Filip Rudnik: Dlaczego sprawa Cambridge Analytica wywołała taką burzę?
Jamie Bartlett: Po pierwsze, skandal związany jest z kwestią legalności – czy Cambridge Analytica mogła używać danych pozyskanych z Facebooka bez odpowiedniego zezwolenia. Szefostwo idzie w zaparte i mówi, że nie robili niczego nielegalnie. Christopher Wylie, były pracownik tej firmy, ujawnił jednak metody ich pracy i to wywołało burzę.
Ten incydent ma też głębsze korzenie. Sprawa dotyka obaw dużej części społeczeństwa, które nie wie, w jaki sposób big data jest politycznie wykorzystywane i w jakim stopniu profilowanie może zmienić preferencje wyborcze. Nie chodzi nawet o to, że jest to nielegalne, firmy robią to przecież od wielu lat – to kwestia tego, że ludzie czują się z tym nieswojo. Ten niepokój wywołany jest też tym, że firmy – choćby Facebook – dysponują masą informacji o nas samych.
Co więcej, wiele osób zdaje się wciąż nie wiedzieć, dlaczego tylu ludzi głosowało na Trumpa – i dlatego szukają wymówek w rodzaju tych, że to firmy zbierające dane „zaczarowały” wyborców. Dziennikarze nie lubią też Facebooka – teraz mogą czuć satysfakcję z tego, że ktoś mu wreszcie przyłożył.
Nie jest to jednak pierwszy przypadek, który ukazał, jak duży wpływ mają media społecznościowe na politykę. Czy sprawa Cambridge Analytica coś zmienia?
To dobre pytanie. Zobaczymy. Musimy poczekać na zmiany legislacyjne – czy regulacje chroniące dane osobowe staną się bardziej restrykcyjne. Obecny skandal zachęcił polityków do działania i zwiększył czujność opinii publicznej. Myślę, że to dobry znak.
Jak państwa mogą temu przeciwdziałać? Pojawia się przecież obawa, że rządy – w ramach walki z nielegalnym zdobywaniem danych – zaczną kontrolować internet jeszcze bardziej.
Jest to oczywiście możliwe, ale teraz widzę dwie konkretne możliwości przeciwdziałania. Po pierwsze, w maju tego roku wchodzi w życie RODO (Rozporządzenie Ogólne o Ochronie Danych Osobowych), unijna regulacja dotycząca ochrony danych osobowych. To prawo znacznie utrudni prywatnym firmom dzielenie się danymi bez zgody użytkowników. Co więcej, podmiot zainteresowany pozyskaniem informacji będzie musiał explicite ujawnić cel, w jakim będzie chciał skorzystać z zebranych danych.
Po drugie, istnieją powszechne regulacje co do metod agitacji wyborczej. Każda ulotka czy spot muszą być opatrzone informacją o finansowaniu przez dany komitet wyborczy. W ten sposób można zweryfikować, kto konkretnie jest zaangażowany w ten proces – w tej chwili nie możemy tego zrobić w przypadku profilowanej reklamy online. Można więc ulepszyć prawo wyborcze tak, by objęło swoją jurysdykcją agitację w mediach cyfrowych. Będzie to oczywiście trudne – tych reklam jest o wiele więcej – ale w ten sposób możemy rozwiązać problem.
Dopóki jednak ludzie dzielą się swoim życiem na portalach społecznościowych, dopóty będą profilowani. Potrzebna byłaby zupełna zmiana zachowania w sieci. Czy ten proces już się zaczął?
Jest zbyt wcześnie, żeby to zmierzyć. Są inne portale społecznościowe – chociażby Mastodon czy Vero. Trzeba byłoby sprawdzić, czy te serwisy notują wzrost liczby użytkowników kosztem Facebooka.
Facebook stara się odzyskać utracone zaufanie – Mark Zuckerberg zapowiedział zastosowanie odpowiednich środków, by lepiej chronić dane użytkowników. Wierzy mu pan?
Tak. Facebook zanotował poważny spadek swoich akcji na giełdzie. Zuckerberg doskonale rozumie, że jeśli czegoś nie zrobi, jego firma znajdzie się w tarapatach. Gdyby nie to, nie uwierzyłbym w tę zapowiedź. Teraz Zuckerberg musi zareagować, tu chodzi o jego interesy.
Facebook skończy jak Nokia?
Nie szedłbym tak daleko. Facebook to nie tylko Facebook. To też Whatsapp, Instagram czy Oculus VR. To więcej niż sam portal społecznościowy. Być może w obliczu ostatnich wydarzeń aspekt społecznościowy firmy stanie się też mniej istotny. W porównaniu do Nokii, Facebook jest dużo bardziej wszechstronny – zajmuje się szerokim spektrum usług.
Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Facebook co-founder Mark Zuckerberg poses a question during the CEO Summit. (Official White House Photo by Pete Souza)