W dniu, w którym ukazuje się ten tekst, mija dokładnie 187 lat od prapremiery „Lunatyczki” (La Sonnambula) Vincenza Belliniego w mediolańskim Teatro Carcano. Od prawie dwóch wieków opera ta utrzymuje się w repertuarze teatrów, a poszczególne arie z niej należą do żelaznego programu recitali i konkursów wokalnych. Sukces tego dzieła nierozerwalnie wiązał się z charyzmą pierwszych odtwórczyń roli tytułowej – Giuditty Pasty, a później choćby Marii Malibran, Pauline Viardot, Adeliny Patti, Marcelli Sembrich i Jenny Lind. Nie oznacza to, żeby partia tenorowa (Elwin) była zaniedbywalna; po prostu w XX w. publiczność miała mniej szczęścia do olśniewających jej wykonawców – panom trudno było rywalizować o uwagę słuchaczy z diwami takimi jak Joan Sutherland, Renata Scotto i Maria Callas.
„Lunatyczki” nie cechuje szczególnie złożona fabuła, niezwykła poetyka libretta czy przepych sceniczny – w pewnym sensie jest to zbiór popisowych numerów dla solistów, wehikuł, którym mogą oni dolecieć na śpiewaczy parnas, w miarę możliwości porywając ze sobą słuchaczy. Zasadniczy wpływ na powodzenie każdej kolejnej inscenizacji ma zatem obsada – dobór śpiewaków oraz ich bieżąca forma. Niestety, produkcja zaproponowana niedawno przez Teatro dell’Opera di Roma w pełni dowiodła, że w tym gatunku – nie bez przyczyny zwanym bel canto – kluczowe znaczenie ma strona wokalna i jej niedostatków nie da się skompensować ani orkiestrą, ani chórem, ani reżyserią.
Trzeba przyznać, że Teatro dell’Opera nie zatrudnił pierwszych lepszych solistów – Jessica Pratt (tytułowa lunatyczka, Amina) to śpiewaczka z zauważalnym dorobkiem, która na wielu ważnych scenach pojawiła się w wymagających rolach (Elwira w „Purytanach”, Linda di Chamounix, Traviata, Łucja z Lammermooru czy Semiramida u Rossiniego). Niestety, w rzymskiej „Lunatyczce” zaprezentowała przede wszystkim zaskakujące lekceważenie wobec materii dzieła i publiczności. Prawie cały spektakl markowała, dawała z siebie może ze 30 procent, sprawiała wrażenie mało zainteresowanej śpiewaniem. To, co miało uchodzić za subtelne piano, przypominało raczej źle skrywane zniechęcenie. Tylko z rzadka sopranistka dokładała więcej mocy, żeby zrobić wrażenie dłuższym wysokim dźwiękiem, a całą wokalną parę zostawiła sobie na przebojową scenę finałową („Ah, non credea mirarti”). Zachowała się, jakby przyszła na próbę, przez której większość przysypiała, żeby na koniec zabłysnąć w łatwy sposób i zebrać gros uznania. Mimo jednak że oszczędzała się przez większość przedstawienia, i tak nie udało się jej uniknąć zadyszki i mało szlachetnej barwy w numerze, który ewidentnie wybrała jako popisowy. Tym oto sposobem Amina-lunatyczka w wykonaniu Pratt wypadła chyba bardziej śnięta, niż zamierzył kompozytor.
Niewiele lepiej wypadła Valentina Varriale jako Lisa – chociaż ona pokazała przynajmniej trochę zaangażowania dramatycznego. Niestety, tam, gdzie pojawiały się trudności techniczne (na przykład ozdobniki w powtórzeniach, które w bel canto są czymś więcej niż czczą dekoracją), ona również zachowywała się zgodnie ze śpiewaczą zasadą trzech „Z”: „zamarkować”, „zaliczyć, „zapomnieć”, byle jak najszybciej dobrnąć do końca fragmentu wymagającego dużego skupienia i precyzji. Można to jednak poniekąd zrozumieć w przypadku niedawnej absolwentki programu dla młodych artystów „Fabbrica” przy rzymskiej operze. Trudno natomiast znaleźć wytłumaczenie dla amatorszczyzny, jaką popisał się Riccardo Zanellato (hrabia Rudolf), śpiewak zdawałoby się doświadczony i popularny na włoskich scenach. No, chyba że brak legata i krótki oddech to jego autorska wizja belcantowego cantabile.
Do ponurego kompletu solistów dopisać należy Juana Francisca Gatella, który najwyraźniej przechodzi kryzys wokalny, a na podstawie tego spektaklu należy powątpiewać, czy uda mu się z niego wyjść. Cechuje go histeryczna maniera wynikająca z braku kondycji i z niedostatków technicznych, niepozwalających mu na wykonywanie wysokich dźwięków, od których roi się w partiach tego typu, inaczej niż siłowo. A śpiewać bel canto siłowo, to jak głaskać kogoś młotkiem.
