziale Chemii.
Po Marcu wyjechali przyjaciele, mistrzowie, rodzina. Kiedy słuchałam tych historii jako mała dziewczynka, wyobrażałam sobie kompletnie pustą Warszawę i że kiedy wiosna wreszcie przyszła, to nie było już nikogo. W latach 90. zaczął do mnie docierać tragizm określenia „bilet w jedną stronę”. Usłyszałam też wtedy o tym, że zabierano ludziom obywatelstwo i paszporty, a w zamian wydawano jednorazowy „dokument podróży”. I że właściwie niczego nie mogli ze sobą zabrać. A nawet, że nie wolno im było jechać razem ze swoimi rodzinami. Wielki przełom ’89 roku też był w Marcu skąpany: pozwolił niektórym nie tyle wrócić, ile chociaż wpaść z wizytą. Pamiętam tamte pierwsze, historyczne wykłady Kołakowskiego i Baczki na UW, na które zabrał mnie ojciec.
Od zawsze wiedziałam, że właśnie w marcu 1968 moja matka usłyszała od swojej polonistki w renomowanym warszawskim liceum, że nie ma sensu, żeby zdawała na studia, bo jako wrogi, syjonistyczny element nie ma szans się na nie dostać. Miała 17 lat i właśnie w ten sposób dowiedziała się, że nie jest Polką, tylko Żydówką. | Katarzyna Kasia
Kiedy zdawałam na studia, moja marcowa układanka była prawie gotowa. Dobrze wiedziałam, kto, co, kiedy, dlaczego. Ale nie zdawałam sobie jeszcze sprawy, że z pewnymi konsekwencjami tamtych wydarzeń przyjdzie mi się konfrontować bardziej bezpośrednio. Pamiętam, że gdy zastanawiałam się nad tym, jakie zajęcia na studiach najlepiej wybrać, rodzice mówili: „Tam nie idź, to marcowy docent”. Wtedy zrozumiałam, że wydarzenia sprzed 30 lat, trwale ukształtowały Uniwersytet, który poniósł straty właściwie nie do odrobienia, pozbawiony swoich najwybitniejszych intelektualistów.
Na zawsze utkwiła we mnie pewna noc w Uppsali, przerozmawiana do świtu z moją ukochaną ciotką Magdą, która opowiedziała mi dokładnie, jak tamte wydarzenia wyglądały dla naszej rodziny. Jej rodzice byli lekarzami, podczas wojny działali w podziemiu, potem brali udział w powstaniu warszawskim, ratując rannych w szpitalu polowym na Żoliborzu. Małą, kilkudniową Magdę, położyli obok stołu operacyjnego. Po klęsce powstania trafili do Żyrardowa, następnie do Łodzi, gdzie zostali. Pod koniec 1967 r. wuj Stefan zaraził się podczas operacji żółtaczką, do pracy wrócił na początku kwietnia 1968 r., żeby dowiedzieć się, że stoi na czele żydowskiego spisku. Dano im kilka tygodni na wyjazd, ale nie pozwolono jechać razem z rodziną. Odnaleźli się dopiero na miejscu, w Szwecji, której Magda nigdy naprawdę nie pokochała. Ale nie chciała też wrócić do Polski, miała do niej wielki, dobrze uzasadniony żal.
Nie, nie sądzę, żeby z Marca dało się zrobić przykład pozytywny. Nie da się o nim myśleć jako o jeszcze jednej pięknej, słusznej porażce. To wtedy, po raz kolejny miała miejsce wielka akcja pozbywania się z Polski intelektualistów. Tym razem miała ona obrzydliwą antysemicką mordę. | Katarzyna Kasia
Ciągle wracam do tamtych rozmów, do momentów olśnienia i załamania, do pytań, do wątpliwości. I nie ma chyba innej metody, bo to, co się w Marcu stało, nie tyle nawet powraca, ile raczej nieustannie wisi w powietrzu jako zawsze dostępna możliwość. Antysemityzm w Polsce nie śpi i często jest wykorzystywany przez siły rządzące: dowiódł tego Marzec, dało się to zauważyć w kontrowersjach wokół nowelizacji ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej. „Elitarność” akademickiego buntu jest i była pozorna. Ważne jest zdanie sobie sprawy, że antyintelektualizm łączy się z antysemityzmem w niemożliwym do rozplątania węźle, wyłaniając powracającą w polskiej historii, stworzoną przez resentyment, figurę obcego: żydowskiego profesora, idealnego kozła ofiarnego. Kto chciałby ryzykować, stając w jego obronie? Tylko, że jeśli się nad tym chwilę zastanowić, okaże się, że to właśnie on czy ona jest uosobieniem autonomii uczelni wyższych. Marzec ’68 może być postrzegany jako synonim klęski, ale z drugiej strony, w kontekście akademickim, da się na niego spojrzeć jako na przykład oporu, walki o wolność słowa i zgromadzeń, uniwersyteckiej solidarności.
Nie, nie sądzę, żeby z Marca dało się zrobić przykład pozytywny. Nie da się o nim myśleć jako o jeszcze jednej pięknej, słusznej porażce. To wtedy, po raz kolejny miała miejsce wielka akcja pozbywania się z Polski intelektualistów. Tym razem miała ona obrzydliwą antysemicką mordę. Dla mnie Marzec jest ważny nie tylko osobiście, bo jak w soczewce skupiło się w nim to, co najbardziej paskudne, najtrudniejsze do zaakceptowania w mojej ojczyźnie. Myślę, że każdy musi go sobie poukładać samodzielnie, na własny rachunek – im wcześniej, tym lepiej. Z tych subiektywnych rekonstrukcji być może złoży się jakiś wspólny obraz, a może nawet wskazówka na przyszłość czy nadzieja. „Bądźmy realistami, żądajmy niemożliwego”, jak krzyczano w maju 1968 r. w Paryżu.