Wsparciem dla solistów ani trochę nie był chór, który wszędzie, gdzie mógł, rozłaził się sam ze sobą i z orkiestrą. Owszem, było w nim trochę więcej żywotności niż u głównych protagonistów – chwilami aż za dużo, ponieważ każde crescendo wiązało się z niepożądanym przyspieszeniem. A doprawdy fragmenty chóralne w „Lunatyczce” plasują się w dole skali trudności tego typu partii. Strach się bać, jak chórzyści Teatro dell’Opera wypadli w „Potępieniu Fausta” Berlioza, które szło w grudniu tego sezonu. Słuchając wszystkich śpiewaków, z chórem włącznie, można było odnieść wrażenie, jakby nie doszli jeszcze do siebie po tak zwanym tłustym wtorku (odpowiedniku polskich ostatków) albo jakby swoim nastawieniem nabożnie protestowali przeciwko wykonywaniu muzyki w poście.
Słuchając śpiewaków, można było odnieść wrażenie, jakby nie doszli jeszcze do siebie po „tłustym wtorku” (odpowiedniku polskich ostatków) albo jakby swoim nastawieniem nabożnie protestowali przeciwko wykonywaniu muzyki w poście. | Gniewomir Zajączkowski, Szymon Żuchowski
Speranza Scapucci przy pulpicie robiła co w jej mocy, żeby tchnąć trochę życia w to przedstawienie. Czytelnie dyrygowała sceną i kanałem, ale niemal wyłącznie instrumentaliści reagowali na jej wskazówki. Orkiestra brzmiała dobrze jako całość i w partiach solowych (godne pozazdroszczenia rogi!), a we fragmentach, kiedy zostawała sama i nie musiała ciągnąć za sobą ospałych solistów oraz nieprzewidywalnego chóru, prezentowała bardzo dobry poziom. Niestety, jak wspominaliśmy wcześniej, w tego typu repertuarze niedostatków wokalnych nie da się skutecznie zbilansować niczym, nawet pięknym brzmieniem orkiestrowym.
Na domiar złego nie chciała też pomóc reżyseria autorstwa Giorgia Barberia Corsettiego. Teatro dell’Opera zorganizowało pokaz przedpremierowy dla młodszych widzów (co skądinąd jest fantastyczną ideą!) i trudno oprzeć się wrażeniu, że cała ta inscenizacja została przygotowana dla dzieci – i to naprawdę niedużych. Rozgrywa się bowiem w scenografii złożonej z przeskalowanych mebli, przy których bohaterowie wyglądają jak lalki. To może by się nawet broniło (choć to zabiegi grubymi nićmi szyte), gdyby nie fakt, że w spektaklu pojawiają się też… prawdziwe lalki. Służą między innymi do tego, żeby zasugerować Elwinowi, jakoby Amina zdradziła go z hrabią za pomocą umieszczenia rzeczonych lalek w łóżku i wykonaniu nimi paru sugestywnych ruchów – ale nie za bardzo: w sam raz na tyle, żeby wujcio podkręcił rubasznie wąsa, ale jednocześnie nie zniesmaczył się nieprzystojnością scenki. Podobnie autor projekcji, pełniących bliżej nieokreśloną funkcję, nie mógł się zdecydować, czy chce dopowiedzieć coś do wydarzeń na scenie, czy przeciwnie, jeszcze ująć im czytelności.
Nie sposób pojąć, czemu miało służyć całe to oniryczne zapośredniczenie akcji dramatycznej poprzez wprowadzenie estetyki rodem z „Alicji w Krainie Czarów”. Czyżby kolejny wybieg spod znaku „to wszystko dzieje się we śnie i jeśli coś jest bez sensu, to nie wina reżysera, tylko pokrętnej logiki snu” (z jakim mieliśmy ostatnio boleśnie do czynienia w warszawskim „Peleasie i Melizandzie”)? Także ruch sceniczny zorganizowany był przedziwnie, na wzór poruszania się Teletubisiów.
W ten sposób dostaliśmy przedstawienie bełkotliwie wyreżyserowane i – co gorsza – w większości bardzo słabo zaśpiewane, gdzie pod pozorem bel canto soliści wciskali słuchaczom zwykłe kantowanie. Zamiast „Sonnambuli”, przeboju subtelnej opery wczesnego romantyzmu, otrzymaliśmy „Ściemnambulę”, pełną erzaców wokalnych i surogatów inscenizacyjnych. Tak słabe muzycznie przedstawienie zdarzyło się nam usłyszeć w Teatro dell’Opera di Roma po raz pierwszy i mamy nadzieję, że był to przykry wypadek przy pracy, a nie objaw poważniejszego, trwalszego trendu.
Opera:
„Lunatyczka”
muzyka: Vincenzo Bellini
słowa: Felice Romani
reżyser: Giorgio Barberio Corsetti
dyrygentka: Speranza Scapucci
soliści: Riccardo Zanellato, Reut Ventorero, Jessica Pratt, Juan Francisco Gatell, Valentina Varriale, Timofiej Baranow
Orkiestra i Chór Teatro dell’Opera di Roma
Teatro dell’Opera di Roma, 20 lutego 2018 r.
Zdjęcia © Yasuko Kageyama / Opera di Roma